10. Związki
— James, czy ty czasem nie przesadzasz? — Meredith popukała paznokciem w blat stołu, patrząc powątpiewająco na bruneta.
Od kilku minut siedzieli w Wielkiej Sali, słuchając zadowolonego z siebie Jamesa, który zebrał ich, by przedstawić swój genialny plan o enigmatycznym kryptonimie: „Powrót Albusa v.2.0".
— Przesadzam? Głupstwo! — obruszył się Potter. — Nigdy nie słyszeliście, że miłość jest lekarstwem na wszystko?
Rose przewróciła oczami, podpierając dłonią podbródek.
— Nie, natomiast wszyscy słyszeliśmy powiedzenie, że „Pomysły Jamesa zawsze oznaczają początek kłopotów".
James prychnął, ignorując jej uwagę i rozejrzał się po reszcie zebranych.
— Czy to naprawdę jest potrzebne? Przecież wszyscy widzimy, że z Albusem jest już lepiej... — wtrącił Hugo.
— Lepiej?! Serio uważasz, że fascynacja klątwami, czernią i maniakalny weganizm oznacza lepiej? — żachnął się James, machając rękami. Najwyraźniej bardzo wczuł się w rolę. — No weźcie... Nic nie zaszkodzi spróbować, a może pomóc. Jeśli się nie uda, no to trudno, nie będziemy naciskać. — Uniósł się, opierając ręce na stole i wlepiając wyczekująco brązowe oczy w każdego po kolei.
Lily sama nie wiedziała, co ma o tym myśleć. Jej najstarszy brat opracował skomplikowany plan, który w skrócie sprowadzał się do tego, by w dyskretny sposób pomóc znaleźć Albusowi dziewczynę. Był święcie przekonany, że związek dobrze mu zrobi i ostatecznie przywróci go do normalności. Z tym tylko, że Lily po pierwsze wątpiła, by ingerowanie w czyjeś życie uczuciowe było dość moralne, a po drugie wiedziała o związkach tyle, co nic. James miał jednak spory dar przekonywania, spowodowany głównie tym, że jego szczery entuzjazm udzielał się ludziom wokoło i powoli wszyscy, choć z początku negatywnie nastawieni, zaczynali mięknąć.
— No dobra... mogę spróbować poszukać odpowiednich kandydatek... — Meredith machnęła ręką. — Z tym tylko, że sama nie dam rady, nie znam zbyt wielu dziewczyn z młodszych klas.
— Super! Więc kto pomoże Mer? — James klasnął w dłonie. Oczy świeciły mu się z podekscytowania.
Lily po prostu nie mogła mu odmówić. Chociaż sama nie prowadziła zbyt bujnego życia towarzyskiego, miała całkiem niezły plan.
— Chyba znam kogoś idealnego do tego zadania — stwierdziła zadowolona z siebie.
*
Prędko obeszła zatłoczony pokój wspólny Gryfonów. Od nowego roku przesunięto ciszę nocną o godzinę wcześniej, co było jednym z wielu kroków wprowadzanych stopniowo przez dyrekcję w ramach programu „Działania w obliczu szczególnego zagrożenia". Nikt nawet nie próbował łamać tej zasady odkąd zamku pilnowali nie tylko nauczyciele i prefekci, ale również aurorzy. Jednak o dwudziestej pierwszej większość uczniów nie była nawet trochę senna i spędzała wieczory na plotkach przed kominkiem, grach i zabawach. Dziś akurat spora część starszaków grała w kącie w butelkę na zadania. Jeden z chłopców połknął jakieś podejrzanie wyglądające dropsy, które spowodowały, że głowa zaczęła mu drżeć i dymić, co wywołało salwę śmiechu wśród jego znajomych. Lily szybkim krokiem minęła rozbawionych nastolatków i skierowała się na górę, do dormitorium. Otworzyła drzwi do swojej sypialni i z uśmiechem powitała dwie, siedzące na zaścielonym łóżku, dziewczyny.
— Jenna! Wszędzie cię szukałam! — zawołała, podchodząc bliżej koleżanek.
— Coś się stało? — Blondynka odwróciła się w jej stronę zaskoczona.
— Nie, nic. Właściwie... mam do ciebie prośbę...
Klapnęła na łóżko, wzięła głęboki oddech i opowiedziała im, jak mogła najzwięźlej, o nowym planie Jamesa.
Już po kilku minutach Jenna skakała po pokoju, piszcząc z radości.
— Zrobię to! Och, oczywiście, że to zrobię! Znajdę Albusowi najlepszą dziewczynę na świecie! — Zakręciła się wokół własnej osi, próbując opanować podekscytowanie. — No więc... Jaka ona ma być?
Lily zrobiła głupią minę, nie za bardzo wiedząc, o co chodzi.
— Jaka dziewczyna będzie w jego typie? Buntowniczka? Mary Sue? A może szkolna gwiazda?
— Eeee... Miła i dobra?
Jenna przeciągnęła zrezygnowana dłonią po twarzy.
— Czyli raczej taka Mary Sue. Tak, Mario? — wskazała na koleżankę, bo brunetka uniosła rękę do góry.
— A może ja? — szepnęła Maria, czerwieniąc się jak burak.
Dziewczyny spojrzały na nią zaskoczone. Lily nie miała pojęcia, że Marii podobał się Albus. W sumie nie miałaby nic przeciwko, gdyby to ona zostałaby wybranką serca jej brata, jednak Jenna zaczęła machać jak wściekła rękami.
— Nie ma takiej możliwości! — krzyknęła oburzona. Po chwili zreflektowała się, widząc zaskoczoną, czerwoną twarz przyjaciółki: — Nie chodzi o to, że czegoś ci brakuje, kochana. Absolutnie! Po prostu Albus jest w trzeciej klasie. TRZECIEJ. Nie ma możliwości, by chłopak w jego wieku zwrócił uwagę na pierwszoklasistkę.
— Nie ma? — Spytały Maria i Lily jednocześnie. Rudowłosa nagle poczuła się dziwnie zainteresowana uwagami Jenny. Policzki zaczęły ją piec, a serce przyśpieszyło.
— Czemu? — zapytała, wlepiając oczy w koleżankę.
Jenna zaplotła ręce na piersi, robiąc wszechwiedzącą minę.
— Chłopcy w tym wieku zwracają już uwagę na różne rzeczy, których my jeszcze nie mamy.
— To znaczy?
— Powaga, powabność i... no wiecie... — Poklepała się znacząco po klatce piersiowej.
— Niemożliwe. Na pewno nie wszyscy. — Maria zasłoniła dłonią usta.
— W związku ze starszym chłopakiem musisz być przygotowana na różne rzeczy. Przytulasz się i całujesz. A oni lubią jak, jest się do czego przytulić. Przynajmniej tak słyszałam.
Dziewczyny spojrzały po sobie, z gardła Marii wyrwał się pisk ekscytacji pomieszanej z zakłopotaniem.
— Jeśli mi nie wierzycie, możecie zapytać chłopaków. — Jenna wzruszyła ramionami, uśmiechając się zawadiacko. — Czyżby podobali wam się jacyś starszoklasiści?
Lily pokręciła głową z prędkością światła, policzki piekły ją tak, że prawdopodobnie była już nie mniej czerwona niż Maria. Właściwie sama nie wiedziała, czemu tak emocjonalnie podeszła do tematu... czuła się jak wariatka. Jenna zaśmiała się, widząc jej skonfundowaną i zażenowaną minę.
— Ty, Liluś, nie zorientowałabyś się, że jesteś zakochana, nawet jakby ktoś ci to wykrzyczał prosto w twarz.
Lily naburmuszyła się i już chciała powiedzieć, że to puste oszczerstwo, ale blondynka czmychnęła do łazienki.
— Dobra, idę się kąpać. Od jutra zaczynam poszukiwania! — krzyknęła jeszcze, zamykając za sobą drzwi.
*
Lily stała przed lustrem, rozczesując włosy. Za pół godziny miała stawić się w gabinecie profesor Vector, by odrobić szlaban. Oczywiście próbowali jej ze Scorpiusem wytłumaczyć, że dziki bałagan w Magazynie Magicznych Zużytych Przedmiotów był sprawką nie ich, a wymykającego się spod kontroli srebrnego pucharu, ale nauczycielka patrzyła na nich jak na wariatów. Co prawda zabrała kielich do dokładniejszych oględzin, ale uznała, że nawet jeśli mówią prawdę, to aktywować go mogła jedynie styczność z magią, a więc i tak cała wina spadała na nich. Dziś mieli przepisywać stare katalogi z numerologii wraz ze wszystkimi przypisami do nowych ksiąg, ponieważ profesor Vector stwierdziła, że boi się zostawić ich samych choćby na moment. Czekały ją dwie godziny w gabinecie nauczycielki z nosem w papierach. Dlaczego więc od piętnastu minut sterczała przed tym głupim lusterkiem, starając się doprowadzić długie, rude loki do ładu? Wściekła na siebie rzuciła szczotkę na toaletkę. Przeczesała włosy palcami, wkładając kilka kosmyków za ucho i spięła je błyszczącą spinką przypominającą wielkiego motyla. Spojrzała na swoje odbicie. Patrzyła na nią blada, piegowata, młoda dziewczyna z dużymi, brązowymi oczami i, według niej samej, zdecydowanie za jasnymi rzęsami, za rzadkimi brwiami i za wąskimi ustami. Bracia i rodzice zawsze powtarzali jej, że jest urocza, ale ona nie widziała w sobie ani grama uroku.
— Ciekawe jak to by było, być taką ładną jak Meredih? — szepnęła do siebie, ale po chwili pokręciła głową i uderzyła się lekko dłońmi w policzki.
Gdybanie nie miało sensu, była jaka była i nic już tego nie zmieni. Rozsmarowała po twarzy trochę kremu, prawie wsadzając sobie białą maź w oko. Przeklęła w duchu, wycierając powiekę chusteczką. Nie wiedziała, czy to przez głupie uwagi Jenny, ale stwierdziła, że nie zaszkodzi od czasu do czasu zadbać o swój wygląd. To nie tak, że specjalnie padło na czas szlabanu. Obróciła się w poszukiwaniu zapakowanego jeszcze pudełka z wodą toaletową, którą dostała od Meredith na gwiazdkę. Leżało na łóżku prawie całkowicie przykryte przez śpiącego na nim kota Jenny. Lily delikatnie złapała za brzeg opakowania, próbując wyciągnąć je tak, by nie obudzić nieproszonego gościa. Niestety, w momencie, gdy miała w dłoni już całe pudełeczko, zwierzak otworzył oczy, łypiąc przerażony dokoła. Najeżył się, ale nie ruszył z miejsca. Z początku chciała odskoczyć — znając jego dziką naturę, spodziewała się prychania, drapania i gryzienia, ale kot leżał, wciąż rozglądając się z przerażeniem na boki, jakby zupełnie zapomniał, gdzie się znajduje. Nieśmiało wyciągnęła więc dłoń i podrapała go za uchem.
— Nie bój się, jesteś tu bezpieczny, nic ci się nie stanie... — szepnęła, ośmielona głaszcząc zwierzątko po puszystym futerku. Kot zwinął się w kulkę, łapiąc miękkimi łapkami za jej palec i zaczął mruczeć tak głośno, że Lily pomyślała, że całe łóżko zacznie się trząść.
— Na brodę Merlina, czyli to prawda, jednak jesteś najsłodszym kotkiem na świecie — zaśmiała się cicho, kładąc głowę obok jego łebka. Wyszła z pokoju, dopiero gdy zwierzątko z powrotem zapadło w słodki sen.
*
Po godzinie przepisywania drobnych jak mak znaczków Lily dostawała pomału oczopląsu. Starała się jednak wykonać zadanie, jak najlepiej umiała, by pokazać zebranym w pokoju, że nie jest ani fajtłapą, ani utrapieniem, ani rozrabiaką. Byłoby jej łatwiej, gdyby czas umilała im jakaś pogawędka, albo przynajmniej muzyka, ale gdy tylko otwierała usta, profesor Vector uciszała ją gestem ręki. Scorpius pracował bez narzekań, rysując nadzwyczaj równe i wyraźne znaczki. Nie zrobił ani jednego kleksa, co zaczęło poważnie przerażać Lily. Co jakiś czas rzucał jej pogardliwe spojrzenia, zwłaszcza gdy kręciła się na krześle, by się wygodniej usadowić, albo rozmasowywała nadgarstki. Powoli zaczynała się zastanawiać, czy nie wolałaby jednak sprzątać od nowa Magazynu Zużytych Magicznych Przedmiotów, bo grobowa atmosfera w gabinecie nauczycielki męczyła ją milion razy bardziej niż praca fizyczna. Już była gotowa wyjść sama z tą propozycją, gdy do pokoju wparował profesor Slughorn.
— Septimo, ważna sprawa, bardzo ważna. Jesteś mi potrzebna na moment — szepnął, przywołując nauczycielkę gestem ręki. Kobieta niechętne wstała ze swojego fotela.
— Jestem pewny, że panna Potter i pan Malfoy poradzą sobie sami przez chwilę — zaśmiał się, najwyraźniej próbując rozluźnić koleżankę.
Wzrok profesor Vector mówił jednak, że ma ona zupełnie inne zdanie na ten temat. Zanim zamknęła za sobą drzwi, rzuciła im spojrzenie pod tytułem „Jeśli znów coś przeskrobiecie,możecie pakować manatki".
Gdy tylko jej kroki ucichły w głębi korytarza, Lily zsunęła się wykończona na krześle.
— Ależ ona jest sztywna... — mruknęła, ziewając.
Scorpius przerwał pisanie i spojrzał na nią, unosząc brwi.
— Ale wiesz, że musimy to dokończyć, nawet jeśli jej nie ma? Nie mam zamiaru siedzieć tu do północy, tylko dlatego, bo tobie nie chce się pracować.
— Przecież nie zaszkodzi pogadać...
— Zaszkodzi — uciął i ponownie skupił się na przepisywaniu, od czasu do czasu odgarniając z czoła kosmyki jasnych włosów.
Westchnęła. No tak, zapomniała, że nadal była zamknięta z osobą równie rozrywkową i rozmowną, co profesor Vector. Zawsze mogła coś zanucić albo walnąć jakiś monolog, ale wolała go nie wkurzać.
— Jesteś zupełnie jak kot mojej koleżanki — burknęła, bardziej do siebie niż do niego.
— Jak kot? Porównujesz mnie do zwierzaka? — Spojrzał na nią powątpiewająco.
— Konkretnie jak kot Jenny. Straszny z niego dzikus. Aż strach podejść, póki się go nie oswoi.
Scorpius przewrócił oczami, przekręcając kolejną kartkę księgi „Starożytnej numerologii". Był już prawie przy samym końcu. Zrezygnowana zerknęła na leżące przed nią katalogi. Zostało jej jeszcze jakieś dwadzieścia stron, co oznaczało, że faktycznie spowalnia tempo pracy. Skarciła się w duchu, przecież nie mogła być gorsza. Na lekcjach nie miała problemu z notowaniem ze słuchu, więc tym bardziej powinna sobie dać radę ze zwykłym kopiowaniem tekstu. Rozprostowała plecy i wzięła się do roboty, starając się wyglądać jak najbardziej pilnie, jednak już po dwóch stronach zaczęła odczuwać mrowienie w całym ciele. Musiała kilkakrotnie zmieniać pozycję, aby nie zwariować.
— Dobra — Scorpius odłożył pióro, wlepiając w nią spojrzenie stalowych oczu — może mi powiesz, czemu się tak wiercisz, bo strasznie mnie to dekoncentruje. I co ty u diabła, masz na włosach? To coś świeci mi prosto w twarz.
Lily zrobiła naburmuszoną minę. Poczuła się mocno dotknięta, tą durną uwagą.
— Jesteś zbyt dziki, by to zrozumieć.
— Zrozumieć co?
— Że jestem poważna i powabna.
Scorpius spojrzał na nią jak na wariatkę, a kąciki jego ust drgnęły, jakby miał zaraz wybuchnąć śmiechem, ale tylko pokręcił głową, unosząc oczy do góry.
— Chyba szalona...
Lily zrobiła się czerwona ze złości. Stawała na rzęsach, żeby w końcu pojął, jak błędnie ją ocenia, a zawsze wychodziło na opak. Może powinna sobie w ogóle darować i nie przejmować się tym, co myślą o niej inni, w końcu akurat JEGO wcale nie potrzebowała do szczęścia. Więc czemu tak się starała? Nadymała poliki i wróciła do pracy, pragnąc jak najszybciej dokończyć powierzone jej zadanie.
Zamoczyła pióro w kałamarzu i zamaszystym ruchem przeciągnęła je nad pergamin. Niestety, trochę zbyt zamaszystym. W ułamku sekundy poczuła, jak oblewa ją zimny pot, próbowała złapać flakonik z tuszem, ale było za późno. Pojemniczek zakołysał się wesoło na boki i upadł, zalewając atramentem książkę, papiery i, co najgorsze, świeżo przepisany katalog „Starożytnej Numerologii" Scorpiusa.
— Ajajaj — jęknęła Lily, bo aktualnie tylko tyle była w stanie z siebie wydusić.
Chłopak złapał się za głowę, zakrywając dłońmi twarz.
— To przechodzi już ludzkie pojęcie...
— Zaraz... to... naprawię... — wyszeptała spanikowana, zrywając się na równe nogi. — Różdżka. Potrzebuje różdżki... Gdzie ona je chowała?
— Jakim cudem ty jeszcze w ogóle żyjesz...? — kontynuował Scorpius z niedowierzaniem w głosie.
— Szafka! Pochowała je do szafki! — Dostała olśnienia Lily. Ignorując uwagi chłopaka, rzuciła się dziko do biurka. Szarpnęła jeden uchwyt, drugi, trzeci, ale nic się nie stało. — Pozamykała. Diablica je pozamykała na klucz!
Oddychała szybko, próbując odzyskać trzeźwe myślenie. W tym samym momencie jej wzrok padł na dębowy blat. Koło wirującego sennie globusa jak gdyby nigdy nic leżała różdżka Profesor Vector.
— Chyba nie zamierzasz... — zaczął Scorpius, wyraźnie już przerażony, ale Lily nie słuchała.
Złapała upragniony przedmiot i machnęła nim w kierunku upaskudzonych książek, krzycząc: „Chłoszczyść". Coś trzasnęło, jednak zamiast czyściutkich kartek, przed jej oczami pojawiły się zielone plamy wyżerające powoli blat. Miała wrażenie, że zaraz zemdleje. Dlaczego nie przećwiczyła wcześniej tego zaklęcia? Dlaczego? Przecież było tak przydatne. A może to różdżka profesor Vector odmówiła jej posłuszeństwa? Gdyby tylko mogła uwarzyć na prędko jakiś eliksir o tych samych właściwościach...
— Dobra, daj mi ją. Spróbuję to szybko naprawić, a potem udajemy, że nic się nie stało — powiedział rzeczowo Scorpius, tonem nieprzyjmującym sprzeciwu.
Zresztą Lily nie miała zamiaru się wykłócać. Dziękowała bogu, że chłopak jest taki spokojny, bo ona na jego miejscu już dawno przywaliłaby sobie w łeb, albo przynajmniej wybiegła z pokoju. Było jej tak wstyd, że chciała się zapaść pod ziemię. Scorpius w tym czasie zważył różdżkę w dłoni i podwinął rękawy szkolnego swetra.
Odsunęła się kawałek. Nie wiedząc jakim cudem w całym tym amoku usłyszała miarowe stukanie obcasów na korytarzu. Zastygła przerażona.
— Ona tu idzie, na Merlina, Scorpius, ona tu idzie! — wyszeptała, rozglądając się w panice po gabinecie. Może powinna czymś zastawić drzwi? Kroki z każdą sekundą były coraz głośniejsze.
Chłopak niewiele myśląc, machnął różdżką.
—Chłoszczyść — powiedział cicho, ale stanowczo.
Ktoś zatrzymał się przed wejściem, klamka drgnęła. Plamy atramentu oderwały się od kartek papieru, lecąc z powrotem do kałamarza. Drzwi skrzypnęły. Chłopak cisnął różdżkę na blat. Obydwoje susem rzucili się na swoje krzesła, łapiąc pióra w dłonie.
Profesor Vector przekroczyła próg, mrużąc oczy. Zlustrowała spojrzeniem najpierw ich – spoconych i rozdygotanych, spoglądających na siebie z nieukrywaną ulgą, potem swoją różdżkę — która jeszcze przez moment turlała się po biurku, a na końcu cały pokój.
— Nawet nie chcę wiedzieć, co wyście tutaj wyprawiali. Jesteście najdziwniejszym duetem w historii Hogwartu, daję słowo... — mruknęła, siadając w fotelu.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top