#57

Aki zszedł z trybun razem z resztą swojej drużyny i ruszył do wyjścia, wsuwając dłonie do kieszeni szarych dresów. Suzuki rozglądał się po korytarzu w poszukiwaniu pewnego siatkarza, jednak nigdzie nie był w stanie go dostrzec.

— Chcesz im pogratulować? — spytał Akiego, jednak ten pokręcił głową.

— Wszyscy wiedzieliśmy się, że tak to się skończy — odparł. — Nie ma co marnować czasu, musisz jechać do szpitala z tą cholerną ręką.

— Ishida — niski głos kapitana Kruków rozniósł się echem po korytarzu. Wilki odwróciły się, a Aki uniósł kącik ust.

— Suzuki, poczekaj na mnie przed wejściem, okay?

Przyjmujący skinął głową i spojrzał na libero, stojącego tuż obok. Naito bez wahania ruszył za nim, żegnając się uprzednio z kapitanem rywali.

— Chciałeś zwiać bez pożegnania? — zapytał Kageyama Akiego, a ten tylko wzruszył ramionami.

— Muszę zaprowadzić swojego siatkarza na prześwietlenie, bo nie wierze, że pójdzie tam z własnej woli.

— Matkujesz im jak nikt inny — prychnął czarnowłosy.

— To prawda — uśmiechnął się Ishida. — Ale ktoś musi.

— Dzięki, że zostaliście na naszym meczu — powiedział Kageyama, opierając ciężar ciała na zdrowej nodze.

— Daj spokój, w końcu wy przyszliście wcześniej, żeby zobaczyć nasz.

Tobio uniósł kącik ust.

— To dlatego że chcieliśmy wiedzieć z kim jutro gramy — powiedział. — W naszym przypadku zwycięstwo było z góry przesądzone.

— Masz większe ego niż mi się początkowo wydawało — stwierdził drugoklasista. — Oh, senpai, ta pewność siebie cie kiedyś zgubi.

— Może. — Kageyama przechylił lekko głowę. — A może właśnie wyniesie mnie na szczyt.

— Z tym kolanem będzie ciężko — zauważył Aki, wskazując dłonią usztywniony staw bruneta. — Dasz radę jutro zagrać?

— Nie mam wyjścia — powiedział. — Będę często odpoczywał. Teraz jak Tachibana się sprawdził nie będę miał oporów wpuszczając go na boisko od czasu do czasu.

— Dzieciak ma zadatki na świetnego rozgrywającego — przyznał Ishida, a Kageyama przytaknął.

— Poczekaj tylko aż go wytrenuję.

Aki uśmiechnął się i spojrzał na członków Karasuno, wychodzących zza zakrętu korytarza za plecami Kageyamy.

— Leć, kapitanie, zajmij się swoją drużyną — powiedział, kiwając głową w stronę idącego na czele Hinaty. Tobio odwrócił się we wskazanym kierunku. — Widzimy się jutro.

— Nie zawiedź mnie, Ishida — uśmiechnął się chłopak, ponownie odwracając się w jego kierunku. — Pokaż mi wszystko co masz.

— Nie śmiałbym inaczej — powiedział Aki i skinął mu głową na pożegnanie. Stojący na zewnątrz Suzuki spojrzał na niego wymownie.

— Trochę ci to zajęło, sierżancie — zauważył. — A podobno nie chciałeś marnować czasu.

— Gdzie Naito? — zapytał chłopak, kompletnie ignorując to, że przyjmujący złośliwie zwrócił się do niego złym stopniem.

— Wsadziłem go w autobus do domu — odparł Arata.

— Jesteś pewien, że się nie zgubi? — spytał Aki, ruszając w stronę przystanku.

— Z nim nigdy nie ma pewności, ale nie możemy go wiecznie niańczyć — westchnął.

Aki spojrzał jeszcze raz na halę sportową, w której za niecałe dwadzieścia cztery godziny mieli rozegrać najtrudniejszy do tej pory mecz.

— Kibicujesz im, co? — zapytał Suzuki, a Aki prychnął z irytacją.

— Nie rozśmieszaj mnie — powiedział. — Chcę wgnieść ich w parkiet.

Suzuki uśmiechnął się, jak zawsze wyczuwając kłamstwo z ust kapitana.

***

Aki wszedł do sali szpitalnej, przywołując na twarz lekki uśmiech i zamknął za sobą drzwi. Spojrzał na przyjaciela, pochłoniętego lekturą jakiejś psychologicznej powieści i usiadł na krześle obok łóżka.

— Długo masz zamiar się jeszcze opierdalać? — zapytał. Takeru spokojnie dokończył stronę i zamknął książkę, nie przejmując się jakimkolwiek zaznaczeniem strony.

— Już dawno bym stąd wyszedł, ale lekarz uparł się, żebym został do jutra — powiedział. — Już mnie boli tyłek od tego siedzenia.

Aki parsknął cicho i skinął głową na trzymaną przez chłopaka książkę.

— Ciekawa?

— Bardzo — odparł Takeru. — Izumi mi ją przyniosła. To jej ulubiona.

Ishida przełknął ciężko ślinę i przygryzł policzek od środka, starając się utrzymać pogodny wyraz twarzy.

— Jesteście blisko — zauważył. Takeru podniósł na niego spokojny jak zawsze wzrok i przytaknął.

— Lubię ją — powiedział. — Jest bardzo sympatyczna i dobrze nam się rozmawia. Siedzi ze mną co najmniej dwie godziny dziennie. Dzięki niej jeszcze nie zwariowałem.

Aki był bliski załamania nerwowego.

— Suzuki wybił ten palec — zmienił temat, maskując swoje rozdarcie ciężkim westchnieniem. — Ale nie mamy kogo jutro za niego wystawić, więc i tak będzie grał.

— Upewnij się, że go usztywni — polecił Takeru, odkładając książkę na stolik obok łóżka. Aki nie miał już nawet siły pytać o stojące obok kwiaty. Wiedział jaką otrzyma odpowiedź i nie był emocjonalnie gotowy na kolejny cios.

— Niczym się nie martw, wszystkim się zajmę — uśmiechnął się Aki. — W dodatku odkąd znalazłeś nam menadżerkę jest dużo łatwiej.

— Ostrzegałem Izumi, że unikasz papierkowej roboty jak ognia. — Przyjmujący uśmiechnął się krzywo.

— Podziałało — odpowiedział Aki. — Odkąd jest w drużynie tylko raz dostałem pod nos jakąś kartkę, ale tylko i wyłącznie po to, by się podpisać, więc nie ma tragedii.

— Tragedia to będzie pod koniec roku, jak trzeba będzie oddać te wszystkie raporty z działalności klubu.

— Wyjadę wtedy z kraju z bardzo ważnych powodów — ostrzegł Aki, a Takeru uśmiechnął się pobłażliwie.

— Przywiąże cię do grzejnika.

Drzwi do sali szpitalnej otworzyły się powoli, ukazując zmęczone oblicze drugiego przyjmującego Ōkami. Suzuki westchnął ciężko, po czym opadł na materac w nogach łóżka, kompletnie nie przejmując się siedzącym na nim Takeru.

— Nienawidzę szpitali — jęknął.

— Mnie to mówisz? — brunet uniósł brew. On też miał dość siedzenia w zamkniętym pomieszczeniu, bez możliwości jakiegokolwiek ruchu, faszerowany codziennie beznadziejnym jedzeniem i toną leków przeciwbólowych, które umożliwiały mu oddychanie, utrudnione przez niemiłosiernie obite żebra.

— Możemy już iść? — zapytał chłopak, a Aki pokręcił głową.

— Posiedzimy tu jeszcze, bo Takeru się załamie — powiedział.

— Wcale nie — zaprzeczył wicekapitan. — Mam książkę.

— Poza tym poprosiłem Minori, żeby przyjechała po nas o siedemnastej — dodał, kompletnie ignorując komentarz przyjaciela.

— Oszaleję tu — westchnął Suzuki, przeczesując włosy zdrową ręką. — Zauważyliście jak dużo kontuzji ostatnio wszyscy łapią?

— Nieee — prychnął Aki ze słyszalną kpiną w głosie. — Tylko ty, Takeru, Kageyama...

— Ciekawe komu jutro się oberwie — westchnął blondyn, a Ishida zdzielił go po głowie.

— Wypluj to! — warknął. — Mamy za mały skład, żeby pozwolić sobie na kolejne urazy. Karasuno też jest w dupie.

Suzuki rozmasował bolące miejsce i podniósł się.

— Idę po kawę. Chcesz coś, Takeru?

— Americano bez cukru — odparł chłopak, Aki zastanowił się.

— Weź mi latte, proszę — powiedział, a Arata uniósł brew.

— Nie zasłużyłeś.

Chłopak wyszedł z sali, a Ishida uśmiechnął się do siebie, wiedząc, że przyjmujący i tak przyniesie mu napój.

Takeru wlepił spojrzenie w okno.

— Aki?

— Tak? — Kapitan spojrzał w dokładnie to samo miejsce.

— Myślisz, że wygramy? — zapytał czarnowłosy. Ishida wpatrywał się chwilę w lekko brudną szybę.

— Nie wiem, Takeru. Wszystko się może zdarzyć.

Obaj jednak podświadomie czuli, że przyjdzie im się jutro zmierzyć z druzgocącą porażką. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top