Rozdział I

Rozdział I


Nastał nowy dzień. Lis leżący na ciasnym łóżku w małej kabinie zaczął powoli otwierać zielone oczy. Kolejny rutynowy dzień zbliżał sie nieuchronnie. Powoli wstał, przeciągnął się leniwie, założył roboczy kombinezon i zaczął wpatrywać się w widok za małym oknem. Wszędzie wokół dryfowały leniwie mniejsze asteroidy, sprawiającwrażenie "przytulności" pobliskiej okolicy.

Zegar wybił właśnie 6:00. Marfox spojrzał zrezygnowany na zegarek i powoli ruszył w kierunku kantyny. Była po brzegi wypełniona ludźmi, ktorzy w pośpiechu jedli śniadanie, aby mieć siłę na całodzienną pracę. Lis zawsze starał sie unikać jakichkolwiek rozmów. Zwykle jad łsamotnie, pracował samotnie i rozmyślał samotnie. Z całej załogi lubił jedynie towarzystwo szarobiałego wilka, który również zdawał sie nie być zainteresowany nawiązywaniem bliższych kontaktów z resztą pracowników.

Tego dnia wszyscy zdawali siębyć niezwykle poruszeni. Rozmiawiali ze sobą w niezwykłym podnieceniu, co było bardzo nietypowym zjawiskiem, ponieważ zwykle panowała tam cisza. Marfox nie był zainteresowany tym co zapewne się wydarzyło i co było źródłem tego wielkiego poruszenia.

Stacja na której się znajdowali była niewielka. Mieściła w swoim wnętrzu najwyżej 500 robotników. Była słabo wyposażona, z zewnątrz wydawała się jakby zespawana z zezłomowanych szczątków kadłuba statków wszelkiego rodzaju. Wygląd ten w dużej mierze odzwierciedlał funkcję jaką pełniła – była domem dla ludzi zajmujących się odzyskiwaniem złomu. Jej widok nie należał do najprzyjemniejszych, ani z zewnatrz ani z jej wnętrza. Jednak jej mieszkańcy musieli się tym zadowolić. Był to ich dom, miejsce w którym mogli odpocząć i zebrać siły.

Z głośników nastąpił komunikat, jak codziennie o tej porze. Głos wydobywający się zniego informował jak bedzie wyglądał ten dzień, gdzie bedą pracować, w jakich warunkach. Typowa codzienna odprawa. Było w niej jednak coś co wzbudziło niepokój u Marfoxa, choć sam nie byl do końca pewien z jakiego powodu.

Wszycy zebrali się do wyjścia i wyruszenia na wskazany obszar. Przybył transportowiec, zabrał wszystkich ze sobą i wskoczył w nadświetlną. Lecieli tak przez kilka minut w napiętej atmosferze.

Gdy tylko wyszli z podprzestrzeni ukazał im się przerażający widok. Ogromne pobojowisko otaczało ich z każdej strony. W tle było wyraźnie widać jasne pierścienie Saturna, ktore otaczały żółtawą planetę. Wszędzie wokół w głuchej ciszy dryfowały szczątki myśliwców, krążowników, calych fregat.

Marfox juz domyślił sie o czym tak żywo wszyscy rozmawiali o poranku. Zaczął się poważnie martwić. Jego brat służył w marynarce wojennej Federacji. Kilka dni temu wspominał, że szykuje się coś wielkiego. Ze szczątków dało sie wywnioskować że to właśnie Feredacja poniosła ogromną klęskę. Lis domyslił sie co prawdopodobnie stało sie z jego bratem. W tym momencie wszystko dla niego ucichło, wszystko przestało mieć znaczenie. Zaczął intensywnie myśleć czy istnieje w ogóle szansa że udało mu sie przeżyć.

Gdy wszyscy opuścili juz transportowiec odczuli jeszcze wieksze zmieszanie i trwogę. Teraz, gdy byli już bliżej wyraźnie było widać dryfujące ciała, które nadawały temu krajobrazowi nadzwyczajnie groteskowy wygląd. Zostali podzieleni na małe zespoły i rozproszeni.

Odczuwając lekką panikę i coraz większy strach zaczął rozglądać się szybko czy gdzieś wokolicy nie ma wraku fregaty na której stacjonował jego brat.Wiedział jedynie, że ten okręt nazywał się "Indus" imiał czerwone umaszczenie, wskazujące na przynależność do II floty Marsjańskiej. Niestety wszystkie te szczątki były tak drobne, że nie dało się niczego rozpoznać. Lis musiał odrzucić na razie wszystkie myśli o swoim bracie i wziąć się do pracy. Wciąż trzymał w sobie nadzieje że udało mu się uciec, że jest cały i zdrowy.

Po paru godzinach zbierania cennych materiałów Marfox zauważył zbliżający się myśliwiec. Zauważył na nim logo GTVA i przekazał wszystkim informacje aby sięukryli. Szaro biały wilk podleciał do niego i włączył dekoder. Teraz mogli dokładnie usłyszeć wszystkie komunikaty, jakie nadawał wrogi statek.

-Nie, sir, nie widać żadnych ocalałych.

-Przyjąłem. Zafundowaliśmy im niezły wpierdziel, co chłopaki?

-Nie widziałem takiego pobojowiska od czasu drugiej inwazji shivan...Pewnie do samego końca nie wiedzieli co ich czeka.

-Wciąż nie mogę uwierzyć, że admirał sam wymyślił tę pułapkę. Mimo jego efektywności czasem mam wrażenie, że jest troche...

-No śmiało, mów.

-...Troche...szalony...

-Co ty w ogóle sobie myślisz chorąży?! Radzę ci zachować te przemyślenia dla siebie. No chyba, że wolisz wylądować w kolonii karnej. Tam dopiero odkryłbyś czym jest szaleństwo.

-Przepraszam, sir!

-Dobra, myślę, że mozemy się zbierać. Nic tu nie wykryliśmy.

-Przyjąłem. Przygotujcie napędy nadświetlne. Wracamy na Jowisza.

Ich statki dryfowały niebezpiecznie blisko robotników ukrywających się w szczątkach i złomie. Wystarczyłby jeden fałszywy ruch, lub większe skupienie pilotów i wszyscy, przy odrobinie szczęścia, trafiliby do niewoli. W ostatniej chwili jednak statki odleciały wlatując w charakterystyczne, białoniebieskie okęgi, wirujące lekko wokół własnej osi. Wszyscy mogli teraz odetchnąć z ulgą i powrócić do swojej codziennej monotonii. Marfox po podsłuchaniu częsci rozmowy zdawał się być nieobecny, jakby ktoś wydarł z niego duszę i zostawił bezuczuciową maszynę. Do końca dnia nie odezwał się ani słowem do nikogo. Jego głowę wypełniała masa burzliwych myśli, które ciężko było mu uporządkować. Zaczął gorączkowo myśleć.

.........Co ja mam teraz zrobić...-Myślał patrząc tempo w przestrzeń, nie zwracając uwagi na otoczenie.- Jest jakaś szansa, że on w ogóle jeszcze żyje...? Musi być, przecież nie mógłbym go stracić - Jego zielone oczy zaczęły się szklić od wypełniających je łez. Zmusił się całą siłą woli do do tego aby nie myśleć o tej sytuacji i z wielkim trudem dokończył swoją dniówkę.

Po kilku godzinach wszyscy ponownie udali się na pokład transportowca ktory zabrał ich spowrotem na stację. Po zadokowaniu i zdjęciu całego sprzętu wydobywczego lis pobiegł do swojej kajuty, nie mogąc już znieść zmuszania się do duszenia emocji. Ponownie nieprzyjemne myśli zaczęły go dręczyć , jednakże żal i smutek zaczęły przeradzać się we wściekłość i chęć odwetu. Napinając mięśnie zaczął walić w ścianę pięściami w bezsilnej wściekłości- . Zabijęich wszystkich...wyrżnę ich co do jednego...cały ten pieprzony sojusz-mamrotał, a łzy znów zaczęły napływać do jego smutnych oczu

W końcu po krótkiejchwili zauważył jak bardzo poranił sobie knykcie od uderzania pięściami. Zrezygnowany położył się na łóżku wycierając twarz rękami i jęcząc cicho. Nagle cały jego świat się załamał. Stracił osobę ktora zawsze go wspierała, która była blisko, do której zawsze mógł pójść po pomoc. Leżał tak sam nie wiedzącjak długo, aż zadzwonił telefon. Nie ruszło go to w żadnym stopniu. Dopiero kiedy dzwonek zagrał po raz piąty, zrezygnowanychwycił słuchawkę.

-Czego?-Rozpoczął rozmowę zmęczonymgłosem, nie ukazującym żadnych emocji.

-Ładnie tak witać się z własnąsiostrą???-Jej wysoki, oburzony głos potoczył się lekkim echem po pokoju.

-Cieszę się że dzwonisz, ale to nie jest najlepszy moment.

-A to dlaczego?

-to nie jest rozmowa na telefon..- Głos zaczął mu się lekko załamywać.

-ehh, znowu masz jakies załamania psychiczne? Ja wiem że praca w takich warunkach nie jest najprzyjemniejsza, ale wiesz...mogło być gorzej, co nie?

-Oferta twojego męża wciąż jest aktualna?

-Tak, cały czas chcą żebyś żebyś przyjechał- W jej głosie zabrzmiał wyraźny strach.

Czemu tak nagle zmienileś zdanie?

-Tak, jestem zdecydowany. Chce wstąpić do marynarki wojennej.

-Przecież zawsze odmawiałeś...nigdynie chciałeś walczyć...Coś sie stało?

-Wszystko ci wyjaśnię...ale nie teraz...

-To kiedy chcesz to zrobic?

-Jutro biore prom na Marsa.Porozmawiamy w 4 oczy. Nie masz nic przeciwko?

-A praca? Rzucisz to tak po prostu?

-Powiedzmy, że troche przestawiły mi się priorytety. Przyjadę jutro.-Stwierdził, po czym rozłączył się, nie dając jej czasu na odpowiedź. Zaraz po tym zapadł w sen.





Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top