#58
Rozdzierający krzyk wydarł się z piersi jasnowłosego chłopaka, gdy padł na kolana, przyciskając dłonie do piersi w desperackim geście powstrzymania bólu ściskającego mu serce. Drzwi do pokoju otworzyły się gwałtownie, ukazując młodszego z braci Orinosuke z szokiem i przerażeniem wymalowany, na twarzy.
— Nori? — zaczął niepewnie, podchodząc ostrożnie do drugoklasisty.
— Wróciłeś? — Chłopak otarł oczy rękawem, pozostawiając na nim mokre ślady. — Nie słyszałem żebyś wchodził.
— Wszystko w porządku? — zapytał Hitoshi, klękając obok. Kompletnie zignorował uwagę brata, zbyt zaniepokojony by jakkolwiek się wytłumaczyć. — Znowu cię boli?
— Znowu? — prychnął jasnowłosy. — Nie przestaje, Hitoshi. Cholera, nie przestaje.
Młodszy chłopak, przeczesał nerwowo włosy palcami, nie mają zielonego pojęcia co powinien zrobić albo powiedzieć.
— To na nic — mruknął Nori. — Wszystko na nic. Cokolwiek bym nie robił... To nie przechodzi... Ani trochę...
— Może się połóż — zaproponował Hitoshi. — Niedługo znowu zaczynasz zabiegi, prawda? Może tym razem ci pomogą.
— Nie chodzi już nawet o plecy — westchnął Nori, zmuszając się do spojrzenia na młodszego brata. — Nie mam już siły udawać, że wcale nie zawiodłem wszystkich dookoła.
Nienawidził pokazywać się w takim stanie komukolwiek. Złamany, bezbronny, pozbawiony marzeń i szans, skazany na dożywotnie cierpienie. Zawsze starał się być dla Hitoshiego wzorem siły i wytrzymałości. Nie pokazywał po sobie słabości. Nie pozwalał mu dostrzegać swojego bólu. Hitoshi i tak miał ciężko. Nori doskonale o tym wiedział.
— Nikogo nie zawiodłeś — powiedział młodszy chłopak. — To nie była twoja wina.
— To było przetrenowanie — odparł Nori. — To BYŁA moja wina.
Hitoshi nie wiedział co powiedzieć. Wiedział jak ciężko było mu odbić się od dna po wypadku, wrócić do normalności, stanąć przed całą swoją drużyną, dziękując za lata treningów, na zawsze pożegnać się z trenerem i zrobić sobie z nimi wszystkimi ostatnie zdjęcie na tle wież do skoków, na których szczycie już nigdy miał nie postawić stopy. Hitoshi wiedział, że nowa drużyna nigdy nie zastąpi mu skoczków, z którymi się wychował, jednak miał nadzieję, że rola menedżera jakkolwiek załagodzi ten ból. Mylił się?
Nie uważał się za dobrego brata. Zawsze był wrzodem na dupie. Nie był tym mądrym, odpowiedzialnym czy grzecznym. Nigdy nie umiał przyznać się do błędu, przeprosić czy być dla Noriego jakimkolwiek wsparciem.
Czuł jednak jego ból prawie jak swój własny.
Nie był pewien czy chłopak go nie odtrąci, jednak przysunął się bliżej i objął go, opierając brodę na ramieniu brata.
Nie było słów, które byłyby odpowiednie. To musiało wystarczyć.
***
Kageyama oparł brodę na czubku głowy swojego chłopaka, wpatrując się w ekran laptopa. Już drugi raz oglądali mecz Okami i Seijoh i nie znaleźli tam nic, czego już by nie wiedzieli. Prawda była taka, że wspólny obóz treningowy pozwolił im nauczyć się o sobie dużo więcej niż początkowo im się wydawało. Kageyama był pewny, że Aki też zdawał sobie z tego sprawę. Wszyscy znali swoje mocne i słabe strony, subtelne gesty rozgrywających przeciwnej drużyny, triki atakujących i większość nawyków rywali.
Karasuno miało jednak nowego rozgrywającego, nowy duet, przeciwko któremu Okami nie miało jeszcze okazji zagrać. Jedyne co miały Wilki, to osłabiony skład.
Żadnemu z kapitanów Kruków nie uśmiechało się zwyciężać w ten sposób i gdyby tylko mieli taką możliwość z chęcią przełożyliby finały, by tylko móc zagrać z Okami w pełnym składzie, w całej okazałości oraz ich wilczej majestatyczności.
— Zaczynam im kibicować — odezwał się cicho Hinata, a czarnowłosy chłopak westchnął ciężko.
— Ciężko myśleć o nich inaczej — odparł, mocniej zaciskając ramiona wokół ciała atakującego, tym samym przyciągając go bliżej. — Ale to i tak będzie ciężki mecz. Nawet bez Takeru.
— Zdecydowałeś co z wyjściowym składem na jutro? — zapytał rudowłosy, opierając głowę o obojczyk rozgrywającego. Kageyama zamyślił się, wlepiając spojrzenie w kapitana Okami, serwującego przeciwnikom zagrywkę wręcz nie do odebrania.
— Taki jak zawsze — odparł po chwili. — Ale zaczniemy z Tachibaną. Wejdę dopiero, jeśli sprawy przybiorą zły obrót.
Hinata skinął lekko głową, czując że powoli zaczyna go nużyć oglądane nagranie.
— W dalszej części meczu wystawimy nasz drugi cudowny duet — dodał po chwili brunet, a Hinata uśmiechnął się lekko.
— Uważaj, bo dzieciaki nas wygryzą — zażartował.
— Czeka ich jeszcze sporo pracy, żeby chociaż nas dogonić.
Shoyou westchnął lekko, ciągle wpatrując się w ekran, mimo że jego myśli krążyły wokół kompletnie innego tematu.
— Zdecydowałeś już co chcesz robić po szkole? — zapytał nagle cicho, jakby obawiając się odpowiedzi. Kageyama zacisnął palce na koszulce chłopaka.
— Nie — odparł. — Nie chcę o tym myśleć.
— Chcę żebyś coś mi obiecał — powiedział rudowłosy, wyplątując się z ramion rozgrywającego, by spojrzeć mu w twarz.
— Obiecaj, że podejmiesz najbardziej egoistyczną decyzję — powiedział, kładąc dłonie na policzkach chłopaka. — Obiecaj, że gdy przyjdzie ci decydować, nawet przez moment nie przejdzie ci przez myśl, żeby zrezygnować z jakiejkolwiek możliwości ze względu na mnie, słyszysz?
— Shoyou...
— Jesteś niesamowity, Tobio — wyrzucił z siebie rudowłosy, a głos załamał mu się przy imieniu ukochanego. — Jesteś w stanie osiągnąć tak wiele, wiesz? Nie oglądaj się na mnie. Może wspólna ścieżka nie jest nam pisana? Może przez chwilę będziesz przede mną, ale obiecuję ci to tu i teraz. Dogonię cię i pokonam. Rozumiesz?
Kageyama wpatrywał się w ogień w jego oczach w wymownym milczeniu.
— Obiecałem ci to — wyszeptał Hinata z krzywym uśmieszkiem. — Obiecałem, że cię pokonam.
— Czekam na ten dzień z niecierpliwością, Shoyo.
Hinata parsknął cicho, gładząc ciepłą skórę na twarzy rozgrywającego, po czym nachylił się, by go pocałować.
Wargi Kageyamy były gorące, smakowały mlekiem i oliwkowym balsamem. Były dla niego tak fascynujące jak siatkówka. On cały był dla niego jak siatkówka. Nie... On był jej częścią. Częścią, bez której ten sport nie wydawał się już taki sam. Częścią, której utrata była niewyobrażalna.
Kageyama przyciągnął go bliżej, rozchylając wargi chłopaka by pogłębić pocałunek. Shoyou był dla niego jak promienie słońca po deszczu, jak światło księżyca w ciemną noc. Był dniem i nocą. Ciepłym powietrzem. Powodem, dla którego ciągle walczył z uśmiechem na twarzy. Był jego szczęściem i przeznaczeniem. Odmienił jego los, odmienił jego sposób patrzenia na świat. Był światełkiem w tunelu, które pozwoliło mu wyjść ze swojej strefy komfortu i w końcu otworzyć oczy.
Nie wyobrażał sobie życia bez swojego Shoyou.
— Nie chcę żebyś odchodził — wyszeptał w jego wargi.
— Ludzie przychodzą i odchodzą, Tobio — odparł chłopak, ścierając kciukiem pojedynczą łzę z jego policzka. — Nie wiem czy los zdecyduje się rozdzielić nasze drogi czy nie, ale nie martw się. Zawsze będziesz moją ulubioną osobą.
To była obietnica. A Hinata Shoyou zawsze dotrzymywał obietnic.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top