14. Więzienie
Obudził ją przerażający ból. Chociaż mózg wyrwał się już z sennych okowów, powieki nie były w stanie się unieść. Miała wrażenie, że ktoś wbija w jej głowę setki szpilek. Dodatkowo pękał jej pęcherz. Przez moment myślała, że umarła i jakimś okropnym trafem znalazła się w piekle. Jęknęła cicho, poruszyła delikatnie ręką, ale nie była w stanie zacisnąć pięści. Starała się w panice pozbierać myśli, a im dłużej myślała, tym większy niepokój ją ogarniał. Po chwili poczuła jednak miły, ciepły dotyk na swoim czole. Czyjaś dłoń delikatnie przesunęła się po jej włosach, odgarnęła kosmyki i opuszkami palców pogładziła policzki. Dotarło do niej, że w piekle raczej nikt by jej nie głaskał, a już z pewnością nie byłoby to tak przyjemne. Skupiła w sobie całą siłę i otworzyła oczy.
— Och, a jednak niebo... — mruknęła, widząc jak przez mgłę schylającą się nad nią twarz otoczoną kosmykami jasnych, prawie białych włosów.
— Jest z tobą gorzej niż myślałem — stwierdził ten, którego w pierwszej chwili wzięła za anioła.
Gdyby nie ból i dezorientacja z pewnością spłonęłaby ze wstydu. Oparła się łokciami o podłogę i powoli uniosła plecy do góry. Każdy ruch sprawiał jej olbrzymią trudność, a z jej gardła mimowolnie wydobył się cichy jęk. Scorpius delikatnie ujął ją pod bok i pomógł oprzeć się o ścianę. Dopiero teraz zobaczyła, że jest w zupełnie obcym miejscu, które z pewnością nie znajdowało się w Hogwarcie. Pokój był brudny i nie licząc materaca, na którym siedzieli oraz spleśniałego, podartego koca, zupełnie pusty. Po prawej stronie znajdowało się jeszcze jedno pomieszczenie – lekko uchylone drzwi ukazywały fragment starej umywalki i toalety. Przyczepione do sufitu, mrugające świetlówki były jedynym źródłem światła, a zapach unoszący się w powietrzu kojarzył się z wilgocią i stęchlizną. Serce Lily z każdą sekundą biło coraz szybciej, przechodząc w końcu w dziki galop.
— Gdzie my jesteśmy...? — zapytała przerażona.
Scorpius pokręcił jedynie głową w odpowiedzi.
Ostatnie co pamiętała to ciemny korytarz, uśmiech grubego mężczyzny i to, że wyjmowała z kieszeni amulet. Potem była już tylko czarna dziura. Powoli zaczynało do niej docierać, co się stało. Poczuła dziwną suchość w ustach.
— Czy to możliwe, że...
— Zostaliśmy porwani? Ciężko nie zauważyć. — dokończył Scorpius. — Byłaś nieprzytomna, rzucili w ciebie... rzucili... — zrobił pauzę i przełknął ślinę, jakby koniec tej myśli nie chciał mu przejść przez gardło.
Zauważyła, że miał zakrwawione kostki na dłoniach, czerwone ślady na rękach i wielkiego siniaka na czole. Wziął głęboki wdech i kontynuował:
— W każdym razie ciężko tu określić porę dnia, czas... nie ma okien, wszystko nam pozabierali, wszystko, co mieliśmy przy sobie, ale myślę, że jesteśmy zamknięci już jakieś dwadzieścia — dwadzieścia cztery godziny. Ci dwaj, pamiętasz ich? Słychać jak chodzą, czasami rozmowy, ale ciężko wyłapać sens, tylko poszczególne słowa, jeśli się dobrze skupisz. Byli tu dwa razy. Za pierwszym razem ten chudy, sprawdzał, czy żyjesz. Drugi raz byli obydwaj i zostawili to — wskazał palcem na dwa, czerstwe kawałki chleba. — Powinnaś zjeść.
— A ty?
— Powinnaś zjeść — powtórzył uparcie.
Posłusznie wzięła kęs do ust, ale miała wrażenie, że przeżute pieczywo rośnie jej w gardle i nie może go przełknąć. Kolejna straszna, a może najstraszniejsza ze wszystkich myśl zrodziła się w jej głowie. Nie miała wątpliwości, że zastawiono na nią pułapkę, a ona dała się w nią złapać niczym małe dziecko. Z jakiegoś powodu, chociaż nie wiedziała jakiego, chcieli ją porwać. JĄ. Ale jego...
Siedział po turecku i patrzył się przed siebie, mrużąc leciutko powieki. Wyglądał na skupionego, opanowanego, zupełnie jakby nie tkwił w obskurnym pokoju zamknięty przez socjopatów, poturbowany, posiniaczony, głodzony i bezbronny. Nawet nie chciała myśleć, co przeszedł, gdy ona była nieprzytomna.
— To wszystko przeze mnie... — wyszeptała, spuszczając głowę. Nie mogła spojrzeć mu w oczy. Zupełnie bezwiednie zaczęła rozrywać w ręku chleb. Czuła napływające łzy, wzrok jej się zamglił, ostrość wróciła, dopiero gdy ciężkie, słone krople opadły na poszarzały materac, tworząc okrągłe, mokre plamy. — Jesteś tu tylko dlatego, bo rozmawiałeś ze mną w tej głupiej sali, tylko dlatego, bo tam przyszłam... To wszystko moja wina.
— Aha. A więc uważasz, że to, że jacyś chorzy szaleńcy wymyślili sobie wyimaginowane zagrożenie ze strony osób czystej krwi, porwali nastolatków i małe dziecko, po czym wdarli się do Hogwartu, by zastawić pułapkę na kolejną czarownicę – to wszystko twoja wina? — powiedział spokojnym tonem.
Faktycznie, brzmiało to dosyć komicznie, ale zupełnie nie o to jej chodziło.
— Nie bądź głupia — dodał, łapiąc ją z podbródek i spoglądając prosto w oczy. — Tylko oni są tu winni i na tym musimy się skupić.
Miał rację, wiedziała o tym. I chociaż wciąż gdzieś w środku zjadały ją wyrzuty sumienia oraz złość za swoją naiwność, nie był teraz czas na rozpamiętywanie tego, co mogła zrobić, a czego nie zrobiła. Kiwnęła głową, ocierając łzy.
— Naprawdę myślisz, że to oni stoją za tymi wszystkimi porwaniami? Że uprowadzili nie tylko nas, ale też Emilly i tych wszystkich ludzi w święta Bożego Narodzenia?
— Dla mnie to oczywiste... Czasem nawet słychać krzyki, dochodzą z dołu.
Lily poczuła, jak po plecach przechodzą ją ciarki. Teraz sama miała wrażenie, że słyszy z oddali spazmatyczny, dziecięcy płacz.
— Musimy się stąd wydostać.
— Wiem — przytaknął, zaciskając pięści.
Spojrzała na wielkie drzwi znajdujące się naprzeciwko, poplamione czymś, co wyglądało jak zaschła krew.
— To się nie uda, próbowałem setki razy. Zamykają je na klucz.
Westchnęła. Zajrzała pod materac, poczłapała na czworakach do starego koca, przetrzepując go w poszukiwaniu czegokolwiek przydatnego, jednak nie było tam nic, prócz kilku robaków i kurzu. Wychodziła z łazienki, kiedy je usłyszała – głosy dwóch mężczyzn. Z początku ciche, przypominające bardziej szum aniżeli słowa, z czasem coraz głośniejsze i wyraźniejsze.
— Myślałem, że bardziej się wścieknie.
— Ale może ma rację, zobaczymy, na ile gnojek się nam przyda.
— Taa, zwłaszcza, że z resztą jest już cienko. Widziałeś ostatnio smarkulę? Ledwo dycha.
Scorpius najwyraźniej też je słyszał, bo gestem ręki kazał jej wracać na materac. Ledwie zdążyła usiąść koło niego, gdy drzwi się otworzyły, a w progu stanął chudy chłopak z wyłupiastymi oczami i tęgi mężczyzna z wielkim pieprzykiem na nosie. Lily doskonale ich pamiętała. Zadrżała mimowolnie, próbując się wcisnąć głębiej w ścianę. Grubas uśmiechnął się szeroko, odsłaniając rząd krzywych zębów. Na brodzie został mu kawałek masła.
— O, patrzcie państwo! Wiewióreczka się ocknęła! — zaszczebiotał wesoło. — Żadnych numerów, bo pożałujecie, że się w ogóle urodziliście. Twój koleżka wie już coś na ten temat.
Scorpius skrzywił się lekko, ale nie odwrócił wzroku, wręcz przeciwnie, z uporem i pewnością siebie patrzył to na jednego, to na drugiego. Grubasowi chyba nie bardzo się to spodobało, bo mina mu lekko zrzedła.
— Czego od nas chcecie? — zapytała. Zachowanie chłopaka dodało jej trochę odwagi.
— Czego od nas chcecie, czego od nas chcecie... — przedrzeźniał ją Chudzielec. — Od ciebie nic, trzeba cię było po prostu ukarać. Zasłużyłaś sobie. Zresztą i tak macie lepiej niż reszta. Za to chłopak... skoro już się trafił, to możemy go trochę wykorzystać.
Szybkim krokiem podszedł do Scorpiusa, złapał go za nadgarstek i podwinął mu rękaw bluzy. Wyjął trzy niewielkie fiolki, przytknął różdżkę do jego skóry w miejscu, w którym żyły były najbardziej widoczne, po czym wymamrotał pod nosem nieznane jej zaklęcie.
Na moment serce Lily stanęło. Widziała jak cienka, blada skóra Scorpiusa rozrywa się, a ulatująca ze środka krew wpada do fiolek. Spojrzała mu w oczy. Nie wiedziała, co się dzieje, ale miała przeczucie, że z pewnością jest to bardzo, bardzo złe.
— Będzie dobrze. To nic — szepnął do niej. Głos mu nawet nie zadrżał.
Może był silny i dzielny, może potrafił być opanowany, nawet w kryzysowej sytuacji, może potrafił to znieść. No cóż – ona nie.
— Nie będzie dobrze! — ryknęła, zrywając się na równe nogi. Zupełnie zapomniała o męczącym mięśnie bólu. — Zostawcie go!
Niesiona na skrzydłach adrenaliny rzuciła się na Chudzielca, wbijając mu paznokcie w oczy. Zawył z bólu i odskoczył do tyłu. Fiolki upadły, rozlewając zebraną krew na starym materacu. W ułamku sekundy doskoczył do niej Grubas, szarpnął ją za ramie, ale Scorpius wierzgnął nogą, uderzając prosto w jego krocze.
— Nie ujdzie wam to płazem... — syknął Chudzielec, doskakując z powrotem do chłopaka. Oczy miał czerwone, lecz pałała w nich chęć mordu. Scorpius w odpowiedzi napluł mu na twarz.
Lily w tym czasie, próbowała wyrwać się z łap Grubasa, jednak mężczyzna szybko odzyskał równowagę. Jedną ręką szarpnął nią jak szmacianą lalką, a drugą zacisnął w pięć i z całej siły walnął w głowę. Na chwilę zrobiło jej się czarno przed oczami, upadła na podłogę, głosy dochodziły do niej jak przez szybę - niewyraźne i zdeformowane. Przez przymknięte powieki widziała, jak Grubas łapie Scorpiusa za ramiona, po czym wykręca mu ręce do tyłu, a Chudzielec znów klęczy z różdżką, mamrocząc coś pod nosem. Widziała też, krew, dużo krwi. Chciała krzyknąć, podnieść się, walczyć, ale była tak ogłuszona, że ledwo była w stanie utrzymać otwarte oczy. W końcu chłopak upadł na materac. Jego klatka piersiowa unosiła się wolno i płytko. Drzwi trzasnęły, słyszała szczęk zamka i odgłos brzęczących kluczy rzucanych na blat. Zostali sami.
Resztkami sił wyciągnęła rękę i końcami palców dotknęła jego dłoni. Poczuła, jak po policzku spływają jej ciepłe łzy. Ogarnęło ją okropne poczucie bezradności.
Zemdlała.
***
Wiem, że ten rozdział jest szalenie krótki, za co z całego serca przepraszam. Pierwotnie część 14 i 15 miała być opublikowana jako jedna całość, ale wyszła mi diabelnie długa, więc podzieliłam ją na dwa. Obiecuję, że rozdział 15 będzie obszerniejszy i w ramach rekompensaty pojawi się już w weekend. Mam również nadzieję, że mimo długości - podobało się wam :)
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top