Ostatnie lato

Żeby nie było wątpliwości, bohaterowie NIE SĄ dziećmi, a wchodzącymi w dorosłość nastolatkami.

Zrywam się z łóżka z optymistycznym uśmiechem i planem na szalony dzień.

– Ferb, wiem, co będziemy dzisiaj robić! – rzucam w pustkę.

Po czym orientuję się, że Ferba tu nie ma. I już nigdy nie będzie. Posłanie obok na zawsze pozostanie puste. A wszystkie nasze wspólne plany... Niezrealizowane.

Ferb odszedł spokojnie. Któregoś dnia dowiedzieliśmy się, że ma raka mózgu. Nie było szans na leczenie. Lekarze dawali mu raptem rok życia. A on zmarł po dwóch miesiącach. W pierwszy dzień lata, nasze najważniejsze święto. Nie zdążyliśmy go nawet jakkolwiek pożegnać.

Pustka.

Pustka.

P u s t k a.

Wraz z utratą brata straciłem jakąś cząstkę siebie. Może był nią optymizm, którym zarażałem wszystkich wokół, a może po prostu moja miłość. Czuję w sercu wielką, ziejącą chłodem i pustką dziurę, która z każdym dniem się powiększa. Nic mnie nie cieszy, nie mam motywacji do życia. Dalszy byt powoli nie ma już sensu. Wegetuję, powtarzając do znudzenia codzienny letni cykl – wstać, przeżyć, iść spać i od nowa. Jednak z każdym porannym wstaniem, moja energia wyczerpuje się coraz bardziej. Czekam niejako na szkolną rutynę. Choć przypuszczam, że i ona nie pomoże mi wyzbyć się całkowicie bezsensu zakodowanego w mojej głowie. Bez brata to już nie to samo.

Kładę się znów na swoją pościel. Wtulam w poduszkę, płacząc bezgłośnie. Nie widzę perspektyw, nie widzę szans. Słyszę pukanie do drzwi. To mama. Za wszelką cenę próbuje mnie podnieść na duchu. Bezskutecznie. Ciasto, kino, nowa gra – to wszystko nie wróci mi ukochanego członka rodziny. Ferb był jedyny w swoim rodzaju. Rozumieliśmy się bez słów. Każdy dzień pomagał nam się lepiej poznać, choć nasza relacja i tak była na wysokim poziomie. Miałem z nim lepsze stosunki niż z kimkolwiek innym, nawet Baljeetem, moim najlepszym przyjacielem.

Nigdy nie przeszkadzało mi to, że Ferb nie jest bratem z tej samej krwi, ale przybranym. Traktowałem go jak równego sobie, a czasem nawet – jako kogoś znaczne lepszego. Nigdy nie życzyłem mu źle, zawsze stał dla mnie na pierwszym miejscu i byłem gotowy oddać za niego wszystko, nawet samego siebie. Ale teraz to i tak nie ma znaczenia. Teraz już go nie ma. Już za późno na ckliwe zapewnienia. Wzniosłe słowa nic nie zmienią. Wyklinanie Śmierci nie wróci jego osoby. Smutek nie pomoże mu wrócić do domu.

Podnoszę ciężką od płaczu głowę. Świat przede mną wydaje się szary i pozbawiony sensu. Kształty zlewają się ze sobą. Przez mój mózg przechodzi przeszywający ból. Chwytam się za czoło. Nie kontaktuję. Czuję się źle. Coraz gorzej. Z moich ust wydobywa się cichy jęk. Chcę umrzeć. Chcę skończyć z tym światem i tym potwornym uczuciem bezsilności. Wolałbym być blisko Ferba. Już na zawsze. Gdziekolwiek on jest, ja chciałbym być z nim. Pragnę tego ponad wszystko inne.

Wstaję. Przez przymrużone i zapuchnięte oczy niewiele widzę, Moim celem jest szklanka z wodą na biurku i schowana głęboko w szafce tabletka, o której nie wie nikt prócz mnie. Ciało odmawia mi posłuszeństwa. Zataczam się na prostej drodze. Z trudem dochodzę do biurka i opadam na krzesło obok niego. Po omacku wynajduję zgrzewkę z białą pigułką i wyciągam ją drżącą ręką. Popijam lek i osuwam się po krześle. Nie wiem, czemu to robię. Chyba próbuję wykorzystać efekt placebo, by przynajmniej oszukać samego siebie, że czuję się lepiej.

Odczekuję kilka minut otępienia. W tym czasie w mojej głowie kształtują się dziwne obrazy, tłumiące powoli gorące, lecz negatywne emocje. Po chwili wyciszam się całkowicie i odzyskuję resztki energii. Idę pod prysznic. Beznamiętnie mijam w korytarzu mojego dziobaka, Pepe. Nie zwracam na niego uwagi. Za bardzo kojarzy mi się z Ferbem, jak zresztą praktycznie wszystko w tym domu. Zwierzę wydaje się przybite. Ale może to tylko głupie wrażenie przyćmionego umysłu. Wszystko wydaje mi się teraz smutne.

Jak co dzień biorę lodowaty prysznic, nie czując za bardzo temperatury. Ubieram się bez pośpiechu w czarny strój. Tradycyjna koszulka w paski, tym razem czarno-szare, ciemne, krótkie spodenki, czarne trampki i skarpetki w tym samym kolorze, a do tego lekka, ciemna narzutka na ramiona, by chronić się od promieni słonecznych. Zerkam w lustro. Mój wygląd dalej nie jest pełny. Wyjmuję ciemny eyeliner z kosmetyczki mamy i pewnym ruchem rysuję na powiekach kreski. Szukam jeszcze paletki z cieniami. Fretka pewnie znów ją przede mną ukryła.

Upragniony kosmetyk znajduję dopiero w szafce pod lustrem i umywalką. Wybieram najczarniejszy cień, zresztą najbardziej zużyty. Nakładam cienką warstwę na powiekach i pod oczami. Ponownie zerkam w swoje odbicie. Zaczesuję rude pukle w opadającą na jedno oko grzywkę. Żałuję, że nie mogę ich przefarbować na czarno. Lub na zielono. Ferb miał cudowny kolor włosów, bardzo pasował do jego pięknych oczu i jasnej karnacji.

Wychodzę z łazienki w ponurym nastroju. Przechodzę obok pokoju siostry. Drzwi są otwarte. Mimowolnie zerkam w głąb pomieszczenia i napotykam zmartwiony wzrok Fretki. Czuję, że mój widok bardzo ją martwi. Będąc młodszą, miała epizod emo w swoim życiu, jednak trwało to raptem kilka dni. Bardzo szybko porzuciła mroczną stronę życia (a tym samym ubierania się) na rzecz Jeremiasza i niejako własnego samopoczucia.

Ale ja nie mam kogo kochać. Straciłem jedyną osobę, którą darzyłem tak żywym uczuciem. Teraz pozostał mi smutek i rozpacz. Oraz byt w cieniu.

- Fineasz, kochanie, możesz przyjść do kuchni i mi pomóc? - z zamyślenia wyrywa mnie głos rodzicielki dochodzący z parteru. Nie mam zamiaru jej pomagać, ale grzecznie schodzę w dół i stawiam się drzwiach pomieszczenia kuchennego.

– O co chodzi, mamo?

Mój głos rozbrzmiewa jeszcze zimniej, niż się spodziewałem. Pozbawiony jakichkolwiek pozytywnych emocji ton przeszywa całą kuchnię, odbijając się od ścian i uderzając w silącą się na pozytywizm moją matkę. Warga jej drży, ale dzielnie nie daje po sobie poznać, jak bardzo zabolał ją ten cios. Robi dobrą minę do złej gry. Ale wkrótce i to ją zgubi.

– Robię placek z dunderkami. Twój ulubiony. Byłbyś tak miły i skoczyłbyś do sklepu po brakujące składniki? Zrobiłam listę. Dziś jest taka śliczna pogoda, po co marnować czas na siedzenie w domu? Mógłbyś spotkać się też po drodze z Izabelą, tak dawno jej nie widziałeś...

Bez słowa zabieram przyszykowaną listę wraz z pieniędzmi i wychodzę na zewnątrz. Mam dość słuchania ckliwych gadek mamy na temat spotkania się z ''przyjaciółmi''. Za bardzo przypominają mi o tych wszystkich latach wstecz, które spędzaliśmy w piątkę na budowaniu przeróżnych wynalazków lub organizowaniu ciekawych imprez. To lato jest inne. Szare, zimne i pozbawione uroczych przedsięwzięć, a także nachalnej Fretki, próbującej pokazać mamie efekty naszej pracy. Ale mi się to podoba. Niech zostanie tak, jak jest.

Wychodzę poza teren naszego pozornie bezpiecznego podwórka. Kątem oka zauważam piekielnie różową sukienkę Izabeli. Inaczej nie mógłbym tego określić. Różowy to zdecydowanie kolor piekielny – symbolizuje przecież, obok czerwonego, miłość. A miłość jest niezwykle krucha i łatwo ją stracić. Czasem nawet niezależnie od naszej woli. Wystarczy jeden mały, niewłaściwy kroczek i już ''niesamowite'' uczucie traci na wartości.

Albo po prostu ta druga osoba umrze, zostawiając nas w agonii, rozpaczy i poczuciu bezsensu.

– Cześć, Fineasz, co dziś rooobisz? – słyszę trajkotanie czarnowłosej nad uchem. Uśmiecha się miło, jak gdyby strata Ferba kompletnie jej nie przejęła.

– Idę do sklepu – odpowiadam szorstko.

– Och, to wspaniale! Ja tak samo, więc może pójdziemy razem? – odkrzykuje pełna entuzjazmu. Jej optymizm mnie przeraża. Przypomina mi siebie z paru miesięcy wstecz, kiedy jeszcze miałem brata. I chęci do życia.

Nic jej nie odpowiadam, bo wiem, że jakakolwiek próba odmowy nie powstrzyma jej przed towarzyszeniem mi. Tak samo mam świadomość, że skoro Izabela mnie zaczepiła, za chwilkę zrobią to też Baljeet i Buford.

Nie mylę się. Tuż przed budynkiem sklepu spotykamy nierozłącznych niczym gruchające gołąbki nerda i jego dręczyciela. Kłócą się o coś zażarcie, ale wygląda to nienaturalnie. Jak postawiona na siłę sprzeczka tylko po to, by moje pojawienie się mogło ją teatralnie przerwać. I prawdopodobnie również i w tym przypadku mam rację, bowiem na mój widok oboje natychmiast przestają. Co także wygląda jak marna gra aktorska.

– Oh, Fineasz, my właśnie... – próbuje zacząć Baljeet, ale wymijam go beznamiętnie, wchodząc do supermarketu.

Światła.

Błyski.

Muzyka.

Kolory.

Ludzie.

Upadam na kolana. Moja wykrzywiona w grymasie smutku twarz przybiera nagle przerażony wyraz. Czuję, jak ciało powoli oddziela się od mojej duszy, a raczej – jak duch wyparowuje z ciasnej i nieprzyjemnej materialnej powłoki. Za dużo bodźców naraz uderza w moje oczy i uszy. Serce podchodzi mi do gardła. Mam ochotę wymiotować. Nie jestem jeszcze gotowy na wkroczenie w barwny światek beztroskiego społeczeństwa. Spowijający mnie mrok stanowczo woli pozostać w skromnej przestrzeni własnego domu.

Cudem podrywam się z zimnej posadzki i natychmiast ruszam w stronę toalet. Zamykam się w najbliższej z nich i siadam na zamkniętym klozecie. Mój oddech jest nieregularny. Adrenalina rozpływa się po ciele, choć wcale nie powinno jej tu teraz być. Boję się. Bicie serca staje się coraz szybsze. Powoli wyciągam z kieszeni spodni niewielkie pudełeczko, w którym za dzieciaka trzymałem małe skarby. Otwieram je drżącymi rękami. Moim oczom ukazuje się dobrze mi znana srebrna koleżanka.

Żyletka.

– Witaj, małe narzędzie do zadawania bólu. Dawno się nie wiedzieliśmy.

Pierwsze nacięcie robię nieświadomie na nadgarstku. Dopiero teraz podwijam ramiona narzuty, by spojrzeć na uprzednie rany i blizny. Do kolekcji dokładam kolejną czerwoną pręgę. Serce powoli się uspokaja. Z każdą kolejną kreską moja lewa dłoń wiotczeje coraz bardziej, ale wzburzone szokiem emocje się uspokajają. To niewielka cena za komfort umysłu.

Osuwam się na podłogę kabiny. Mój umysł powoli się opróżnia. Wyparowują z niego myśli inne niż te o moim ukochanym bracie. Uśmiecham się. Ferb. Gdyby teraz tu był, chwyciłby mnie za ręce, wytrącił żyletkę i wtulił w siebie. Zacząłby szeptać kojące słowa do mojego ucha, które ukoiłyby każdą moją wątpliwość. Płaczę. On wytarłby małe łzy swoją dłonią i uśmiechnął się miło, a potem zabrał na lody. Pocieszyłby mnie. Dotknąłby mojego serca i w mig je uleczył. Po prostu by był. A ja byłbym obok niego.

– DLACZEGO TO WŁAŚNIE ON MUSIAŁ ODEJŚĆ?!

Rzucam zduszony płaczem krzyk w pustkę kabiny. Nie dbam o to, czy ktoś tu jest, czy ktoś to słyszy. Nic już nie ma znaczenia. Strumienie łez płyną po moich policzkach, mieszając się z czarnym cieniem. Brudne krople skapują na szare płytki. Podnoszę żyletkę na wysokość swoich oczu. Obracam ją w palcach ostrożnie, po czym przykładam niepewnie do ust. Jedno szybkie ciężcie i przepoławiam wargę na pół, tworząc również pręgę krwistej rzeki aż do brody.

Niemiłosierny ból paraliżuje całą moją twarz. Wbija się w mózg, rozchodząc wnet po całym ciele. Powoli tracę przytomność. Jestem słaby. Czuję, jak powoli przestaję kontaktować. Dla zdrowego człowieka taki cios nie byłby nazbyt niebezpieczny, ale moje wychudzone i pozbawione wartości odżywczych członki nie są w stanie znieść dodatkowej utraty krwi. Odpływam w nicość. A w środku tej nicości jest jej jądro. W którym zanurzam się aż po czubek włosów. Moja taśma życia niewątpliwie się urywa...

Otwieram oczy. Widzę jak przez mgłę ściany kabiny. Moja twarz zanurzona jest w szkarłatnej kałuży. Nie czuję ust. Ostatkiem sił podnoszę się do pozycji siedzącej. Cały jestem we krwi. Bezwiednie wyciągam z kieszeni telefon, by spojrzeć na godzinę. Czternasta dwanaście. Leżałem nieprzytomny około pół godziny. Od razu w oczy rzuca mi się sterta SMS-ów od mamy, Fretki i przyjaciół. Odblokowuję telefon, ale nie wchodzę w wiadomości od nich. Tylko te od Ferba. Wybieram sortowanie od najstarszej i zaczynam czytać.

14.01, 11:43

Ja: Ferb, nudzi mi się! :(

Ferbik: To się skup na lekcji, a nie wypisuj do mnie.

Ja: Ale ona przynudza! Nawet małe dziecko wie, że Księżyc jest naturalnym ziemskim satelitą, a zaćmienie Słońca ma miejsce wtedy, gdy Słońce zostanie zasłonięte przez Księżyc!

Ferbik: Lepiej powiedz to Bufordowi. Zakład, że on tego nie wie.

Ja: Aktualnie Buford jest zbyt zajęty bazgroleniem po zeszycie Baljeeta. No a Baljeet z przejęciem słucha naszej ''DYPLOMOWANEJ''...

Ferbik: To Ty lepiej idź w jego ślady, bo mam zamiar Cię dzisiaj z tego odpytać, rudzielcu. Najpierw nauka, potem konsola.

Ja: Gadasz jak Fretka, powoli się w nią zamieniasz! >o<

Ja: A w ogóle to czemu niby mi odpisujesz, pilny uczniu? Lepiej sam skup się a swojej matmie, prymusie! :P

30.01, 14:09

Ferbik: Idę po szkole do sklepu. Kupić Ci coś?

Ja: Soczek pomarańczowy. Ale ten z rureczką

13.02, 12:50

Ja: Dzieciaki z mojej klasy pytają mnie, czy robimy jutro jakąś imprezę walentynkową. Co mam im odpowiedzieć? Nie będę sam decydować!

Ferbik: W tym roku sobie odpuśćmy. Mam inne plany.

Ja: Vanessa? Randeczka? Pochwal się!

Ferbik: Ha-ha. Nie ma szans.

14.02, 00:00

Ferbik: Wszystkiego najlepszego z okazji Walentynek, Fineasz.

Zatrzymuję się na wiadomości z walentynek. To był pierwszy raz, kiedy Ferb złożył mi z tej okazji życzenia. I to jeszcze o takiej godzinie. Wtedy nic mu nie odpisałem, bo dawno już spałem. Ten dzień spędziliśmy w domu we dwójkę, oglądając cały wieczór durnowate kreskówki z naszych starych płyt, wtuleni w siebie pod kocem. Nie było żadnej Vanessy, ani nawet Izabeli. Tylko ja i on w salonie. Bez podtekstów i bez całuśnych zobowiązań. Po prostu jako bracia. Jako rodzina.

28.02, 23.59

Ja: Wszystkiego naj naj Ferbuś! Ten rok nie jest przestępny, więc mam nadzieję, że się nie obrazisz za datę!

17.02, 11.27

Ja: Idę dziś po szkole do Baljeeta zrobić wreszcie ten projekt na biolkę, nie czekaj na mnie!

26.02, 9:32

Ja: Automatyczny wyciskacz do tubek z kremem – zapisz na przyszłość

01.03, 18.19

Ja: Jestem w ogródku, przynieś narzędzia

06.03, 20:41

Ferbik: Szybko zejdź na dół. Zobaczysz coś nieprzyzwoicie arcyciekawego.

Ja: Lecę pędzę jak szalony

07.04, 13:57

Ferbik: Jestem w szpitalu. Zaraz będę mieć prześwietlenie. Mimo wszystko rokowania są beznadziejne. To może być rak.

Ja: Nawet tak nie mów! 😭

07.04, 15:32

Ferbik: To rak.

Pamiętam to uczucie, które mną wtedy wstrząsnęło. Szok. Nie dałem rady nic mu odpisać. Płakałem. Płakałem całą noc, a nawet jeszcze dłużej. Moje życie powoli zaczynało tracić sens, którego teraz już w ogóle nie posiada. Następnego dnia wraz z moim przybranym ojcem i Fretką pojechaliśmy do szpitala. Widok braciszka wśród szpitalnego sprzętu kompletnie mnie dobił. Tak bardzo chciałem, żeby to wszystko było jedynie złym snem, z którego lada chwila się obudzę.

Kiedy zostałem z Ferbem sam na sam, kazał mi się położyć obok siebie. Wykonałem to bez wahania, dla niego gotów byłbym się nawet dać pokroić. Wtulił się we mnie jak za dawnych, zimowych dni i pocałował w czoło. Był bardzo smutny. Wiedział, że długo nie pożyje. Dlatego też wtedy powiedział mi bardzo ważne słowa. Które pamiętam dziś:

Fineasz, braciszku. Nie wiem, ile jeszcze dane mi będzie pożyć na tym świecie, być może będzie to nasze ostatnie wspólne lato...

Nawet tak nie mów! – przerwałem mu zapłakany.

Ale obiecaj mi dwie rzeczy. Zawsze dąż do bycia szczęśliwym. Nie ma na tym świecie nic piękniejszego od twojego słodkiego, radosnego uśmiechu. Rób to, co sprawia ci radość, choćby inni byli temu przeciwni. Nie bój się spełniać marzeń. Obiecasz mi to?

Postaram się. A ta druga rzecz?

Niech to, co się teraz i tutaj stanie, będzie naszą tajemnicą aż na wieki wieków do skończenia świata.

Ale niby co takiego...?

Właśnie to.

I pocałował mnie w usta. Jak kochanek, nie jak brat. Był zestresowany, jednak nie bardziej niż ja. W tym krótkim pocałunku zawarł więcej słów niż przez całe swoje życie. Nie łączyły nas więzy krwi, tylko zwykły papierek urzędowy. A papierki bardzo łatwo można podrzeć.

Uśmiecham się na wspomnienie tamtej chwili. Dotykam zniszczonych przez ostrze żyletki ust. Już nikt nigdy ich nie pocałuje. Nikt inny prócz niego. Zamykam oczy. Kocham Ferba jak brata, odkąd tylko się pojawił w moim życiu. Żaden człowiek nie wmówi mi, że była to chora, kazirodcza relacja. Nie obchodzi mnie co ludzie sobie o mnie czy o nas pomyślą. Jeśli mój brat kochał mnie inaczej, akceptuję to. Całe życie postrzegałem go jedynie jako najważniejszego członka rodziny. Nie przeszkadza mi, że on widział w tym coś więcej. Miłość to miłość, a miłość nie wybiera. Zaskakuje nas często bardzo niespodziewanie i narzuca swoje symptomy. A my, ludzie, po prostu jej ulegamy. Bo nie można walczyć z wszechpotężną, odwieczną siłą.

Zawsze dąż do bycia szczęśliwym.

Ale w moim przypadku szczęściem jest Ferb. On i tylko on. Nikt i nic więcej. Słowa braciszka to świętość.

Dlatego chwytam po raz ostatni telefon. Wchodzę ponownie na konwersację z ukochanym bratem. Powoli wciskam litery na dotykowej klawiaturze. Jedna po drugiej. Na końcu kropka.

Ja: Wytrzymaj, Ferb. Zaraz będziemy razem. Już na zawsze.

Wysyłam. Podnoszę żyletkę na wysokość szyi. Już się nie waham. Podcinam powoli własne gardło. Czuję, jak krew tryska mi pod palcami. Fontanna czerwonej cieczy obryzguje dokoła mnie i wnętrze kabiny. Oddech nic już nie pomaga. Tlen przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie. Serce nie ma co pompować, więc staje. A moje bezwładne ciało osuwa się ponownie w mroczną pustkę. Jednak tym razem jej jądro nie jest puste, lecz w jego środku czeka na mnie ON.

Czekałem. Choć łudziłem się, że pożyjesz jeszcze z dobre pół wieku, nim się spotkamy.

Wiesz, że nie mogę bez ciebie żyć.

Wiem. Dlatego czekałem.

Zrywam się z posłania z przerażeniem na twarzy. Spoglądam w bok i oddycham z ulgą. Jest obok mnie. Mój ukochany braciszek. Uśmiecham się na jego widok. Tak bardzo go kocham.

I chociaż w Raju jest cały milion innych dusz, dla mnie liczy się tylko on.

Ferb, wiem, co będziemy dzisiaj robić! - wykrzykuję prosto w jego twarz. - Niech nasze ostatnie, wieczne lato będzie tym najlepszym ze wszystkich!

Ferb Flynn ur. 29.02 20XX zm. 20.06. 20XX

Fineasz Fletcher ur. XX XX 20XX zm. 20.08. 20XX

Niech ich dusze spoczywają w wiecznym spokoju.

...

Tak. Fineasz i Ferb. No kto by pomyślał, że uśmiercę i tych słodkich wynalazców. Oraz że i tu poruszę wątek miłości. Historia tego shota jest prosta: lubię Fineasza, lubię emo i lubię uśmiercać postaci. Chciałam wylać na niego kubeł depresji i smutku, krwi i mroku. W tym się niestety specjalizuję. 

Nie wiem, czy ten shot jest po prostu skokiem w bok od fandomu Ninjago, czy początkiem nowej kariery w fandomie Fineasza i Ferba (spokojnie, z Ninjago nie kończę). Mam jednak nadzieję, że spodobał Wam się taki shocik w moim stylu o innej tematyce. Zapraszam do komentowania i oczekiwania na ciąg dalszych moich prac. Kiedyś się pojawią.

Kiedyś.

Wasz Wonsz~ 

Ps. Fineasz jest strasznie słodki, aż by się go wymemłać w łapkach chciało, czyż nie?

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top