18. Pożegnania i powroty

Kilka następnych dni pamiętała jak przez mgłę.

Chociaż stawiała czynny opór i uparcie twierdziła, że czuje się w porządku, przymusowo umieszczono ją w skrzydle szpitalnym, gdzie pani Pomfrey czuwała nie tylko nad odpowiednią rekonwalescencją jej poturbowanego ciała, ale także nad tym, by miała ciszę i spokój.
A było to wcale niełatwe, ponieważ już godzinę po powrocie do Hogwartu, do skrzydła szpitalnego zaczęły się schodzić dzikie tłumy. Podekscytowani uczniowie, zaniepokojeni nauczyciele, chcący znać jak najprędzej wszystkie fakty aurorzy i masa przekrzykujących się dziennikarzy. Zadawano jej setki pytań, ale nie miała ani siły, ani chęci, aby na nie odpowiadać. Przez zamknięte powieki widziała błyskające światło fleszy, słyszała radosne krzyki, podniecone szepty. 

Schowała głowę pod poduszkę i zawinęła się w kołdrę, ignorując wszystko, co działo się dokoła. Wysunęła ją z powrotem, dopiero gdy wezwany przez panią Pomfrey Hagrid przegonił siłą napierający tłum, a nad jej łóżkiem została jedynie Ginevra Potter oraz trzymający ją za ręce Albus z Jamesem. Wtedy Lily zebrała w sobie siłę i opowiedziała im o wszystkim, przez co przeszła w ostatnim czasie. Wiedziała, że jej mama i bracia starali się nie rozklejać, ale pod koniec opowieści płakali już wszyscy w czwórkę. Potem siedzieli jeszcze długo — milcząc, lub plotkując o wszystkim i o niczym. Nie musieli nic robić, po prostu być. W tamtym momencie sama ich obecność była dla niej najcenniejszym skarbem. Zostaliby pewnie do rana gdyby nie pani Pomfrey, która przed dwunastą grzecznie, aczkolwiek bardzo stanowczo pożegnała wszystkich gości znajdujących się w skrzydle szpitalnym, podała chorym kolejne dawki leków i zgasiła światło.

Chociaż Lily szaleńczo potrzebowała odpoczynku, gdy tylko zatapiała się w krainie snów, przed jej oczami stawał Chudzielec wymachujący różdżką, strumienie krwi spływające po jasnej skórze Scorpiusa i leżąca bez życia Emilly. W głowie brzęczał dźwięk rozbijanych fiolek, a potem śmiech Grubasa, którego noga przypominała zlepek surowego mięsa. Nie powinien chodzić, ale szedł — szedł w jej stronę, zaśmiewając się dziko. Budziła się więc z krzykiem, wypijała przyniesione przez przerażoną panią Pomfrey eliksiry, po czym znów zasypiała i znów stawała oko w oko z Chudzielcem. I tak w kółko. Na dobre zasnęła dopiero nad ranem.

Następnego dnia odwiedził ją tata. Próbowała go wypytać o postępy w śledztwie, o przesłuchania i w ogóle o wszystko, co miało miejsce po odesłaniu ich do Hogwartu, jednak Pan Potter milczał jak zaklęty, twierdząc, że są to poufne sprawy — sprawy dla dorosłych i że wszystko jest pod kontrolą, że jest już bezpieczna, a Chudzielec z Grubasem przez długi czas nie wyjdą z Azkabanu. Lily miała mu ochotę powiedzieć, że gdyby nie oni, gdyby nie dzieci, to nie byłoby mowy o ŻADNYCH sprawach, bo prawdopodobnie wszyscy leżeliby trupem, ale w ostatniej chwili ugryzła się w język. Może po prostu było jeszcze za wcześnie, może wszyscy potrzebowali trochę czasu, by oswoić się z zaistniałą sytuacją i dojść do siebie.

Tak jak ona potrzebowała czasu, by móc normalnie przespać do rana. Przynajmniej według pani Pomfrey, która po czwartej nocy z rzędu zrezygnowała z podawania jej eliksiru słodkiego snu, a po tygodniu odstawiła też eliksir uspakajający, twierdząc, że umysł Lily musi sobie sam poradzić, jeśli nie chce być do końca życia uzależniony od magicznych roztworów. Więc męczyła się, walcząc z porywaczami każdej kolejnej nocy.

Gdy widoczne z zewnątrz rany zaleczyły się prawie zupełnie, pani Pomfrey pozwoliła jej częściej przyjmować gości. W końcu mogła spokojnie porozmawiać nie tylko z rodzicami, ale również z przyjaciółmi. Hugo i Jerry słuchali jej z otwartymi ustami, konfrontując prawdziwą wersję wydarzeń z własnymi przypuszczeniami. Zresztą obydwaj nie pozostali jej dłużni — godzinami opowiadali o tym, jak Ian znalazł Amulet, jak dzięki Rose doszli to tego, że trzeba go wyczyścić i, w końcu, jak aktywowali go w łazience Jęczącej Marty. Lily wciąż nie mogła pojąć, jak Jerry z Hugonem mogli powierzyć jej życie w ręce Iana Ashvilla, ale skoro wszystko się udało, może faktycznie nie był on taki okropny, jak myśleli na początku.

Prócz przyjaciół odwiedzali ją również aurorzy i dziennikarze, lecz tych ostatnich Lily starała się pozbywać jak najszybciej. Czytała gazety i widziała już zbyt wiele artykułów cytujących słowa, których nigdy nie wypowiedziała, by mieć ochotę na użeranie się z szukającymi sensacji dupkami. Wizyty aurorów też nie poprawiały jej nastroju. Im więcej pytań jej zadawano, tym bardziej uderzało ją, jak mało wie. Czy upuszczano twoją krew?, Co z nią robiono?, Gdzie zabierano porwanych?, Czy prowadzono jakoś badania?, Czy widziałaś coś dziwnego, podejrzanego? — Lily nie potrafiła odpowiedzieć na większość z nich i doprowadzało ją to do wewnętrznego szału. Owszem, widziała jak ranią Scorpiusa, jak przelewają jego krew, jak wynoszą go gdzieś poza ich celę. Takie rzeczy ciężko wymazać z pamięci. Nie miała jednak pojęcia, dlaczego to robią, co się działo za drzwiami, ani kto był „szefem", o którym wspominał Chudzielec. Z dziesięć razy opowiadała, jak udało im się uciec, pomijając jedynie fragment o umiejętności animagii Scorpiusa, bo obydwoje już wcześniej stwierdzili, że lepiej będzie udawać, że wszystko stało się przypadkiem, a Chudzielec po prostu źle domknął drzwi. Im dłużej opowiadała tę samą historię, tym więcej nowych pytań pojawiało się w jej głowie, a ona nie znała odpowiedzi na żadne z nich.

*

Gdy w końcu wyszła ze skrzydła szpitalnego, miała wrażenie, że cały Hogwart stanął na głowie.

Wieczorem profesor Vector wezwała ją do swojego gabinetu, by najpierw przez pół godziny krzyczeć na nią za łamanie regulaminu, potem przez kolejne pół godziny przytulać ją do piersi, łkając wniebogłosy, a na końcu przyznać siedemdziesiąt punktów Gryffindorowi za jej odwagę i olbrzymi wkład w złapanie groźnych przestępców.

Profesor Slughorn na każdych zajęciach wspominał perfekcyjny eliksir czyszczący Jerry'ego, a Lily z lekkim niepokojem stwierdziła, że jakimś cudem to jej jasnowłosy przyjaciel niecierpiący zarówno Slughorna, jak i samych eliksirów, stał się teraz ulubieńcem numer jeden starego nauczyciela.

Natomiast profesor Fitwick zanim zabrał Hugonowi Amulet i odesłał go do Biura Bezpieczeństwa, omówił z nim dokładnie działanie kamyka oraz prawdopodobieństwa jego użycia zarówno w przeszłości, jak i przyszłości. Gdy młody Weasley przeprosił za zabranie Amuletu z Magazynu, dyrektor machnął ręką i bąknął tylko: Ach tak... No trudno, trudno. Cóż, każdy popełnia błędy, czyż nie?, po czym zaśmiał się wesoło.

Pierwszej nocy po wyjściu Lily ze skrzydła szpitalnego, Jenna z Marią złączyły łóżka w ich dormitorium, przyniosły samopodgrzewające się kubeczki z herbatą imbirową i plotkowały do rana. Gdy rudowłosa w końcu zasnęła, śniły jej się sukienki w grochy oraz przystojny wokalista Rebel Magii, a po Chudzielcu i Grubasie nie został nawet ślad.

Pod koniec maja do zamku wrócił również Scorpius Malfoy, a na początku drugiego tygodnia czerwca Emilly Blunt — obydwoje ze względu na ciężkie obrażenia od razu po powrocie z chaty zostali przeniesieni do Świętego Munga. Emilly dopadła Lily jeszcze tego samego dnia, złapała ją w objęcia i wyściskała, cały czas dziękując za ratunek.

Kilka godzin później Lily prawie wpadła na schodzącego ze schodów Iana Ashvilla, otoczonego przez grupkę Krukonów i Puchonów — tych samych, którzy miesiąc wcześniej dręczyli go nieopodal biblioteki. Przechodząc obok, dotarły do niej strzępki rozmowy oraz speszone głosy chłopców:

— Słyszeliśmy o tej sprawie z naprowadzeniem aurorów, wszyscy są ci bardzo wdzięczni... jeśli chodzi o tamto na korytarzu... to było głupie z naszej strony. Wybacz, stary.

— Jesteś spoko koleś... nie wiedzieliśmy...

A potem jakieś parsknięcia ze strony Iana i odgłos kopanych mebli. 

Lily pokręciła głową, uśmiechając się pod nosem. Najwyraźniej Ian Ashvill nie zmienił się ani trochę.

Natomiast Albus wyglądał jeszcze gorzej niż przed swoim bożonarodzeniowym katharsis. Lily wiedziała, że cieszył się z jej powrotu jak nikt inny, lecz samo porwanie przeżył ciężej niż reszta. Cała ta sytuacja uderzyła w niego podwójnie — przez nią i przez Katrin. Podobnie było z Rose, która w tym wszystkim starała się jeszcze stale podnosić Albusa na duchu. Hugo opowiadał, że tego wieczoru, gdy wrócili do zamku, Rose zamknęła się w pokoju i przepłakała całą noc. Kiedy wyszła rano na zewnątrz była już spokojna i opanowana, jakby wszystko, co się zdarzyło, zostawiła gdzieś daleko za sobą.

Jeśli chodziło o Jamesa, to razem z Meredith wydawali się najbardziej radośni ze wszystkich. James wykradł z kuchni furę słodyczy, co wieczór przynosił jej porcję nowych smakołyków, opowiadał dowcipy i jako jedyny nie analizował z nią po raz tysięczny tego, przez co przechodziła w chacie, za co była jemu oraz Mer dozgonnie wdzięczna.

W połowie czerwca wpadł również na kolejny ze swoich genialnych pomysłów.

— Zrobimy imprezę! — oznajmił radośnie przy śniadaniu. — Trzeba uczcić twój powrót!

Lily zakasłała, krztusząc się jabłkiem. Uniosła brwi, spoglądając to na brata, to na jego ciemnowłosą przyjaciółkę.

— Myślałam, że imprezowaliście w zeszłą sobotę.

— Świętowaliśmy zdobycie Pucharu Quiddicha, to zupełnie co innego. Tym razem zorganizujemy coś wielkiego, zaprosimy masę osób, udekorujemy pokój życzeń, przyniesiemy zaopatrzenie... — paplał, wymachując entuzjastycznie rękami, a jego oczy z każdym słowem świeciły coraz bardziej.

— Sama nie wiem... Nie jestem pewna, czy chcę imprezować — westchnęła Lily. Chociaż wizja wspólnej, sekretnej zabawy wydawała jej się nad wyraz kusząca, to nie dalej jak kilka dni temu obiecała sobie, że definitywnie kończy ze wszystkimi ryzykownymi zachowaniami i staje się poważną oraz opanowaną osobą.

— Chcesz, chcesz, tylko jeszcze o tym nie wiesz.

— Dobra, James — wtrąciła się Meredith, przeżuwając kanapkę z masłem orzechowym i dżemem — po prostu jej powiedz, że zaprosiłeś już pół szkoły i nie mamy wyjścia.

Lily wybałuszyła oczy, upuszczając niedojedzone jabłko na podłogę.

— Zaprosiłem?! Ja nikogo nie zapraszałem. Rzuciłem hasło w eter i nagle wszyscy zaczęli się ekscytować.

— Wszyscy to znaczy kto? — mruknęła rudowłosa, nurkując pod stół.

— Wszyscy to znaczy wszyscy prócz wężowych bufonów.

Lily wystawiła głowę za blat, zerkając to na brata, to na Mer.

— Chyba żartujecie? Chcecie robić imprezę bez Ślizgonów? Przecież gdyby nie oni, nie byłoby nawet czego świętować.

— Lil, Śligoni to Ślizgoni... my ich nie zapraszamy, a oni nas, tak jest od lat. — James przewrócił oczami i spojrzał się na nią pełnym politowania wzrokiem. Jakby nic nie rozumiała i zadawała głupie pytania. 

Tak naprawdę to on nic nie rozumiał, a Lily nie miała zamiaru dać mu wygrać. Jeśli już musiała złamać daną sobie obietnicę, to tylko na własnych warunkach.

— Świetnie. Więc nie licz na to, że się pojawię. — Rzuciła go ogryzkiem w głowę, wstała, okręciła się na pięcie i ruszyła w kierunku schodów.

Dogonił ją w połowie drogi. Minę miał nietęgą, ale najwyraźniej był mocno zdeterminowany.

— Dobra, ten jeden raz. Jeden jedyny raz — mruknął, łypiąc na nią z podenerwowaniem. Zanim ruszył w kierunku stołu Stylherinu, słyszała jeszcze, jak mamrocze pod nosem:  Nie wierzę, że to robię. Po prostu nie wierzę.

Potem widziała jak staje nad grupą pałaszujących śniadanie Ślizgonów i mówi coś bardzo szybko, równie bardzo przy tym gestykulując. Scorpius nie oderwał wzroku znad swojej jajecznicy, ale jego kolega z burzą czarnych loczków uśmiechnął się szeroko, unosząc kciuk w górę. Ktoś zanotował datę, ktoś pobiegł przekazać informacje reszcie znajomych. Emilly ze swoją przyjaciółką zaczęły piszczeć, po czym rzuciły się Jamesowi na szyję. Wyglądał na najbardziej skonfundowanego człowieka na świecie. Szok jednak w końcu ustąpił i na jego twarz wylał się wielki, szeroki uśmiech przyozdobiony lekkimi rumieńcami na obydwu policzkach.

— No, nie było tak źle. W sumie możemy zapraszać ich częściej — stwierdził wesoło, stanąwszy z powrotem obok Lily.

*

Gdy o dwudziestej przekroczyła próg pokoju życzeń, czuła się autentycznie podekscytowana. Stwierdziła, że dawanie sobie obietnic pod koniec roku szkolnego nie ma sensu. Przecież postanowienia zawsze składa się na nowy rok, prawda? Zadowolona ze swojej błyskotliwości, zrobiła krok naprzód.

Owszem, spodziewała się, że James wyczaruje coś wyjątkowego, ale widok jaki przed sobą ujrzała, przeszedł jej najśmielsze oczekiwania. Nie miała pojęcia, jak jej brat to zrobił, ale olbrzymia sala mieściła w środku chyba wszystkich uczniów Hogwartu. Z sufitu zwisały kolorowe serpentyny, na ścianach zawieszono transparenty z wielkimi migającymi napisami: „WITAJCIE W DOMU", a z przymocowanych w rogach głośników leciała głośna, taneczna muzyka. Stojący za nią Hugo rozdziawił usta z wrażenia.

— Niesamowite... — szepnęła, rozglądając się wokoło.

Młodsi uczniowie pląsali w kółku, starsi podskakiwali rytmicznie, stłoczeni w mniejszych grupkach, część osób zajadała jakieś zachęcająco wyglądające przekąski, część siedziała na żółtych kanapach i popijała napoje, rozmawiając ze znajomymi. Kątem oka zdołała wyłowić stojącego w rogu, otoczonego Ślizgonami Scorpiusa. W szarych, lekko zwężanych spodniach i narzuconej na przyległą czarną koszulkę butelkowozielonej bluzie wyglądał tak niesamowicie dobrze, że Lily poczuła autentyczną niesprawiedliwość świata. Też ją zauważył, uniósł brwi i uśmiechnął się, podnosząc w górę tylko jeden kącik ust, tak jak miał w zwyczaju. Chociaż wstydziła się potwornie, stwierdziła, że nie może zachowywać się wiecznie jak dzikus i musi przynajmniej się przywitać, więc ruszyła zdecydowanym krokiem w jego kierunku. Zdołała jednak przejść zaledwie kilka metrów, bo drogę zastąpiła jej Meredith. Miała na sobie błyszczącą, srebrną bluzkę, a w ręku trzymała tacę z kremowymi piwami.

— Lily, skarbie, pięknie wyglądasz! — zawołała, z fascynacją oglądając ją z różnych stron.

Lily zarumieniła się lekko, miło połechtana. Była szczęśliwa, że ktoś docenił jej trud przygotowania się na tę zabawę. W sumie to trud Jenny, która przez bitą godzinę grzebała w stosie nieposkładanych rzeczy, by w końcu wcisnąć jej białą sukienkę na ramiączka w kolorowe kwiaty i czerwone baletki, a potem przez kolejną godzinę układała jej rude włosy w loki i spinała je z tyłu błyszczącymi spineczkami.

— Dziękuję, ty też — szepnęła, wkładając niesforny kosmyk za ucho.

— Eh... co z tego, skoro James od godziny nie odrywa wzroku od Emilly — westchnęła brunetka, krzywiąc się lekko.

Lily wybałuszyła oczy, poszukując w pląsającym tłumie swojego brata. Faktycznie, stał pod ścianą, obejmował w pasie czarnowłosą Ślizgonkę i ruszał dziwnie nogami w takt muzyki.

— Na szczęście tańczyć to on nie umie... — mruknęła Mer, podążając za jej spojrzeniem, po czym pociągnęła dużego łyka z jednej z trzymanych butelek. — Kremowego piwka?

— Nie, dzięki — Lily pokręciła głową, odsuwając od siebie tackę, którą chwilę wcześniej Meredith podstawiła jej pod nos.

— A ja z chęcią — zawołał Hugo, łapiąc brązową butelkę. — Jerry, chodź tu! Pijemy na dwóch!

Uśmiechnął się szeroko, zasalutował im jak żołnierz, po czym tanecznym krokiem wycofał się na parkiet, gdzie Jerry wywijał piruety z jakimiś drugorocznymi Krukonkami.

— Na pewno nie będziemy mieć kłopotów? — zapytała Lily, patrząc na grupę Puchonów śpiewających na cały głos refren puszczanej właśnie piosenki.

— Spokojnie. Widzisz tę czwórkę uczniów na kanapie w rogu? To prefekci naczelni. Są z nami, Lily. Wszyscy chcą uczcić wasz powrót. No i James oraz jego zadziwiający dar przekonywania... Ten chłopak kiedyś zostanie Ministrem Magii, daję słowo...

— I będzie to najczarniejszy dzień w historii czarodziejskiego świata — wtrącił Finnigan, który nagle pojawił się obok nich niczym duch. — Ale Mer ma rację. Nie przejmuj się niczym, tylko baw się dobrze.

Uśmiechnął się szeroko, po czym złapał ją za łokieć, wpychając w sam środek tańczących w kółeczku uczniów.

Przez kolejną godzinę nie mogła opędzić się od rozradowanych Gryfonów. Gdy w końcu udało jej się umknąć na bok, była już tak zmęczona, że ledwo łapała oddech. Zgarnęła stojący na tacce soczek pomarańczowy i klapnęła na jeden z foteli. Chwilę później stanął obok niej Jerry, wyraźnie wypatrujący kogoś w tłumie.

— Czego szukasz? — spytała, gdy opróżniła do końca plastikową butelkę.

— Iana, zastanawiam się, gdzie jest.

— No chyba nie myślałeś, że przyjdzie — mruknął Hugo, który właśnie opadł z gracją na poręcz fotela.

— Właśnie myślałem. Jeszcze rano twierdził, że się zjawi. Idiota. Pójdę po niego.

Hugo spojrzał na Lily, robiąc skwaszoną minę i wywracając oczami, ale ruszył za Jerrym w stronę wyjścia. Przez chwilę zastanawiała się, czy nie iść z nimi, jednak chwilowo była zbyt zmęczona, aby ganiać po zamku, w dodatku nadal nie była w stanie zrozumieć ich nagłej fascynacji Ashvillem. Zamiast tego zaczęła wypatrywać Albusa. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że nie widziała go przez całą imprezę. Po kilku minutach wgapiania się w tłum dotarło do niej, że po prostu go nie ma. Znalazła natomiast Rose. Młoda Weasley siedziała na kanapie, tuląc zapłakaną, drobniutką, jasnowłosą Krukonkę.

— Katrin... co się stało? — zapytała Lily, gdy tylko przysunęła się na tyle blisko, by mogły swobodnie porozmawiać.

— Zerwał ze mną — wychlipała dziewczyna, nawet nie podnosząc oczu znad ramienia Rose.

Rudowłosa spojrzała pytająco na kuzynkę, ale ta tylko pokręciła głową.

— Nawet mnie nie pytaj, Lily. Staram się jak mogę, codziennie znoszę jego humory, obchodzę się z nim jak z jakimś cholernym jajkiem, ale też mam swoje granice...

*

Korytarze były zupełnie puste. Pomyślała, że z boku, dla kogoś, kto nie miał pojęcia o wielkiej imprezie w pokoju życzeń, Hogwart musiał wyglądać na zupełnie wymarły. Pchnęła wyjściowe drzwi i wybiegła na błonia. Wieczorne powietrze lekko się ochłodziło, a delikatny wiatr przyprawiał ją o gęsią skórkę. Wspięła się na niewielkie wzniesienie i rozejrzała dokoła. 

Siedział pod samotnym drzewem na samym brzegu jeziora. Światło zachodzącego słońca odbijało się różowo-złotą falą barw na spokojnej tafli wody, ale on najwyraźniej nie podziwiał widoków. Patrzył się na ziemię i skubał nerwowo źdźbła trawy. 

Podeszła bliżej, kładąc rękę na jego ramieniu.

— Albus, zerwałeś z Katrin — bardziej stwierdziła niż zapytała. Wzruszył jedynie ramionami, nawet na nią nie patrząc. — Dlaczego...?

— Czy moje życie uczuciowe może pozostać moją prywatną sprawą? — warknął, strząsając jej dłoń.

Lily poczuła nieprzyjemne uczucie w klatce piersiowej.

— Oczywiście. Po prostu się martwiłam, myślałam, że może chcesz o tym pogadać... Jeśli powiesz mi, że wszystko jest okej, odejdę.

— Czyżby? — syknął Albus, unosząc w końcu głowę i patrząc jej prosto w oczy. — Nie każdy zawsze ma ochotę na rozmowy, nie każdy musi mówić wszystko, co leży mu na sercu, ale nie oznacza to, że trzeba go uszczęśliwiać na siłę! Było okej, było okej, ale wy i tak wiecie lepiej. Dlatego podsunęliście mi Kartin, co nie?

Jego oddech przyspieszył, a ręce zaczęły drżeć.

— To zupełnie nie tak...

— Jak to nie tak? Wszystko wiem. James powiedział mi o wszystkim, kiedy was porwano, myślał, że mnie to pocieszy, rozumiesz? Palant. Tłumaczyłem sobie, że to nic nie zmienia, ale wciąż o tym myślę, ciągle nie daje mi to spokoju.

— Ale przecież to JEST bez znaczenia. Byliście zakochani, a to jest najważniejsze!

— Nic nie rozumiesz. — Albus pokręcił głową, energicznie wyrywając z ziemi kępki trawy. — To ma wielkie znaczenie. Chodzi o mój honor...

Lily starała się uporządkować pędzące w jej głowie myśli. Może nie była specjalistką od miłości, ale była pewna, że Albus z Katrin naprawdę się lubili. Czy to, że to pchnęli troszeczkę Krukonkę w jego ramiona, było takie złe? Takie ważne?

— Masz rację, zachowaliśmy się beznadziejnie, ale gdyby Katrin cię nie chciała, nigdy by z tobą nie była! — krzyknęła.

Miała ochotę nim potrząsnąć, wbić mu do głowy, że się myli, że popełnia błąd, lecz gdy znowu na nią spojrzał, w jego oczach widziała jedynie smutek, a jej umysł zaczęły nachodzić coraz większe wątpliwości.

— Proszę cię Lily, nie drąż tematu. Nie chcę się z tobą kłócić. Nie teraz... — szepnął, podnosząc się z ziemi.

Zgarnął swój ciemny, bawełniany sweterek, na którym siedział jeszcze chwilę temu i ruszył w kierunku zamku, zostawiając ją samą z czarnymi myślami.

W jednej chwili przeszła jej cała ochota za zabawę. Usiadła pod drzewem, obejmując ramionami kolana. Ile razy jeszcze będzie musiała dać ciała, aby nauczyć się postępować właściwie? Przecież to całe szukanie Albusowi dziewczyny od początku wydawało jej się wątpliwe moralnie i podejrzane. A jednak, dała się ponieść ogólnej ekscytacji. Rose ich ostrzegała, mówiła, że ten pomysł nie przyniesie nic dobrego. Więc czemu jej nie posłuchała? W takich momentach zdawała sobie sprawę, jak bardzo była jeszcze głupiutka, o ilu sprawach nie miała pojęcia i jak wiele musiała się nauczyć. Westchnęła i klepnęła się dłońmi w policzki, bo złe myśli napędzały się w jej głowie coraz bardziej, tworząc niebezpieczne koło.

— A ty znów bijesz się po twarzy. Nigdy tego nie ogarnę.

Uniosła głowę, patrząc prosto na opierającego się o drzewo Scorpiusa. Wpatrywał się w nią, zajadając czereśnie, które najwyraźniej musiał wcześniej zawinąć z imprezy.

— Znów zrobiłam głupotę... — mruknęła, odgarniając z czoła włosy, które wysunęły się spod błyszczących spineczek.

— Każdy czasami robi głupoty — stwierdził.

Wyjął kolejną czereśnię, machając nią przed jej nosem. Złapała owoc i niewiele myśląc, wsadziła do ust. Był słodki i smaczny.

— Dobrze cię widzieć — westchnęła, wypluwając pestkę. Kulka przefrunęła dwa metry w powietrzu i z cichym pluskiem wpadła do jeziora. — Zdrowo wyglądasz.

— Martwiłaś się o mnie?

— Co to za głupie pytanie? Oczywiście, że się martwiłam! — oburzyła się Lily, nim zdała sobie sprawę, jak dziwnie mogły zabrzmieć jej słowa. 

Czekała na jakiś uszczypliwy komentarz, ale Scorpius tylko uniósł brwi i wlepił wzrok w zachodzące słońce.

— Tak — mruknął, bardziej do siebie, niż do niej. — Ja też się martwiłem.

Lily oparła głowę o pień drzewa. Jej serce waliło jak młot, ale przez moment poczuła się naprawdę szczęśliwa. Zamknęła oczy, delikatnie przesuwając palcami po trawie. Ostatnie promienie wychylające się znad horyzontu ogrzewały jej twarz, przebijały się przez powieki, zalewając ją ciepłym, złotym światłem. Woda szumiała kojąco, gałęzie drzewa poruszały się na wietrze, wygrywając melodię zarezerwowaną wyłącznie dla upalnych, czerwcowych wieczorów. Byłoby tak przyjemnie, gdyby nie ta wielka szpila tkwiąca gdzieś w okolicach jej klatki piersiowej.

— Chyba niechcący skrzywdziłam okrutnie własnego brata... Nawet nie chce ze mną rozmawiać. Czuję się paskudnie... jestem na siebie taka wściekła...! — jęknęła w końcu, chowając twarz w dłoniach.

— Daj mu czas. I ochłoń — mruknął Scorpius, biorąc do ust kolejną czereśnię.

— Próbuję bez przerwy, ale nie wychodzi. Liczenie od tyłu nic nie daje, głębokie oddychanie nic nie daje, nawet klepanie się po twarzy nic nie daje...

— Znam lepszy sposób — stwierdził, nadzwyczaj wesołym głosem.

— Powa... — zaczęła z nadzieją Lily, ale nim zdążyła dokończyć, Scorpius złapał ją w pasie i uniósł do góry.

— Co ty robisz?! — wrzasnęła spanikowana, wierzgając nogami, lecz chłopak zupełnie zignorował jej krzyki.

Zachichotał tylko pod nosem, po czym ruszył w kierunku jeziora. Moment zajęło jej domyślenie się, co planuje. Szarpała się, kopała, błagała — na nic, trzymał ją mocno. Przystanął, dopiero gdy woda sięgała mu już do kolan. Uśmiechnął się do niej szelmowsko, po czym puścił. Chlupnęło. Upadła prosto w różowo-złotą toń wody.

Nim zdążyła odzyskać równowagę i wynurzyła się na powierzchnię, stał już na trawie. Ręce zaplótł na piersi, a oczy mu błyszczały.

— Nienawidzę cię! — ryknęła Lily, sunąc powoli do brzegu. Była cała mokra, letni wiaterek mroził ją niczym grudniowy wicher, a po starannie układanych przez Jennę lokach nie pozostał nawet ślad.

— Nienawidzę cię! — powtórzyła, stając przed nim i wlepiając w niego wściekłe spojrzenie.

Przekrzywił głowę, uśmiechając się delikatnie.

— Nie. Nie nienawidzisz mnie i obydwoje o tym wiemy — stwierdził, patrząc jej prosto w oczy.

Gdyby mogła, zapadłaby się pod ziemię. Nawet nie próbowała sobie wmawiać, że wygląda normalnie, jej twarz musiała przypominać w tym momencie dorodnego buraka. Zacisnęła pięści, próbując, po raz kolejny dziś, odliczać od dziesięciu w dół. Scorpius w tym czasie wyciągnął różdżkę i machnął nią, mrucząc: Silverto.

Choć w jednej chwili jej włosy i sukienka na powrót stały się suche, a woda skapująca po ciele znikła pod naporem ciepła, wciąż drżała. 

Spojrzał się na nią, mrużąc lekko powieki.

— Jeśli to coś zmienia... — szepnął, podchodząc bliżej i zarzucając jej na ramiona swoją butelkowozieloną bluzę — Ja ciebie też nie nienawidzę.

Poczuła otulający ją zapach piżma i bergamoty, zakręciło jej się w głowie, a brzuch zawirował w szalonym tańcu.

— Zmienia — mruknęła, zasłaniając twarz miękkim, zielonym rękawem.

Bardzo delikatnie dotknął jej policzka, odgarnął kosmyk jej rudych włosów za ucho, po czym zawiesił na nim dwie, złączone ze sobą czereśnie.

— Możesz je zatrzymać. I czereśnie i bluzę.

*

Pociąg Hogwart Express sunął leniwie po torach, zostawiając za sobą olbrzymi zamek, rozległe błonia, migoczące w słońcu jezioro, dziki Zakazany Las i setki wspomnień. Krajobraz zmieniał się nieubłaganie, oznajmiając pasażerom, że coraz mniej kilometrów dzieliło ich od tłocznego, gwarnego Londynu, coraz mniej minut pozostało do rozpoczęcia wakacji, coraz mniej czasu na pożegnanie z przyjaciółmi. Wracali do domów. Lily miała wrażenie, że dopiero co żegnała się z rodzicami na peronie numer dziewięć i trzy czwarte, stresowała ceremonią przydziału, poznała Meredith i rozmawiała ze znajomymi Jamesa o tym, co czeka ją w szkole. A minął już prawie cały rok. Rok pełen emocji, śmiechu, łez i nowych przyjaźni.

Westchnęła, opierając głowę o ramię Hugona.

— Lily, zabieraj ten łeb, przez ciebie przegram! — krzyknął chłopak, pstrykając ją palcami w czoło.

Przewróciła oczami, ale posłusznie przesunęła się bliżej okna. Hugo z Jerrym od godziny grali w magiczne bule, korzystając z tego, że znaleźli wolny przedział tylko dla siebie. Byli tak pochłonięci rozgrywką, że praktycznie zapomnieli o jej obecności.

— No i widzisz, co narobiłaś — jęknął młody Weasley — teraz wszystkie jego kulki są przy śwince. Dzięki, Lily!

Jerry zaśmiał się głośno, pokazując w jej stronę uniesiony kciuk.

— Jesteście beznadziejni. Obydwaj — prychnęła, układając głowę na butelkowozielonej bluzie, z którą od jakiegoś czasu nie mogła się rozstać. Zamknęła oczy, wdychając głęboko powietrze. Tak ładnie pachniała... Już dawno odkryła, że to co robi, jest absurdalnie żenujące, ale wciąż nie mogła się powstrzymać.

— Przydałby nam się ktoś czwarty do kompletu, przynajmniej miałabym z kim pogadać... — mruknęła.

Gdy tylko skończyła zdanie, usłyszała odgłos rozsuwanych drzwi. Odwróciła głowę, z zaskoczeniem odkrywając, że w przejściu stoi Ian Ashvill. Miał na sobie granatowe wysłużone trampki, zdecydowanie za duży czarny sweter i uśmiechał się głupkowato. Jednym szybkim ruchem zamknął przedział, po czym jak gdyby nigdy nic opadł na wolne siedzenia.

— W końcu. Dwa miesiące bez użerania się z tymi wszystkimi debilami... — westchnął rozmarzony, kładąc się z butami naprzeciwko nich. — Widzę, że też się cieszycie.

Lily westchnęła ponownie, chowając twarz w dłoniach. Aż bała się pomyśleć, co ją czeka w przyszłym roku szkolnym.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top