15. Ucieczka
Gdy się ocknęła, Scorpiusa nie było w pomieszczeniu. W panice przeszukała każdy kąt, płakała, wołała, krzyczała — na nic. Do głowy przychodziły jej najczarniejsze myśli, z jedną, tą najgorszą, na czele — zabili go. Po jakimś czasie, który dla niej był wiecznością, odwiedził ją Chudzielec. Z satysfakcją stwierdziła, że wciąż ma czerwone oczy, ale nie dała tego po sobie poznać. Błagała go, by powiedział jej cokolwiek, ale on tylko położył na podłodze dwie pajdy chleba i wyszedł. Chodziła po pokoju w te i z powrotem, próbując opanować emocje i zacząć logicznie myśleć. Znów dała się ponieść i nawaliła. Gdyby go posłuchała, może wszystko potoczyłoby się inaczej, lepiej. Musiała przestać działać jak narwaniec. Już wiedziała, dlaczego Ślizgoni często szydzili sobie z Gyfonów twierdząc, że odwaga jest dla głupich. Chodziło im o to durne impulsywne zachowanie, które notorycznie przysparzało jej kłopotów. Teraz powinna myśleć jak oni. Potrzebowała opanowania i sprytu. Musiała to umieć. Przecież nie bez powodu tiara przydziału chciała ją umieścić w Slytherinie...
Przez następne kilka godzin z niecierpliwością nasłuchiwała nadchodzących kroków. Gdy tylko do jej uszu doszło ciche, pojedyncze człapanie uklękła, starając się przybrać pełną pokory minę.
Chudzielec pojawił się w drzwiach ze szklanką wody, obrzucił ją szybkim spojrzeniem, ale nie odezwał się słowem.
— Bardzo przepraszam za to, że się na ciebie rzuciłam — zaczęła spokojnie. Nie zareagował. — Po prostu ten drugi, wielki facet mnie przeraził.
— A ja cię nie przerażam? — burknął wściekle, stawiając napój na podłodze.
— Ty też, ale w inny sposób. Wydajesz się... mądrzejszy.
Prychnął w odpowiedzi, jednak była pewna, że przez moment zobaczyła na jego twarzy coś na kształt uśmiechu.
— Zjadłaś?
— Tak. Swoją część. Dziękuję — odpowiedziała, wskazując na obity talerzyk, na którym wciąż spoczywała jedna kromka chleba.
— Możesz zjeść wszystko — mruknął.
Poczuła w brzuchu nieprzyjemny ucisk. Starała się zachować spokój, ale czuła jak rozpacz ogarnia jej umysł. Zacisnęła palce na zakrwawionym materacu. Mężczyzna zatrzymał się na chwilę w drzwiach.
— Chłopak dostanie swoją, jak wróci — dodał i wyszedł. Znów usłyszała szczęk upuszczanych kluczy. Upadła na materac, zakrywając dłońmi twarz. Uczucie ulgi zalało jej ciało.
*
Wrócił później, niż się spodziewała. Chociaż wrócił to nie do końca dobre słowo. Został wniesiony na rękach przez Grubasa i upuszczony na rozłożony przez Lily koc. Był nieprzytomny, jego skóra wydawała się jeszcze bledsza niż zwykle, na rękach miał pełno nowych ran, a oddech płytki. Wyglądał tak krucho, tak delikatnie, niczym porcelanowa figurka, która przez jeden nieostrożny gest może się rozpaść w drobny mak.
Czuwała przy nim, póki się nie ocknął. Przesunęła na materac, okryła kocem, a pod głowę ułożyła mu swój płaszczyk. Przemyła wodą pocięte przedramiona i twarz. Głaskała po czole i włosach, które, chociaż potargane i w niektórych miejscach pozlepiane na końcach krwią, wciąż były miękkie i miłe w dotyku. Lily nie miała pojęcia, jak to w ogóle możliwe, bo sama miała na głowie jeden wielki kołtun. Po jakimś czasie złapała się na tym, że patrzenie jak śpi, sprawia jej przyjemność. Zganiła się za to w duchu, bo przecież logicznie rzecz biorąc, powinna pragnąć, by jak najprędzej się obudził.
A obudził się wiele godzin później. Tak przynajmniej myślała, bo odmierzanie czasu w tych warunkach, przysparzało jej nie lada trudności. Otworzył oczy i od razu próbował się podnieść. Wiedziała, że był słaby, więc pozwoliła mu oprzeć się na swoim ramieniu. Niechętnie, ale skorzystał z pomocy.
— Jak długo spałem?
— Sześć... może osiem godzin... Co oni ci zrobili...? — zapytała drżącym głosem, ale gdy tylko zobaczyła jego spojrzenie, ugryzła się w język. Podała mu wodę i chleb, który zgodnie z obietnicą zostawił wcześniej Chudzielec.
— Nie chcesz wiedzieć i nie każ mi mówić — mruknął, gdy tylko opróżnił szklankę. — Po prostu musimy stąd uciec.
— Nie damy rady, kiedy pilnują nas we dwóch. Ten Grubas jest wielki jak góra, nie mamy szans z nim jednym, a co dopiero z dwójką. Uzbrojoną.
Chłopak spojrzał na nią, uśmiechając się lekko.
— Masz rację, z dwójką nie, ale z jednym możemy sobie poradzić. Gdy myśleli, że jestem nieprzytomny, podsłuchałem ich rozmowę. Wielkolud nad ranem jedzie na jakąś misję w Londynie. Musi wyjść z budynku, rozumiesz?
Lily przełknęła głośno ślinę.
— Kiedy mnie tu przenosili, zmierzchało. Jeśli się nie mylisz, to zostało nam niewiele czasu.
Pokiwała głową z powagą.
— Ale tym razem żadnych durnych, spontanicznych walk. Musimy wymyślić plan.
*
Przez kolejne kilka godzin wymieniali się wszystkimi pomysłami, jakie przychodziły im do głowy. Atak z zaskoczenia, ucieczka, odwracanie uwagi. Lily twierdziła, że najlepiej byłoby narzucić koc na głowę wchodzącego mężczyzny i zwiać, ewentualnie spróbować go wtedy ogłuszyć. Scorpius natomiast uważał, że lepiej będzie użyć materaca jako tarczy i taranu jednocześnie. Obydwoje zdawali sobie jednak sprawę z tego, że nawet jeśli Chudzielec nie miał tyle siły co Grubas, to wciąż był silniejszy niż mała Lily i ledwie trzymający się na nogach Scorpius. Zostali wygłodzeni i pobici, nie mieli najmniejszych szans na pokonanie kogokolwiek w walce na pięści, ani w długodystansowej ucieczce. Nie wspominając o tym, że Chudzielec mógł mieć przy sobie różdżkę. Wszystkie pomysły były tak samo ryzykowne i miały tak samo nikłą szansę na powodzenie.
— Jest jeszcze jeden sposób — mruknął Scorpius, gdy Lily skończyła wymieniać sto możliwości wykorzystania świetlówek jako broni. — Pamiętasz jak pierwszy raz spotkaliśmy się w Hogwarcie?
— Na schodach? — zapytała zaskoczona. Oczywiście, doskonale to pamiętała i w sumie mogłaby o tym gadać godzinami, ale wątpiła, czy akurat teraz wypadał najlepszy moment na wspominki.
— Tak. Szedłem wtedy na spotkanie z Milą Brunchet. Potem jeszcze wielokrotnie spotykałem się z Milą w nocy, stąd te wszystkie szlabany...
— Okeeeej... — odpowiedziała Lily, nieco zszokowana takimi wyznaniami. — Naprawdę się cieszę, że chcesz ze mną pogadać o takich sprawach, ale nie wiem, czy...
— Bądź cicho i słuchaj, bo najwyraźniej nie masz bladego pojęcia, kim jest Mila Bruchet — warknął Scorpius, łapiąc się za głowę.
Faktycznie, nie miała bladego pojęcia. Westchnął, przewracając oczami.
— Mila Brunchet to Krukonka, jedna z najlepszych uczennic w Hogwarcie, jest teraz na szóstym roku i zeszłego lata została oficjalnie wpisana w rejestr animagów. Tak się składa, że dość dobrze znam osobę, która bardzo spodobała się Mili i w zamian za kilka... przysług, zgodziła się trochę mnie pouczyć.
Lily otworzyła buzię ze zdumienia, powoli przyswajając usłyszane przed chwilą informacje.
— Czy ty... czy ty właśnie chcesz mi powiedzieć, że... Na Merlina, umiesz zamieniać się w zwierzęta?!
Scorpius zasłonił jej dłonią usta, bo ostatnie słowo po prostu wykrzyczała.
— Ciszej. W zwierzę, a nie w zwierzęta, a dokładnie w kota — mruknął cicho, nie patrząc na nią, bo oczy Lily zrobiły się już wielkie jak spodki i zaczęły błyszczeć. — Animagia jest szalenie trudna, żeby dojść do perfekcji i zostać pełnoprawnym animagiem potrzebne są lata praktyki. Jeden rok to zdecydowanie za krótko. Nie zawsze wychodzi, no i trwa tylko kilkanaście sekund, bo jeszcze nie bardzo nad tym panuję.
— A jeśli coś ci się stanie? Jeśli zostaniesz pół człowiekiem-pół kotem? Podobno były takie przypadki. Czytałam o tym w „Dziwnych i śmiesznych wpadkach transmutacji". Tu nie ma Mili Brunchet... To za bardzo ryzykowne.
— Masz lepszy pomysł? — szepnął Scorpius, unosząc brew.
— Wymyślimy coś, obiecuję.
— Nie ma innego sposobu, który omijałby bezpośrednią konfrontację. Nie rozumiesz. Nie pozwolę im znów się tam zabrać... ani ciebie — powiedział spokojnie, ale na tyle stanowczo, by zrozumiała, że już podjął decyzję.
Zamknęła oczy i wzięła głęboki oddech.
— No to co mam zrobić?
*
Gdy Chudzielec wszedł do ich celi, Lily siedziała grzecznie na materacu, owinięta kocem. Mężczyzna omiótł wzorkiem pomieszczenie i skrzywił się lekko.
— Gdzie chłopak? — wycharczał.
— W łazience — odpowiedziała uprzejmie, wskazując na przymknięte wejście do toalety.
Chudzielec sapnął, kręcąc głową, najwyraźniej niezbyt zadowolony. Podszedł bliżej i zastukał w drzwi.
— Jesteś tam gnoju?!
— Jestem — rozległ się zza ściany, słaby głos Scorpiusa.
— Żarcie przyniosłem — poinformował, stawiając na podłodze miskę z czymś, co wyglądało jak bardzo nieapetyczna, rozwodniona owsianka.
Gdy tylko wycofał się z powrotem do wyjścia i pociągnął klamkę, Lily poderwała się z miejsca i ruszyła powoli w jego stronę.
— Ani kroku! — warknął, stając w progu i odwracając się w jej stronę. Jego prawa ręka powędrowała w kierunku tylnej kieszeni spodni, z której wystawała różdżka.
— Proszę... — zaczęła Lily błagalnym tonem — wypuśćcie mnie... Zrobię wszystko...
Uniosła ręce w górę, w pokojowym geście, z pozoru po to, by trochę go uspokoić. Wcześniej jednak specjalnie owinęła część koca od łokci do nadgarstków tak, że teraz tworzył coś na kształt peleryny. Im szerzej rozkładała ramiona, tym większą część pokoju mogła zasłonić.
— Nie ma mowy — prychnął, zbywając ją gestem dłoni, ale nie zraziła się tym. Nie mogła.
Musiała teraz skupić całą jego uwagę na sobie, utrzymać kontakt wzrokowy i dać Scorpiusowi szansę na wymknięcie się na zewnątrz. W środku cała drżała, nie tylko dlatego, że Chudzielec mógł w każdej chwili zignorować ją i trzasnąć drzwiami. Martwiła się przede wszystkim o transformację Scorpiusa i o to, co będzie później. Ich plan był naprawdę dobry, ale nie uwzględniał awaryjnych wersji B, czy C. Dlatego tak ważne było, by się skupić. Na tym, co tu i teraz, na celu.
— Jestem Lily Potter — podjęła ponownie, tym razem patrząc mu prosto w oczy. — Córka Harrego Pottera, człowieka, który pokonał samego Voldemorta, walczył ze śmierciożercami i wychował się w rodzinie mugoli. Czemu więzicie mnie z resztą tych degeneratów czystej krwi?!
Mężczyzna wpatrywał się w nią, najwyraźniej głęboko nad czymś myśląc. Korzystając z okazji, delikatnie przysunęła się krok bliżej. Przez sekundę poczuła, jak coś mięciutkiego, przypominającego dotykiem kocie futerko, otarło się o jej łydkę. Zacisnęła zęby, powstrzymując pragnienie spojrzenia w tamtą stronę.
— Masz rację — odezwał się w końcu Chudzielec. — Nie pasujesz tutaj. Wcale nie byłaś w planach. Twoja obecność w tym miejscu to kara za nazwanie naszego szefa zakompleksionym psychopatą. I to: „Nie wszystkie osoby czystej krwi są złe". Wtedy, pod biblioteką. Pamiętasz? Zdenerwowałaś mnie.
Lily przywołała wspomnienie swojej kłótni z Ianem i tego, co działo się wcześniej — szybkiej wymiany zdań ze starszym Krukonem, podczas której powiedziała wiele niemiłych słów o osobie odpowiedzialnej za porwania. Wpadła wtedy na Katrin, z tym że ta mogła już nie być sobą, a chudym mężczyzną pod wpływem eliksiru wielosokowego...
Obrazy przesuwały się w jej głowie powoli, zamazane, karykaturalnie rozciągnięte niczym w tafli wody. Miała wrażenie, że cała ta sytuacja miała miejsce dawno, dawno temu. Nie roztrząsała tego jednak zbyt długo, ponieważ jej uwagę przykuło zupełnie coś innego.
— Szefa? Myślałam, że to ty tu rządzisz.
Mężczyzna wykrzywił twarz w okropnym grymasie i już wiedziała, że popełniła błąd, zadając to pytanie.
— Nie twój interes, mała. Nigdzie się stąd nie ruszysz — warknął, odwracając się plecami i zatrzasnął za sobą drzwi.
Stała jeszcze przez chwilę, patrząc otępiała przed siebie. Słyszała, jak Chudzielec człapie gdzieś za ścianą, słyszała brzęk rzucanych kluczy i przerażający, dziecięcy płacz w oddali. Wciągnęła powoli powietrze nosem i równie powoli wypuściła je ustami. Z bijącym sercem rozejrzała się po pokoju. Została w nim całkiem sama.
*
Kolejne godziny były dla Lily koszmarem. Zdała sobie sprawę, że porażka nie jest najgorszym, co może się przydarzyć człowiekowi. Owszem, uderza ze straszną siłą, szarpie emocjami, zaburza poczucie bezpieczeństwa i własnej wartości, ale też sprowadza na ziemię, pozwala wyjść myślami w przyszłość, zacząć na nowo planować i iść dalej. Najgorsza jest niepewność.
Snuła się po pokoju, nie mając pojęcia, co ze sobą zrobić. Bolał ją brzuch, z nerwów chciało jej się wymiotować, ale musiała się skupić, by móc wychwycić dochodzące z zewnątrz dźwięki. Gdy w końcu usłyszała szczęk przekręcanego zamka, serce zabiło jej jak młot, miała wrażenie, że zaraz wyskoczy z piersi. Oczyma wyobraźni widziała, jak drzwi otwierają się, a do celi wpada Chudzielec, jak podchodzi do niej, krzywiąc się w szale, jak szarpie ją za włosy i rzuca śmiertelne zaklęcie.
Jednak nic takiego się nie stało. Klamka poruszyła się, a drzwi uchyliły lekko, ukazując stojącego w progu bladego chłopca z jasnymi włosami, zaciętą miną i pękiem kluczy w dłoni.
Poczuła, jak po jej ciele rozchodzi się niesamowite ciepło, jak wszystkie trzymające ją do tej chwili demony topnieją, pod naporem ogromnego szczęścia. Bicie serca nie zwolniło tępa, jednak zaczęło wygrywać zupełnie inny rytm. Podbiegła do niego, wczepiając palce w pogniecioną i poplamioną, szarą chłopięcą bluzę, wtuliła głowę w jego klatkę piersiową, nie mogąc uspokoić emocji. Nawet nie wiedziała, kiedy z oczu zaczęły jej płynąć łzy, mocząc koszulkę Scorpiusa.
— Udało się — wychlipała między jedną falą szlochu a drugą.
— Tak — szepnął jej na ucho, odwzajemniając uścisk. Przycisnął ją mocniej do siebie i pogładził po włosach. — Musimy stąd jak najszybciej wyjść.
Kiwnęła głową, odsuwając się od niego niechętnie.
Korytarz za drzwiami ich celi był wąski i słabo oświetlony, w całości wyłożony jasną boazerią. Na końcu rozszerzał się, przechodząc w niewielki salon z aneksem kuchennym. Minęła chwila, zanim Lily przyzwyczaiła się do światła dziennego wpadającego przez niewielkie białe okna, a oczy przestały ją szczypać na tyle, by rozejrzeć się po wnętrzu. Mebli było tu niewiele — żółte szafki kuchenne, z masą porozrzucanych na nich przyborów do gotowania, bucząca cichutko lodówka, piecyk, na którym stał wielki gar z parującą zawartością, roztaczającą po pokoju zapach cebuli i gotowanego mięsa, duży dębowy stół i kilka krzeseł do kompletu. Pod ścianą stała połatana beżowa kanapa, a nad nią wisiał zegar z kukułką, wskazujący godzinę czwartą popołudniu. Z drugiej strony umieszczono prostą szafę z lustrem. Gdy Lily zobaczyła w nim swoje odbicie, zadrżała. Wyglądała jak wrak człowieka — w brudnych ubraniach, wychudzona, blada, potargana, z podkrążonymi oczami.
— Ten padalec jest w łazience, chyba bierze prysznic — mruknął Scorpius starając się dopasować klucze do każdej z czterech zasuw drzwi, które jako jedyne wyglądały na wyjściowe. Z oddali, z prawej strony dochodził do niej cichy chlupot puszczanej wody. — Tak jak planowaliśmy, schowałem się i czekałem. Trochę minęło, bo musiałem być pewny, że nie zdąży wyjść, zanim odbiegniemy. No i miałaś rację, faktycznie rzucał klucze na stół... idiota.
Pokręcił głową z niedowierzaniem. W tym samym czasie przekręcił ostatni z zamków. Zabezpieczenie wydało charakterystyczny dźwięk i drzwi uchyliły się, skrzypiąc lekko. Świeże powietrze wdarło się do pomieszczenia, niosąc za sobą piękny zapach wiosny, słońca i kwitnących drzew. Zapach wolności.
— Idziesz? — szepnął zniecierpliwiony, unosząc brwi, bo Lily wciąż krzątała się po pokoju, zaglądając do szafek i nurkując pod meblami.
— Szukam naszych różdżek — sapnęła w odpowiedzi, otwierając piekarnik.
— Nie ma na to czasu. Jak dobrze pójdzie, to odbiegniemy wystarczająco daleko, nim się zorientuje. Widać stąd wioskę.
Zerknęła na widok za jego plecami. Chociaż dom, w którym się znajdowali, musiał stać na uboczu, bo dokoła roztaczały się pola i dziko rosnące łąki, w oddali faktycznie majaczyła niska, wiejska zabudowa. Po wąskich dróżkach pędziły maleńkie z tej perspektywy, mugolskie środki transportu — samochody.
— A co z resztą? — zapytała, stając naprzeciwko chłopaka i odgarniając włosy z czoła.
— Z jaką resztą? — mruknął, mrużąc oczy. Była pewna, że doskonale wie, o co jej chodzi.
— Nie możemy ich tu zostawić...
— Nie zostawimy nikogo! Wezwiemy pomoc! Bardziej przydasz się tam, jako żywy świadek, niż tutaj jako martwy bohater! — Scorpius wyglądał już na poważnie zdenerwowanego.
— Jeśli zorientuje się, że uciekliśmy, może ich zabić, może się przenieść, może... — zaczęła wymieniać w panice wszystkie złe rzeczy, które przychodziły jej do głowy.
Pomyślała o zamkniętym, umęczonym dziecku, o Katrin, którą prawdopodobnie porwali dla głupiej peleryny Albusa, o Emilly, której tak źle kiedyś życzyła. Skoro oni przeżyli takie piekło w zaledwie kilka dni, to jak musieli teraz czuć się ci, którzy byli tu zamknięci od prawie pół roku? Wiedziała, że Scorpius ma racje, że bezpieczniej i rozsądniej byłoby teraz uciec i jak najszybciej skontaktować się z ministerstwem, albo nauczycielami, ale nie potrafiła tego zrobić. Nie mogła teraz odejść. Poczuła, jak po policzkach znów spływają jej łzy, lecz nie ruszyła się z miejsca. Wiedziała, że on też podjął decyzję.
— W takim razie zostań — mruknął, zaciskając pięści.
Położył jej na wyciągniętej dłoni pęk kluczy. Przez chwilę stał tak, dotykając czubkami palców wnętrza jej dłoni. Opuścił wzrok, przygryzł lekko wargę, po czym nie odwracając się więcej, wyszedł na zewnątrz.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top