12. Rozwiązanie i kłótnia


Kochani!

Rozdział troszkę później niż zazwyczaj, ponieważ dopadło mnie choróbsko. Tak, też nie mam bladego pojęcia, jak można zachorować w taki upał - ale stało się. Gorączka skutecznie uniemożliwiała mi napisane czegokolwiek, co miałoby ręce i nogi, albo przynajmniej jedną rękę i jedną nogę. W końcu jednak, po długich bataliach - udało się! 

Jak pewnie zauważyliście, jest również nowa okładka, którą zrobiła dla mnie utalentowana Kyatam! Podoba wam się? Mi bardzo! :)

Miłego czytania!

***

Kwiecień można było spokojnie okrzyknąć miesiącem prac domowych i sprawdzianów. O ile Lily lubiła się uczyć, o tyle Maria z Jenną przeżywały istny koszmar. Wałęsały się jak cienie, klnąc na wszystko i każdego. Gdyby same ich słowa mogły sprowadzać klątwy, żaden z nauczycieli w Hogwarcie, nie ostałby się żywy.

Albus praktycznie całymi dniami siedział w bibliotece z Katrin Lewe i Rose, co wszyscy uważali za wielki sukces. Teoretycznie dlatego, bo przestał godzinami chować się we własnej sypialni, w praktyce jednak, głównym powodem ogólnej radości był fakt, że zaczął oficjalnie umawiać się z Krukonką. Choć oczywiście nadal nie miał pojęcia, że cały jego związek został ukartowany przez pewnego czarnowłosego piątoklasistę i dwie, kochające plotki Gryfonki.

Jerry przez miesiąc zdążył znienawidzić profesora Slughorna, który zadawał najdłuższe i najbardziej skomplikowane eseje. Uważał, że czas poświęcony na pisanie bzdur o eliksirach to stracone godziny, które mógłby przeznaczyć na ćwiczenie zaklęć. Hugo natomiast psioczył na każdego, kto zadawał jakiekolwiek eseje.

Najgorzej mieli jednak James i Meredith, którzy w tym roku zdawali SUMy. Chociaż młody Potter był zaskakująco pewny swoich magicznych umiejętności we wszystkich dziedzinach wiedzy, profesor Deprim miała zgoła odmienne zdanie na ten temat i trzy razy w tygodniu ciągnęła go siłą na zajęcia dodatkowe z transmutacji.

Zanim się obejrzeli, drzewa na zamkowych błoniach puściły pąki, a rabatki starannie pielęgnowane przez Hagrida i profesora Longbottoma zakwitły paletą świeżych, wiosennych kolorów. Na początku maja ogłoszono również sobotnią wycieczkę do Hogsmeade. Od Bożego Narodzenia nie odnotowano żadnego porwania i nauczyciele jednogłośnie stwierdzili, że wszystkim przyda się trochę odpoczynku po kwietniowym szale nauki, co uczniowie starszych klas przyjęli z nieskrywaną ulgą.

Natomiast Lily wolny weekend postanowiła przeznaczyć na zupełne nicnierobienie. Razem z Hugonem i Jerrym rozłożyła się na trawie, pod wielkim drzewem i obserwowała z oddali trenujących quidditcha Puchonów. Byli naprawdę nieźli, chociaż Lily wątpiła, by ich szukający był w stanie prześcignąć Kita Oppela w nadchodzącym meczu Gryffindor – Hufflepuff, zaplanowanym na pierwszy tydzień czerwca. 

Gdy wszyscy gracze zniknęli za trybunami stadionu, machinalnie sięgnęła do kieszeni, wyjmując z niej niewielki, ciepły kamyk i obracając go w palcach. Choć jej przyjaciele już dawno porzucili nadzieję na aktywowanie Amuletu, ona wciąż nosiła go przy sobie. Wiedziała, że to głupie, bo próbowali go użyć naprawdę wiele razy - zawsze z marnym skutkiem. W dodatku, gdyby przyłapano ją na tym, że ma w posiadaniu kradziony przedmiot mogłaby w najlepszym wypadku zmniejszyć do zera liczbę punktów Gryffindoru, a w najgorszym mieć bliskie spotkanie z dementorem. Jednak za każdym razem, gdy dotykała kamienia, czuła bijące od niego ciepło i delikatne mrowienie przechodzące przez opuszki jej palców. Czy tak zachowywały się rzeczy pozbawione magii? Wątpiła.

Z rozmyślenia wyrwała ją Rose. Najwyraźniej się spieszyła, bo policzki miała zaróżowione, a włosy potargane.

— Hej — przywitała się, rozglądając wokoło.

— O, siemaneczko siostro. Już wróciliście z Hogsmeade? — mruknął leniwie Hugo, otwierając jedno oko. Lily była pewna, że przed chwilą jeszcze drzemał.

— Tak. Dziś krócej. Wiecie, względy bezpieczeństwa. Nie widzieliście może Albusa? Muszę mu oddać książkę, a za piętnaście minut mam spotkanie w klubie ślimaka... — Jakby na potwierdzenie swoich słów zamachała opasłym tomem o wiele mówiącym tytule: „Przeklęte pierścienie – konserwacja, pielęgnacja i użytkowanie".

— Och, czyżby ktoś ci się oświadczył? — zachichotał Hugo. 

Jerry zakrztusił się jabłkiem, a Rose prychnęła, obrzucając brata zirytowanym spojrzeniem.

— Bardzo zabawne, Hugonie. Widzieliście, czy... — zaskoczona przerwała w połowie, bo Lily zerwała się na równe nogi i wyrwała jej książkę z ręki, wpatrując się w nią jak urzeczona.

— Albus! No tak! O matko! Oddam ją za ciebie! Dzięki Rose! — Wyrzuciła z siebie jednym tchem i rzuciła się pędem w stronę zamku.

— To chyba ja powinnam dziękować... — mruknęła młoda Weasley, ale Lily była już za daleko, by ją usłyszeć.


Serce biło jej z podekscytowania, gdy niesiona na skrzydłach nadziei zbiegała z niewielkiego, obrośniętego gęstą trawą wzniesienia. Cały czas zadawała sobie pytanie — jak mogła wcześniej na to nie wpaść? Przecież dobrze wiedziała, że Albus przez cały rok nie robił nic innego, tylko czytał książki o klątwach. Jeśli ktokolwiek mógł poradzić coś na problem z Amuletem Tropiciela, to z pewnością był to jej kochający mroczne rzeczy brat.

Znalazła go przy cieplarni. Zrywał jakieś podejrzanie wyglądające kwiatki o soczyście zielonych łodygach i czarnych jak węgiel płatkach.

— Hej, Lily — uśmiechnął się lekko na jej widok. — Nie widziałaś gdzieś Katrin? Rozdzieliliśmy się przy wejściu i nigdzie nie mogę jej znaleźć... mieliśmy iść na spacer...

Automatycznie spojrzała na grobowy bukiet, który trzymał w dłoni. Sama nie wiedziała, czy jest bardziej uroczy, czy dołujący.

— Nie, ale spotkałam Rose. Kazała przekazać książkę — odpowiedziała, wręczając mu „Przeklęte pierścienie (...)". 

— Dzięki — mruknął. Mina lekko mu zrzedła.

— Chyba sporo wiesz na ten temat... — wskazała ręką na tytuł.

— Całkiem... Ostatnio trochę czytałem, to znaczy jeszcze zanim poznałem Katrin. Muszę ją znaleźć.

Ruszył przed siebie, ale Lily zastąpiła mu drogę. 

— W zeszłym tygodniu profesor Fitwick zapytał nas czy wiemy, jaka może być przyczyna tego, że zaklęty przedmiot nie działa. Nikt nie znał odpowiedzi, więc mieliśmy się zastanowić na kolejne zajęcia... Można zdobyć DUŻO punktów — dodała dobitnie, bo Albus mętnym wzrokiem wypatrywał czegoś – albo raczej kogoś — ponad jej ramieniem. 

Chciał ją wyminąć, ale nie miała zamiaru go przepuścić. W końcu westchnął głośno, dając za wygraną.

— Wiesz, niektóre magiczne rzeczy po prostu się wyczerpują. Mają ograniczenia czasowe, ilości użytkowania i tak dalej. Tak naprawdę tylko te z najwyższej półki są bezterminowe.

— Zakładamy, że ten jest bezterminowy i czuć od niego magię.

— No to prawdopodobnie ktoś źle go aktywuje. Czasami potrzebne są zaklęcia aktywacyjne, a one bywają mocno skomplikowane. Mógł być też błędnie przechowywany...

— Błędnie przechowywany? To znaczy?

Zamyślił się, bezwiednie przesuwając ręką po czarnych włosach.

— No wiesz... za zimno, za ciepło. Chodzi o czynniki zewnętrzne. Zależy od przedmiotu, ale czasem wystarczy byle głupota. Klątwę często pieczętuje się przez dodanie jakiegoś elementu – kamienia, czegoś należącego do osoby przeklinanej, przeklinającej, grawerki. Różnie. Wystarczy, że to zatrzesz, ubrudzisz, kawałek odpryśnie i cały przedmiot nie zadziała...

Lily wytrzeszczyła oczy i zakryła dłonią usta, by stłumić pisk.

— Albus, jesteś niesamowity, dziękuję! — krzyknęła, rzucając mu się na szyję. Zrobił zaskoczoną minę i zarumienił się lekko. — Jak tylko zobaczę Katrin, przekażę jej, że ją szukasz! — zawołała na odchodne i popędziła do dormitorium.

*

Chciała sprawdzić swoje przypuszczenia dopiero w sypialni, ale nie mogła wytrzymać. Gdy tylko znalazła się na pustym korytarzu, wyciągnęła kamyk i przeciągnęła dłonią po wygrawerowanym obrazku. Na jednym z czterech palców znajdowała się mała, czarna plama, rozciągająca się na część żłobienia — prawdopodobnie Amulet również oberwał od bulgoczącej, pryskającej mazi ze srebrnego pucharu. Potarła zabrudzenie rękawem, ale nie zniknęło, co znaczyło, że maź można było usunąć jedynie za pomocą magii. Musiała jak najszybciej uwarzyć eliksir czyszczący. Zadowolona ze swojego genialnego odkrycia, schowała kamyk do kieszeni i cała w skowronkach ruszyła schodami w górę.

Dobry nastrój zepsuły jej dopiero krzyki dobiegające z drugiego piętra. Przed biblioteką stał tłum uczniów, patrzących biernie na jakiegoś wysokiego Krukona znęcającego się nad Ianem Ashvillem. Pierwszoroczny Ślizgon wierzgał nogami, zawieszony w powietrzu głową w dół. Z jego ust, zamiast słów wylatywały ślimaki. Normalnie ten widok bardzo by ją ucieszył, jako że nie cierpiała Iana Ashvilla z całego serca, jednak jeszcze bardziej denerwowało ją, gdy ktoś pastwił się nad słabszymi od siebie. Zawahała się przez moment, mijając grupkę uradowanych Puchonów z trzeciego roku.

— Jesteś zakałą tego miejsca, słyszysz, głupi brzydalu? Nikt cię tu nie chce — zawył Krukon. Puchoni zagwizdali entuzjastycznie, klaszcząc w dłonie. — Znikniesz sam albo ktoś ci w końcu pomoże.

Pokręciła głową. Czuła się zniesmaczona i zła, ale postanowiła się nie wtrącać. Nie miała zielonego pojęcia, co takiego zrobił Ashvill, by tak podpaść starszym uczniom, ale znając jego – mógł zrobić wiele. Była już przy obrazie Rebeki Białogłowej, gdy dotarły do niej kolejne słowa samozwańczego kata:

— Zaczynam rozumieć tego porywacza. Tak, to całkiem niezły plan, wybić was wszystkich — popieprzonych idiotów. Mam nadzieję, że będziesz następny. Osobiście wyślę mu sowę z podziękowaniami!

W jednej chwili całe misterne postanowienie pozostania z boku legło w gruzach. Obróciła się na pięcie, przecisnęła przez tłum gapiów i stanęła między Ianem a wysokim Krukonem. 

— Przestań. Już starczy!

Chłopak spojrzał na nią z mieszaniną zaskoczenia i irytacji.

— Albo zawołam profesora Fitwicka! — dodała, wiedząc, że bez groźby niewiele tu zdziała. 

Puchoni zaczęli buczeć, a Krukon się skrzywił. Opuścił jednak różdżkę, co Lily uznała za małe zwycięstwo. Ian z donośnym hukiem opadł na marmurową posadzkę.

— Nie wiem, czemu bronisz tego padalca. Ten dzieciak to zwykły śmieć.

— Nie zachowujesz się lepiej — syknęła Lily, nie bardzo myśląc nad swoimi słowami. — Znęcasz się nad młodszym i jeszcze ten tekst o porwaniu! Jak możesz!? Tyle niewinnych osób cierpi, a ty przyklaskujesz jakiemuś zakompleksionemu szaleńcowi! Nie wszystkie osoby czystej krwi są złe! Myślałam, że wy — obróciła się w stronę stłoczonych Puchonów — jesteście trochę rozsądniejsi, pomagacie innym!

Krukon wzruszył ramionami.

— To był tylko żart. Zasłużył sobie — prychnął. Machnął ręką na znajomych i odszedł w stronę pokoju wspólnego Ravenclawu, na co Lily odetchnęła z ulgą. 

Tłum gapiów zaczął się powoli przerzedzać. Chociaż uważała, że postąpiła właściwie, większość uczniów patrzyła na nią, jakby właśnie odwołała Boże Narodzenie. Czy podżeganie do bójki — zresztą zupełnie jednostronnej, to naprawdę taka rozrywka? Lily nie była w stanie tego pojąć. Westchnęła zdenerwowana. Już miała odchodzić, gdy poczuła czyjąś dłoń na ramieniu. Nie był to jednak miły, przyjacielski gest. Cienkie palce wbijały jej się w skórę i kości coraz mocniej i mocniej, sprawiając ból.

— Au! — krzyknęła, wyrywając się. Tuż za nią stał nie kto inny jak Ian Ashvill. Wpatrywał się w nią jak zahipnotyzowany, ale w jego oczach nie było śladu wdzięczności. Pałała w nich czysta chęć mordu.

— Wielka, sławna Potter musiała się oczywiście wtrącić — syknął. — Nie byłabyś sobą, gdybyś nie wykorzystała szansy na pokazanie jaka to jesteś wspaniałomyślna, co?

— Uratowałam cię przed absolutnym upokorzeniem, powinieneś być wdzięczny! — krzyknęła. Była już autentycznie wściekła.

— Lepiej się nie wtrącaj! Gardzę twoją pomocą i tobą. 

Jej dłoń wylądowała na policzku Iana, zanim zdążyła pomyśleć. Zamiast oburzyć się albo oddać, zadowolony z siebie wyszczerzył zęby. Dała się sprowokować niczym dziecko. Poczuła, jak policzki pieką ją ze złości i wstydu. Nie chciała tu stać, nie chciała przebywać w jego towarzystwie nawet sekundy dłużej. 

Przepchnęła się przez zebrany na nowo tłumek uczniów i niechcący nadepnęła na stopę jakiejś dziewczynie. Po chwili zorientowała się, że to Katrin.

— Albus cię szuka — rzuciła krótko, nawet nie podnosząc głowy i pobiegła na górę.


W połowie drogi znów na kogoś wpadła. Ledwo widziała przez załzawione oczy, ale nos działał jak trzeba, a przyjemnie drażniący nozdrza, powodujący natychmiastowe ciepło w brzuchu zapach piżma i bergamoty kojarzył jej się tylko z jedną osobą. Zresztą na kogo innego mogła wpaść, komu innemu mogłaby zrobić niechcący krzywdę, komu innemu mogłaby przypadkiem porozrzucać po korytarzu stos poukładanych równiutko pergaminów? Tylko jemu. To przeklęte fatum trwało od początku szkoły.

— Oho, uważna i zwinna jak zawsze — mruknął Scorpius, unosząc brew i rozmasowując sobie bark.

Lily miała już serdecznie dosyć. Nigdy nic nie wychodziło po jej myśli. Nie potrzebowała żadnego pełnego klątw pierścienia, by być najbardziej pechową dziewczyną w Hogwarcie.

— Cudownie! — wrzasnęła histerycznie. — Pewnie chcesz mi znowu podokuczać! Proszę bardzo, czekam! Powiedz, co masz do powiedzenia i miejmy to z głowy!

— Eeee... Depczesz po liście Kirminga Śmiałego z XIV wieku... to unikat... — zaczął Scorpius niepewnie, wskazując palcem podłogę. 

Pod jej butem znajdowała się jedna z rozrzuconych w wyniku zderzenia kartek, pełna dziwnych liter z zawijasami. Lily uniosła ją zamaszystym ruchem, zmięła w kulkę i rzuciła Malfoya w głowę, po czym obróciła się na pięcie i odeszła, dysząc ciężko. 

Nie przeszła nawet dwudziestu kroków, gdy zaczęły ją łapać wyrzuty sumienia. Lily miała to do siebie, że bardzo szybko się denerwowała, robiła głupoty, a potem równie szybko żałowała. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że najzwyczajniej w świecie wyżyła się na Scorpiusie za okropne zachowanie Iana i bezczelność innych uczniów przy bibliotece. No i zniszczyła unikatowy list Kirminga Śmiałego z XIV wieku. Przecież nie powie profesorowi Binsowi, że po prostu musiała czymś rzucić, a list Kirminga był pod ręką. Poczuła się naprawdę głupio. 

Dziesięć sekund później klęczała z powrotem na korytarzu, próbując rozprostować pomięty pergamin. Scorpius milczał jak zaklęty, układając resztę kartek w stosik, dopóki zdesperowana Lily nie wyjęła różdżki.

— Nie, nie, nie, nie, nie, nie! — krzyknął, wyrywając jej list. Myślała, że to przez wspomnienie jej pechowego „Chłoszczyść" na szlabanie i zdenerwowana postanowiła zabrać mu z powrotem pergamin, ale delikatnie złapał jej dłoń w swoją i spojrzał prosto w oczy. 

— Rzucanie zaklęć, będąc w takich emocjach to naprawdę zły pomysł.

Poczuła, jak na jej policzkach kwitną czerwone rumieńce. Byli tak blisko siebie, że czuła bijące od niego ciepło. Widziała każdy zygzak, pęknięcie, każdą złotą plamkę w stalowo szarych tęczówkach, widziała, jak jego źrenice rozszerzają się i wpatrują w nią pełne przekonania, pewności siebie i czegoś jeszcze. Czegoś, co pozwoliło jej po prostu poczuć się bezpiecznie. 

Wzięła głęboki wdech i stopniowo wypuściła powietrze. Nerwy razem ze łzami odpłynęły gdzieś w siną dal. Scorpius powoli puścił jej dłoń i wstał, chowając twarz za plikiem historycznych dokumentów.

— Przepraszam — mruknęła Lily, oplatając rękami kolana i kuląc głowę — nie powinnam się na tobie wyżywać. Na nikim. Ian Ashvill potwornie mnie wkurzył.

— Ten pierwszoroczny psychopata?

Lily pokiwała głową i opowiedziała mu w skrócie całe zajście.

— A może poczuł się upokorzony twoją pomocą, bo po prostu mu się podobasz?

— Niemożliwe! — krzyknęła, robiąc się czerwona jak burak i machając rękami.

— No w sumie... też nie wiem, jak komuś mogłaby spodobać się taka mała, piegowata niezdara... — Pokiwał głową z udawaną powagą. 

Chciała go kopnąć w piszczel, ale odskoczył zwinnie i uśmiechnął się zawadiacko, unosząc w górę jedną brew. Im bardziej go poznawała, tym mniej wydawał się przerażający i poważny, a bardziej uroczy i dziecinny. Westchnęła.

— Najgorsze jest to, że myślałam, że postępuję słusznie – jak dobry człowiek. Natomiast wszyscy dookoła i sam poszkodowany zachowywali się tak, jakbym wszystko popsuła, jakbym niepotrzebnie się wtrącała...

— Ja uważam, że zachowałaś się bardzo odważnie. Głupie to było, to fakt, ale odważne. I miłe. — Wzruszył ramionami, a Lily aż zamrugała z niedowierzania. 

Czy Scorpius Malfoy właśnie powiedział, że jest miła i odważna? Poczuła się, jakby ktoś jej wręczył Order Merlina Pierwszej Klasy. Po co w ogóle przejmowała się jakimiś głupimi Puchonami i psychopatycznym Ianem Ashvillem? Zupełnie niepotrzebnie.

— Dobra, widzę, że ci lepiej i już coś sobie roisz w tej rudej głowie, więc idę.

— Ha!? — żachnęła się Lily, chociaż faktycznie była trochę wyrwana z kolorowego świata połechtanego ego.

— Zaraz mam szlaban u Slughorna, miałem się stawić od razu po spotkaniu tego jego głupiego klubu — mruknął, machając plikiem pergaminów na pożegnanie.

Lily też wstała. Przypomniał jej się Amulet i rada Albusa. Musiała uwarzyć eliksir, ale dziś i tak nie dałaby rady zebrać już wszystkich składników, skoro profesor Slughorn był zajęty. W dodatku emocje z całego dnia dawały powoli o sobie znać w czysto fizyczny sposób. Gdy podała Grubej Damie hasło – „łajnobomby" i znalazła się w ciepłym, przytulnym pokoju wspólnym Gryffindoru, poczuła porządne zmęczenie. Ledwo doczłapała się po schodach na górę, pchnęła drzwi do dormitorium i tak jak stała – tak padła na łóżko. Choć na dworze było jeszcze jasno, zasnęła w przeciągu kilku sekund.    

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top