Rozdział 9

Odkąd Leon postanowił mnie unikać, pokonywanie korytarzy stało się jedną z moich ulubionych, a zarazem najbardziej znienawidzonych czynności. Podobało mi się, że odzyskałam pozorną swobodę i mogłam chodzić po siedzibie Rady bez opiekuna, z drugiej jednak strony za każdym razem, gdy słuchałam swoich samotnych kroków, odczuwałam dość spory żal. Brakowało mi towarzystwa przychylnie nastawionego strażnika. Czego mi zresztą nie brakowało? No, może oprócz sukienek, biżuterii i natarczywych pokojówek gotowych na każdym kroku rzucać uszczypliwe komentarze. Ich miałam aż nadto. Przeszłam trasę dzielącą mnie od gabinetu Casimira i zapukałam do drzwi. Nie doczekałam się odpowiedzi, ale nie chcąc od razu rezygnować i wracać do czekającego w sypialni Jeremiaha, podjęłam kolejną próbę. Gdy po raz kolejny nikt się nie odezwał, spróbowałam pchnąć drzwi. Zakładałam, że Regarte wyszedł i będą zamknięte, tym bardziej zdziwiło mnie więc, kiedy zaczęły się otwierać.

– Casimir? – zapytałam, niepewnie zaglądając do środka. Jeśli mężczyzny nie było, zamierzałam od razu wycofać się na korytarz. Jeszcze tego brakowało, aby ktoś zauważył, że wchodzę pod nieobecność maga do jego gabinetu. Po Radzie zaraz rozniosłyby się plotki, że America Dusney niechybnie myszkuje w tajnych dokumentach Najwyższego Radcy. – Jest tu ktoś?

W pierwszej chwili myślałam, że gabinet jest pusty. Dopiero po kilku sekundach zorientowałam się, że Casimir był w pomieszczeniu. Cały ten czas siedział w fotelu, nie zauważyłam go jednak, ponieważ nie trwał w typowej dla siebie, wyprostowanej postawie. Można powiedzieć, że prędzej leżał, aniżeli siedział. Głowę miał pochyloną tak nisko, że niemal dotykał czołem stołu, mokre kosmyki włosów zasłaniały mu twarz. Zmroziło mnie.

– Casimir? – wyszeptała, a kiedy nie doczekałam się reakcji, natychmiast rzuciłam się w jego stronę. – Casimir?!

Dopadłam do biurka i opadłam na kolana, aby sprawdzić, czy mężczyzna oddycha. Nie zareagował, kiedy odgarnęłam mu z twarzy włosy i upewniłam się, że nie jest nieprzytomny, albo, o zgrozo, nie żyje! Na szczęście zachował świadomość. Miał otwarte oczy i rozchylone wargi, przez które z trudem łapał powietrze. Jego mętne spojrzenie pozostawało nieruchome. Zaciskał długie palce na krawędziach blatu tak mocno, że bez trudu byłam w stanie policzyć nabrzmiałe żyły kryjące się pod jego bladą skórą.– To jakieś zaklęcie? Eliksir? – gorączkowałam się, chaotycznie skacząc wzrokiem od niego, do stołu i z powrotem. Szukałam jakiegoś punktu zaczepienia, czegokolwiek, co podpowiedziałoby mi, co się w ogóle stało. Gabinet wyglądał tak jak zwykle. Nie było śladów walki, ani magicznej, ani fizycznej. Nie mogłam jednak wykluczyć ataku z zewnątrz. Albo... od wewnątrz. Gdzie podział się Soren? Gdzie zniknęli wszyscy strażnicy? Dlaczego nikt nie interweniował?! Zostaliśmy zaatakowani? Dotknęłam mokrej od potu ręki Casimira, aby zorientować się, czy ma przyśpieszony puls. Jego serce biło niepokojąco szybko. Podwinął rękawy, mimo to jego mankiety były ciemne od kropelek potu, a włoski na rękaw wyprostowane. Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że Casimir Regarte mógłby mieć gęsią skórkę. O czym ja w ogóle myślałam?!

– Wytrzymaj! Sprowadzę pomoc! – krzyknęłam, podrywając się na równe nogi. Już miałam biec do wyjścia, kiedy poczułam, jak moją dłoń oplatają śliskie, pozbawione siły palce. Ręka mężczyzny była mokra od potu, a zarazem zimna jak lód. Przeszedł mnie dreszcz.

– Stój – wychrypiał. Jego głos nie przypominał głosu Casimira. Był słaby, łamiący się.

– Pięć... minut.

Uścisk zelżał. Mag z trudem puścił blat, aby przesunąć po nim zaciśniętą do granic możliwości pięść. Drżącym palcem wskazał otwartą buteleczkę, której zawartość sięgała zaledwie do połowy jej wysokości. Serce podeszło mi do gardła, a w głowie momentalnie zaczęły pojawiać się najgorsze scenariusze. Chwyciłam buteleczkę i z desperacją uniosłam do oczu, aby przyjrzeć się jej zawartości. Płyn nie miał barwy, więc nie potrafiłam określić, z jakiego rodzaju eliksirem miałam do czynienia. Nie musiałam być jednak biegła w eliksirach, aby wiedzieć, że to trucizna.

– Ktoś cię otruł? – wydukałam, z trudem łapiąc oddech. Nie zaryzykowałam wysunięcia drewnianego korka i powąchania zawartości.

– Ja... sam – wydyszał, znów unosząc dłoń. – Nie... idź.

– Sama ci nie pomogę! Muszę sprowadzić pomoc. – Zacisnęłam buteleczkę w palcach. – Nie ruszaj się. Znajdę kogoś, kto będzie wiedział, jakie antidotum...

– Nie – powtórzył, stukając dłonią w blat. Podskoczyłam, gdy drzwi, które do tej pory pozostawały uchylone, zatrzasnęły się z trzaskiem.

– Daj... mi pięć... minut.

Zacisnęłam wargi.

– Jesteś uparty jak osioł. Możesz umrzeć!

– Nie. Zmełłam w ustach przekleństwo, za co zarobiłam wymęczone: „Język... Americo".

Spojrzałam na drzwi, zastanawiając się, czy zignorować polecenie i szukać pomocy, ale w tym samym momencie Casimir postanowił się wyprostować. Chcąc nie chcąc, przysunęłam się, aby asekurować go, gdy odchylał głowę. Jego twarz wyrażała irytację i ból. Zakrztusił się, próbując nabrać większy haust powietrza.

– Casimir, proszę, ja naprawdę nie wiem, co robić – jęknęłam bliska paniki. – Jeśli to trucizna, powinieneś ją zwymiotować, a potem natychmiast zażyć antydotum.

– Nikt... nie może... się dowiedzieć.

– Nie! Koniec tego. Idę po Sorena.

Nie był w stanie mi przeszkodzić, był zbyt słaby, aby znów unieść rękę, a co dopiero rzucić czar blokujący drzwi. Słaby nie był jednak Atheris, który zmaterializował się przed drzwiami, gdy tylko odwróciłam się w stronę wyjścia. Strosząc się, machnął ostrzegawczo ogonem. W powietrze wzniosły się czarne, połyskujące drobiny.

– Wy sobie chyba żartujecie. – Opadły mi ramiona. – To żart, tak?

– Pięć minut – wycharczał Casimir. Pantera zawtórowała mu niezbyt subtelnym warknięciem.

Nie miałam wyjścia. Musiałam dać magowi te jego pięć minut. Stałam, gapiąc się bezradnie to na dochodzącego do siebie Casimira, to na drzwi, to na blokującą je panterę. Zwierz nie zamierzał ustąpić i za każdym razem, gdy robiłam krok w jego stronę, szczerzył groźnie kły. Nie sądziłam wprawdzie, aby jego pan pozwolił mnie skrzywdzić, wolałam jednak nie sprawdzać tego w praktyce. Widok długich zębów wystarczył, aby odwieźć mnie od tego pomysłu. Po kilku minutach stan maga faktycznie zaczął się nieco poprawiać. Regarte miał szczęście, bo jeszcze chwila, a zignorowałabym jego i Gemini i zaczęła krzyczeć, wołając o pomoc. Pantera, czy nie, nie zamierzałam pozwolić, by mój „narzeczony" zginął. Nie wiedziałam nawet, ile czasu eliksir krążył w żyłach maga, nim zjawiłam się w jego gabinecie. Marnowałam cenne sekundy, pozwalając mu się męczyć.

– Pięć minut minęło – mruknęłam, przestępując z nogi na nogę. – Czy pozwolisz mi teraz wszcząć alarm?

– To nie będzie konieczne – odezwał się Regarte, odgarniając z twarzy mokre włosy. – Już jest w porządku.

Skinął głową w stronę Atherisa, który w końcu przestał strzec drzwi i podszedł pod biurko, dostojnie stąpając łapami po podłodze. Usiadł i uniósł łeb, muskając mnie przy tym po nodze swoim długim ogonem. Odniosłam wrażenie, że próbował w ten sposób przeprosić za to, że wcześniej był zmuszony na mnie zawarczeć. Casimir poprawił w tym czasie rękawy koszuli i jak gdyby nigdy nic splótł palce na stole.

– Dobrze. Teraz możesz zacząć zadawać pytania.

– Co to miało być?! – wrzasnęłam, nawet nie starając się ukryć zdenerwowania. Atheris zastrzygł uszami. – Dlaczego nie pozwoliłeś mi wezwać Sorena?! Co to za eliksir?! Kto ci go podał?!

Mężczyzna skrzywił się, gdy zaczęłam machać mu przed twarzą buteleczką z przeźroczystym płynem. Miałam gdzieś, że mam przed sobą Najwyższego Radcę. Jeśli nie dał sobie pomóc tylko przez wzgląd na dumę i na to, aby nikt nie zobaczył go w takim stanie, to byłam o krok o stracenia do niego jakiegokolwiek szacunku. Siostra Leona zginęła od trucizny. Nie wzięła pod uwagę uczuć swojego brata, tego, jak bardzo obwiniał się o jej śmierć. Może i Casimir nie był mi aż tak bliski, ale straciłam w swoim życiu zbyt wiele osób, aby stać i patrzeć, jak odchodzi kolejna.

– Po kolei. – Casimir sięgnął po filiżankę. Napił się herbaty. – Zacznijmy od najważniejszego, czyli od tego, że wbrew twoim przypuszczeniom, nikt postronny nie podał mi tego eliksiru. Sam zdecydowałem się po niego sięgnąć. Zrobiłem to w pełni świadomie.

Przeszedł mnie dreszcz.

– Dlaczego? Musiałeś przecież wiedzieć, że to trucizna. Znasz się na eliksirach.

– Owszem, zdawałem sobie z tego sprawę. Tutaj przechodzimy do kolejnej, istotnej kwestii. Musisz bowiem wiedzieć, Americo, że praktykuję mitrydatyzm.

Moje usta otworzyły się samoczynnie. Zamrugałam, nie dowierzając w to, co usłyszałam.

– Możesz powtórzyć?

– Mitrydatyzm. Z pewnością wspominali o tym w twojej szkole na zajęciach z eliksirów. Zdajesz sobie sprawę z tego, co robię.

– Trujesz się – wyszeptałam, zawzięcie mrugając. – Trujesz się na własne życzenie, żeby nabyć odporność na szkodliwe albo zabójcze eliksiry.

– Zacząłem dwa lata przed tym, jak zostałem wybrany na kolejnego Najwyższego Radcę – oznajmił, upijając kolejny łyk herbaty. Zignorował moją minę. – Robię to co kilka dni od przeszło czterech lat, dokładam jedynie coraz to nowe eliksiry. Co miesiąc przyjmuję niewielką ilość nowej trucizny. Zastałaś mnie akurat po przyjęciu trzeciej dawki Allenarium. To dość silny specyfik, więc mój organizm wciąż stara się go odrzucać. Podrapałam się po ramieniu.

– Ktoś o tym wie? Soren? Pan Figheton?

– Soren. Dawno temu wymogłem na nim obietnicę, aby trzymał się z daleka od mojego gabinetu w czasie, w którym przyjmuję eliksiry. Vash Figheton jest moim dobrym przyjacielem, niemniej dość drażliwym i nadopiekuńczym. Przed nim i przed jego żoną wolałem zachować w tajemnicy to, co robię. Ty także nie miałaś się o tym dowiedzieć. Nie jestem dumny z tego, jak moje ciało i umysł reagują na co poniektóre substancje.

– Dziwisz im się? Przyjmujesz trucizny!

– Wszystko jest trucizną i nic nie jest trucizną. Tylko dawka czyni truciznę – zacytował, uśmiechając się słabo. Sięgnął po leżącą na oparciu fotela szatę. – Paracelsus.

– Mam gdzieś jakiegoś Paracelsusa! Trujesz się i zakładasz, że przyjmę to z uśmiechem na ustach? Myślałam, że umierasz. Odesłałeś strażników, nie wiedziałam, co robić.

– Strażników? – Casimir znieruchomiał z ręką na materiale. Zmarszczył brwi. – Nie zrobiłem tego.

– Więc dlaczego żaden z nich nie patroluje korytarzy? Po drodze nie spotkałam żadnego z nich.

Nie podobała mi się jego reakcja. Zachowywał się tak, jakby sam nie wiedział, dlaczego w okolicy nie było ochroniarzy. Opuścił dłoń i w zamyśleniu przyjrzał się drzwiom. Potem jego spojrzenie przeniosło się na zegar.

– Zaraz dowiemy się, o co chodzi – oznajmił, przejeżdżając palcami po wardze. – Soren przychodzi zawsze godzinę po moich sesjach, aby zdać raport. Za kilka minut powinien się pojawić.

Przesunęłam się, aby zająć miejsce na krześle. Uznałam, że lepiej będzie poczekać i dopiero później opowiedzieć Casimirowi, czego dowiedziałam się od Jeremiaha.. Luki w pamięci były niepokojące, sprawa z Sylfem mogła jednak chwilę zaczekać. Brak strażników mógł się okazać o wiele większym problemem.

Chwilę później, zgodnie z przewidywaniami, rozległo się pukanie do drzwi. Atheris, który siedział z głową ułożoną na kolanie Casimira, ziewnął leniwie, po czym rozpłynął się w powietrzu. Soren, który otrzymał tymczasem pozwolenie na wstęp, wkroczył do gabinetu. Od razu dało się poznać, że coś się stało. Miał nietęgą minę i rozbiegane spojrzenie. Gdy zorientował się, że jego szef nie jest sam, zakłopotał się jeszcze bardziej.

– Po twojej minie, przyjacielu, domyślam się, że wystarczyła godzina mojej nieobecności, aby wydarzył się jakiś nieprzyjemny incydent. – Regarte wyciągnął dłoń. – Niech zgadnę? Towarzysz naszego niebieskowłosego gościa znów zaprószył ogień?

Soren pokręcił głową. Dopiero kiedy podszedł, zorientowałam się, że trzyma w dłoni otwartą kopertę. Wiadomość została nakreślona naprędce, więc nikt nie przejmował się stemplami czy oficjalnymi podpisami.

– Zobaczmy. – Regarte przyjął wiadomość, na co Soren skłonił się i pośpiesznie, bez słowa opuścił pomieszczenie. Kiedy Casimir zaklął, przestało mnie dziwić, czemu ulotnił się tak szybko. – No to mamy odpowiedź.

Przeczytawszy wiadomość do końca, odłożył ją z ciężkim westchnieniem na blat biurka. Chwilę myślał nad czymś intensywnie, drapiąc się po brodzie.

– Co? Co się stało? – Zastukałam nogą, nie mogąc wytrzymać jego milczenia. – Dlaczego nic nie mówisz?

Casimir przyłożył dłonie do ust.

– Zewnętrzny mur został zaatakowany. Dlatego nie spotkałaś po drodze żadnego strażnika. Vash

Oblał mnie zimny pot.

– Ale... udało się powstrzymać atak?

– Udało.

W jego głosie brakowało zadowolenia. Mój niepokój wzrósł.

– Z tym, że...?

– To byli magowie z klanu Dovacane – uściślił.

Dovacane... klan brutalnych nadnaturalnych, którzy nie powstrzymywali się przed zabijaniem tych, którzy stanęli im na drodze. W przeciwieństwie do Listrea Arii, nie akceptowali potomków Żywiołów (czyli mnie!). Ich praktyki były krwawe i wyjątkowo radykalne.

Zaschło mi w gardle, więc z trudem przełknęłam ślinę. Skoro Casimir o tym wspomniał...

– Komuś coś się stało?

Jego spojrzenie wystarczyło mi za odpowiedź.

Proszę, nie Leon, proszę nie Leon – błagałam w myślach.

– Shane Ross, strażnik Vincenta Ventori, nie żyje.

* * *

Dorian podziękował i przyjął od Deborah nawilżoną chusteczkę. Czując na sobie morderczy wzrok dawnego brata, uniósł głowę i otarł spływającą mu z nosa krew.

– Subtelny się zrobiłeś, nie ma co – ocenił i syknął, niechcący dotknąwszy nabrzmiałego policzka. Niebieskowłosa kobieta, która siedziała tuż obok na kanapie, z niepokojem patrzyła, jak biały materiał stopniowo barwił się na czerwono.

– Ciebie to mogę co najwyżej subtelnie stąd wypierdolić. Czego chcesz? – warknął Zander. Był wściekły i bliski ponownego rzucenia się na przybysza, przede wszystkim był jednak zagubiony. Nie mógł zrozumieć, dlaczego Deborah rzuciła na niego zaklęcie unieruchamiające i nie dała mu dokończyć dzieła, nie rozumiał też, co skłoniło ją do pomocy temu draniowi i niedoszłemu mordercy.

Jak mogła mu pomagać?! Po tym wszystkim, co zrobiła dla niego? Jak spróbował się przed nią otworzyć?! Zachowywała się, jakby Dorian był jej kolejnym pacjentem, albo pieprzonym gościem, który wpadł na wczesną herbatkę! Ani trochę nie zdziwiła się, że dawny księcia Ognia znalazł się w jej domu. Brakowało jeszcze tylko, żeby pocałowała go w czółko. Jakby nie wystarczyło, że uratowała go przed natychmiastową zemstą Zandera. Widać musiała przygotować się na podobną reakcję z jego strony, bo rzuciła czar od razu po tym, jak uderzył brata i zwalił się na niego, gotów okładać go pięściami na oślep dopóty, dopóki nie wyzionie ducha. W momencie, w którym uniósł jednak dłoń, aby zadać drugi cios, jego ciało przestało go słuchać. Jakaś niewidzialna siła odciągnęła go od leżącego i wcisnęła w fotel, w którym był zmuszony siedzieć do chwili obecnej.

– No? – powtórzył ze zniecierpliwieniem. – Czego chcesz?

– Porozmawiać – odparł spokojnie Dorian, odsuwając chusteczkę od twarzy. Przez chwilę przyglądał się zakrwawionemu materiałowi, po czym zacisnął na nim palce. Towarzysząca mu czarownica odsunęła się nieznacznie, gdy jego dłoń zajęła się ogniem. Deborah, która znów poszła do kuchni i właśnie wróciła z niej z leczniczym eliksirem, cmoknęła z niezadowoleniem.

– Nie używaj magii w moim domu – upomniała mężczyznę. – Jestem stara, ale mam w domu śmietniki. Nie mówiąc już nawet o tym, że twoją moc można wyczuć na kilometr. Mag potarł dłoń, aby pozbyć się z niej resztek spalonego materiału. Nim opadły na podłogę, rozpadły się i rozpłynęły w powietrzu.

– Wolę nie zostawiać fizycznych śladów. Musimy pamiętać, że obecność Zandera zwraca uwagę Radców. Regarte wysłał za mną magów specjalizujących się w zaklęciach krwi, więc w chwili, w której złożyliby ci wizytę, od razu zorientowaliby się, że coś jest nie tak.

- Co nie zmienia faktu, że...

– Może mi ktoś wyjaśnić, co się tu, kurwa, dzieje?! – nie wytrzymał Zander. Wbił spojrzenie w Deborah. – Dlaczego on tu jest? Co to za szopka? Czarownica zawahała się, nie słysząc w głosie byłego wampira nic, prócz czystej nienawiści. Dorian nie wydawał się poruszony tym wybuchem. Wyciągnął dłoń ku zmieszanej Deborah, a kiedy ta wręczyła mu fiolkę z eliksirem, bez pośpiechu wypił zawartość.

– Deborah niegdyś mnie leczyła – wytłumaczył, zakładając nogę na nogę. Pustą fiolkę oddał swojej towarzyszce. – Uratowała mnie po tym, jak America...

– Nie waż się wypowiadać jej imienia, pierdolony chuju! – Zander już chciał poderwać się z fotela, ale uniemożliwiły mu to zaklęcia. Zaczął rzucać się niczym dzikie zwierzę, ale nic to nie dało. Natychmiast pożałował, że nie dał się przekonać i odmówił wypicia przygotowanego przez Deborah eliksiru. – Nie masz... prawa o niej... mówić.

Szybko opadł z sił i ciężko dysząc, poddał się czarom. Dopóki Deborah nie zdjęła z niego czarów, pozostawało mu złorzeczenie i mordowanie brata spojrzeniem.

– Dobrze, w takim razie zacznę jeszcze raz. Deborah mi pomogła. Uratowała mnie po tym, jak twoja była partnerka, o mało co mnie nie zabiła. Szkoła im. Ursula Cennerowe'a. Piwnice. Pewnie pamiętasz.

Zander zacisnął zęby.

– A właśnie, to Ethel Haveley – przedstawił w końcu swoją towarzyszkę mag. Kobieta skinęła głową. – Jest moją asystentką. Od czasu do czasu też ze sobą sypiamy. To tak, gdybyś nadal widział we mnie rywala do ręki swojej księżniczki.

Ethel zakrztusiła się powietrzem. Deborach chrząknęła.

– O tym nie musiałeś wspominać – zauważyła niebieskowłosa, zasłaniając twarz ręką. Gdy ją odsunęła, Zander dostrzegł, że jej policzki spłonęły rumieńcem.

Nastolatek zmarszczył brwi. Wychodziło na to, że Dorian znalazł sobie partnerkę... no, a przynajmniej kogoś, kto zaspokajał jego fizyczne żądze. Nie dziwił się bratu, kobieta była atrakcyjna i na pierwszy rzut oka wydawała się w porządku. Tym bardziej zastanawiało go, dlaczego zdecydowała się trzymać takiego drania. Nie wyglądała na zastraszoną, czy będącą pod wpływem czarów. Aż za dobrze zdawał sobie jednak sprawę ze swojej niewiedzy na tym polu.

– Zmusił cię do czegoś? – zapytał poważnie. – Groził?

Kobieta zamrugała, po czym skupiła na nim swoją uwagę. Sądził, że zacznie gwałtownie zaprzeczać, albo spojrzy na Doriana, pytając, co powinna odpowiedzieć, ona jednak wyprostowała się i powiedziała po prostu:

– Nie.

– Szantażuje cię?

– Nie – westchnęła, jakby był dzieckiem, które pyta dorosłego o coś zupełnie oczywistego. – Zanim zapytasz, nie, ni posłużył się ani czarami, ani eliksirami. Jestem z nim... przy nim – poprawiła się – z własnej woli.

– Nie krepuj się, moja droga. – Magelli machnął ręką. – Może jeśli mój brat uzna, że znalazłem sobie kobietę, przestanie patrzeć na mnie wilkiem.

Zander zazgrzytał zębami. Dorian próbował go sprowokować. Napawał się swoją pozycją, tym, że to nie on, a jego młodszy brat trwał przykuty do mebla jak jakiś agresywny napastnik.

– Wiesz, co zrobił? – zwrócił się znowu do niebieskowłosej czarownicy. – Do czego jest zdolny?

Dorian tym razem się nie odezwał. Powstrzymując się od komentarza, położył dłoń na oparciu kanapy i z zaciekawieniem przyjrzał się swojej towarzyszce. Widać sam był ciekaw tego, co usłyszy.

– Wiem – powiedziała po prostu. Ułożyła dłoń na kolanie, w drugiej wciąż obracała pustą fiolkę. Nie była zdenerwowana, co Zander uznał za niepokojący znak. Czyżby naprawdę podążała za tym psychopatą z własnej, nieprzymuszonej woli? – Nie skrzywdził mnie, jeśli to masz na myśli.

– Zrobi to prędzej czy później. Nie znasz go.

– Ty z kolei nie znasz mnie – nieznacznie podniosła głos. – Nie zamierzam rozliczać twojego brata z przeszłości. Już i tak robią to wszyscy inni.

Nastolatek wbił w nią zaskoczone spojrzenie.

– Czyli dla ciebie fakt, że ten pomyleniec próbował zamordować trzy osoby, nic nie znaczy? Że oszukał niewinną kobietę, że jest jej synem tylko po to, aby zdobyć pozycję w ukrytym wymiarze?

– Powiedziałam już. Wiem, co zrobił. – Zacisnęła palce na fiolce. – Wiem też, dlaczego i co nim kierowało.

Zander skwitował jej słowa prychnięciem. Daleko było mu do zrozumienia motywów, które kierowały czarownicą. Pozostawało mu jedno.

– Wychodzi na to, że jesteś taką samą wariatką jak on – podsumował.

W kąciku ust Doriana pojawił się niemal niedostrzegalny uśmiech. Pogłębił się, gdy jego kobieta buńczucznie wypięła pierś.

– Masz szczęście, że przemawia przez ciebie ból i desperacja.

– Bo co? Twój facet spali mnie żywcem? Śmiało. Już i tak jest troje na jednego.

Deborah spuściła głowę. Już i tak poczcie winy sprawiało, że starała się nie wtrącać w rozmowę, aby pozostać biernym uczestnikiem spotkania. Od początku podejrzewała, że Zander uzna ją za zdrajczynię. Wierzyła jednak skrycie, że pozwoli Dorianowi na wytłumaczenie powodu swojej wizyty. Mężczyzna chyba także na to liczył, bo zdecydował się wziąć sprawy w swoje ręce.

– Zanderze, mógłbyś przestać atakować moją asystentkę i wysłuchać, co mam ci do powiedzenia? Nie mam całego dnia.

– A co? Śpieszy ci się dalej uciekać przed Radą? Może zaraz powiesz, że zaryzykowałeś zdemaskowanie, bo postanowiłeś złożyć mi braterską wizytę? Albo może ruszyło cię sumienie i stwierdziłeś, że najwyższy czas przeprosić? „Wybacz mi, Zanderze. Wiem, że usiłowałem cię zabić, ale co ty na to, żebyśmy podali sobie ręce? Tutaj niedaleko jest fajna knajpa, gdzie podają dobre piwo. Skusisz się?".

Zaśmiał się histerycznie. Dorian wymienił z Deborah sugestywne spojrzenie.

– Nie zamierzam przepraszać. Przyszedłem, aby prosić cię o pomoc – oznajmił niechętnie, zdejmując dłoń z oparcia. Nachylił się i w zamyśleniu oparł łokcie o kolana. Licavoli nie przestawał się śmiać, co zaczęło działać mu na nerwy. – Uspokój się, z łaski swojej i posłuchaj! Chodzi o twoją Americę. Jest w niebezpieczeństwie. Chłopak przestał się śmiać. Zmrużył powieki.

– Co ty pieprzysz?

– Grozi jej niebezpieczeństwo – powtórzył Dorian. Tym razem obyło się bez śmiechu, czy komentarzy. Zander zbladł i uniósł się na fotelu, nawet nie orientując się, że Deborah zdjęła z niego zaklęcie unieruchamiające. – Jeśli nic nie zrobimy, wkrótce umrze.

– Nie tylko ona zresztą – uzupełniła Ethel. – Cały nasz magiczny świat jest zagrożony.

– I ja mam wam uwierzyć?– Nie musisz. – Dorian nie był szczególnie zdziwiony jego sceptycyzmem. – Nie zakładałem, że od razu zechcesz współpracować. Jakby na potwierdzenie tych słów, dotknął opuszkami palców policzka. Pod wpływem eliksiru opuchlizna zaczęła schodzić, a skóra odzyskiwać zdrowy kolor. Po krwi nie został nawet ślad.

– Skąd mam wiedzieć, że to nie podstęp? – zapytał Zander, w duchu żałując, że nie będzie mu dane patrzeć dłużej na pokiereszowaną twarz brata. Skrycie napawał się tym widokiem i liczył, że Dorian pochodzi z podbitym okiem jeszcze co najmniej parę dni.

– Znikąd. Nie dam ci żadnej gwarancji, że to, co mówię, to prawda. Liczę jednak, że w końcu się zamkniesz i dasz mi wyjaśnić, z czym przychodzę. Potem możesz robić, co chcesz.

– Ponowne obicie ci mordy też wchodzi w grę?

Dorian przewrócił oczami.

– Uwierz, że mam o wiele ważniejsze rzeczy na głowie, niż prowadzenie z tobą tej bezsensownej rozmowy. Tak się jednak niefortunnie składa, że jesteś mi potrzebny. Tylko ciebie Regarte nie będzie podejrzewał o współpracę z kimś takim jak ja.

Zander przyłożył dłoń do czoła. Policzył do pięciu, tocząc ze sobą walkę, czy zdoła przełknąć urazę i powstrzyma się przed kolejnym atakiem na maga. Chwilę trwało, nim podjął decyzję, że będzie w stanie ofiarować mu kilka minut swojego czasu. Dorian wspomniał o Americe. Zander nigdy by sobie nie wybaczył, gdyby dziewczynie faktycznie groziło niebezpieczeństwo. Magelli wiedział, gdzie uderzyć. Co powiedzieć, aby zechciał, a właściwie musiał go wysłuchać. Nienawidził się w tamtej chwili równie mocno, jak nienawidził swojego przyrodniego brata. Mimo to zdobył się na krótkie:

– Mów. Dorian, który tylko na to czekał, obdarzył go zwycięskim uśmiechem. Zander od razu pożałował, że zgodził się udzielić mu głosu.

* * *

Czułam się tak, jakby ktoś zdzielił mnie obuchem w głowę.

– Uroczystości pogrzebowe odbędą się za dwa dni – oznajmił Casimir, gdy dwie godziny później wszedł do gabinetu. Za nim, nieco zgarbiony, wkroczył Vash Figheton. Miał podkrążone oczy i minę, jakby sam właśnie wrócił z kilkugodzinnego pogrzebu. Takiego, podczas którego sam musiał wykopać i zasypać grób.

Casimir także wyglądał na zmęczonego. Niedawne przyjęcie trucizny dało mu się we znaki, nie miał przy tym czasu tak naprawdę odpocząć, bo od razu wezwano go na rozmowę w związku z wydarzeniami sprzed kilku godzin. Atak na zewnętrzny mur zmotywował wszystkich Radców do działania. Chwilę po wyjściu Sorena i rozpowszechnieniu się informacji o pojawieniu się Dovacane, wezwano Regarte na spotkanie. Traf chciał, że Najwyższy Radca przyjął eliksir akurat chwilę przed tym, jak wśród strażników został podniesiony alarm. Mimo złego samopoczucia, zebrał się, aby uczestniczyć w zwołanej naradzie. Mnie pozwolił zostać w gabinecie na czas jego nieobecności. Miał w tym swój cel, uznał bowiem, że w pomieszczeniu będę bezpieczniejsza. Jako że wszyscy strażnicy albo mieli uczestniczyć w spotkaniu, albo, zgodnie z procedurami, dokładnie przeszukać siedzibę i tereny wokół Rady, nie było nikogo, kto mógłby odprowadzić mnie do sypialni. Casimir nie chciał, abym wychodziła sama na korytarz. Powiedział, żebym poczekała, aż kogoś do mnie nie przyśle. I faktycznie przysłał. Ayanne Figheton, żonę szefa straży. Stwierdzając widać, że nie poradzę sobie sama z wieścią o śmierci Shane'a (co było bliskie prawdy), przysłał do mnie jedyną kobietę, która darzyła mnie jeszcze jako taką sympatią. Gdy przyszła, a właściwie przyjechała na swoim wózku, spojrzałam na nią, jak na ducha. Żadna z nas się nie odezwała, obu brakowało nam słów. Bo i niby jakich miałybyśmy użyć słów, gdy chodziło o taką śmierć? „Przykro mi"? „Cieszmy się, że nie byłyśmy na miejscu strażników"? Nie, rozmowy nie były nam w takiej sytuacji do niczego potrzebne. Wystarczyło, że Ayanne zatrzymała się obok krzesła, na którym siedziałam i czule pogładziła moją dłoń. Uniosłam na nią załzawione oczy, zbyt jednak zszokowana, aby wybuchnąć prawdziwym płaczem. Mechanicznym gestem nakryłam jej rękę własną i tak siedziałyśmy przez kolejne dwie godziny, czekając na powrót Najwyższego Radcy. Raz czy dwa przeszło mi w tym czasie przez myśl, aby zapytać, czy wampirzyca dobrze się czuję i czy nie wolałaby wrócić do siebie, zamiast mnie pilnować. Założyłam jednak, że Vash Figheton również nie chciałby, aby jego żona była w takim momencie sama. Podobnie jak ja, nie wyglądała najlepiej. Ciąża dawała jej się we znaki, mogłabym się ponadto założyć, że znała Shane'a o wiele lepiej niż ja. Jakby nie patrzeć, miała więcej powodów do zmartwień. Wiadomość o śmierci strażników wstrząsnęła nami obiema.– Trzeba powiadomić rodziny – powiedziała, gdy Casimir i Vash znaleźli się w gabinecie. Ten drugi od razu znalazł się przy żonie i czule ułożył dłoń na jej ramieniu. Ayanne zerknęła na niego, ale nie zdobyła się na uśmiech. Zaciskając wargi, czule objęła swój brzuch. – Shane nie miał nikogo poza matką i bratem, ale Arthur i Zariah... Na Żywioły, jak ich żony się dowiedzą... Zariahowi cztery lata temu urodziły się bliźniaki...

Choć atak trwał krótko, okazało się, że nie tylko Shane Ross stracił życie w walce z magami z zabójczego klanu. Z wiadomości, którą dostarczył Soren wynikało, że oprócz mężczyzny, zginęło jeszcze dwóch strażników, wspomniany Arthur Ferrathore i Zariah Lenash. Nazwisko ani jednego, ani drugiego nic mi nie mówiły, co początkowo przyjęłam z ulgą. Później jednak przyszły wyrzuty sumienia. To, że ja ich nie znałam, nie oznaczało, że byli mniej ważni od Shane'a. Cierpienie ich bliskich miało być równie rzeczywiste.

– Nasi ludzie wybiorą się do nich, aby przekazać wieści – oznajmił Casimir, siadając za biurkiem. – Tymczasem trzeba będzie odłożyć przyjazd delegatów siedmiu kontynentów. Potrzebujemy kilku dodatkowych dni, aby odświeżyć chroniące zaklęcia i ściągnąć do nas większą liczbę strażników.

Mówił to ze względu na mnie i Ayanne, Vash z pewnością wiedział o tym wszystkim ze spotkania.

– Soren czeka pod drzwiami. Odprowadzi cię zaraz do sypialni, Americo – zwrócił się do mnie mag. – Prosiłbym, abyś wróciła prosto do pokoju i nie opuszczała go, dopóki nie porozmawiam z panem Custonem. Od tego momentu nie będziesz już sama poruszać się po siedzibie Rady. To samo tyczy się twoich przyjaciół i Jeremiaha Shaw. On także otrzyma strażnika.

– Co z Vincentem? – zapytałam, wpatrując się w swoje dłonie. Nie uszło mojej uwadze, że Leon znów zostanie moim pełnoetatowym strażnikiem. Wolałam nie myśleć, jaka będzie jego reakcja na tę jakże zachwycającą wieść. – Shane był jego strażnikiem.

– Vincent Ventori zostanie przewieziony do innej placówki. Rozmawiałem z nim, nim udałem się na naradę z Radcami. Jest w szoku.

– Czy ja... – zawahałam się. – Mogłabym się z nim widzieć? Porozmawiać z nim?

Ku mojemu rozczarowaniu, Casimir pokręcił głową.

– Wybacz, moja droga, ale twój przyjaciel nie chcę, aby ktokolwiek go odwiedzał. Wyraził się dość... dosadnie na temat tego, że ma dość przebywania w Radzie. Poprosił o zgodę na powrót do domu lub przeniesienie do miejsca, w którym choć przez pewien czas nie będzie miał styczności z magią. Domyślam się, że to wszystko nieco go przerosło. Bardzo mi przykro, Americo. Spuściłam wzrok.

– Co do wyjazdu – kontynuował mag – to samo chciałbym zaproponować reszcie twoich przyjaciół. Obawiam się, że główna siedziba Rady stała się celem niebezpiecznych nadnaturalnych. To miejsce nie jest już odpowiednie dla...

Zawahał się, uświadomiwszy sobie, co zamierza powiedzieć. Spojrzał na Ayanne, która przygryzła wargę i z troską położyła dłoń na pokaźnym brzuchu. Vash, który także miał nietęgą minę, zacisnął palce na ramieniu żony.

– Dla osób związanych z potomkami Żywiołów – poprawił się Regarte, choć każdy doskonale wiedział, jakiego słowa chciał użyć. – W każdym razie, dam wybór twoim przyjaciołom, Americo. Jeśli będą zbyt zaniepokojeni perspektywą pozostania w Radzie, tak jak pan Ventori dostaną możliwość wyjazdu. Obawiam się jednak, że nie mogą wrócić do domu. To zbyt niebezpieczne.

– To moja wina. – Ukryłam twarz w dłoniach.

– Kochanie – zwrócił się tymczasem do żony szef straży. – Może ty też byś... No wiesz, przez wzgląd na nasze...

– Nie ma mowy – prychnęła kobieta, choć minę wciąż miała nietęgą. – Ani ja, ani nasze dziecko nigdzie się nie wybieramy. Zostajemy z tobą.

– Vash ma rację, Ayanne – zaczął Casimir. – Nie powinnaś się tak narażać. W twoim stanie maluch może przyjść na świat lada dzień.

– Ty mi tu nie mów, co powinnam, a co nie. – Kobieta zmroziła go wzrokiem. – Nie muszę ci chyba przypominać, kto zaobrączkował nieletnią?

Vash wytrzeszczył na nią oczy, Regarte tylko westchnął. Ja, choć właśnie zamierzałam unieść głowę, postanowiłam się jednak nie ruszać. Niekomfortowo czułam się z faktem, że to ja byłam tą nieletnią, którą zaobrączkował ponad dziesięć lat starszy mężczyzna. Ayanne jeszcze chwilę wpatrywała się w Casimira. Po chwili doszła jednak do wniosku, że przesadziła, bo opuściła ramiona.

– Przepraszam, poniosło mnie. – Przyłożyła dłoń do czoła. – Jestem już tym wszystkim naprawdę zmęczona. Jeszcze ten atak...

Figheton przejechał uspokajająco dłońmi po jej ramionach. Casimir spojrzał na niego znacząco, ale nie wyraził żadnej z myśli na głos. Domyśliłam się, że musieli już nie raz rozmawiać o wyjeździe kobiety. Główna siedziba Rady nie była najlepszym miejscem dla niemowlaka. Na pewno nie teraz.

– Vash, idź do kuchni i poproś, żeby przygotowano Ayanne uspokajającą herbatę. Americe też z pewnością przyda się teraz coś ciepłego do picia.

Mag skinął głową.

– Ayanne, udaj się na odpoczynek. Jesteś zdenerwowana, a to z pewnością nie przysłuży się twojemu dziecku. Co do ciebie, Americo – Casimir zwrócił się w moją stronę – zostań jeszcze chwilę. Będę miał do ciebie pewną prośbę.

Ayanne musiała być naprawdę zmęczona, bo nie protestowała. Pozwoliła, aby Vash chwycił za rączki wózka i wywiózł ją z pomieszczenia. Zostaliśmy z Casimirem sami, w ciszy, która wwiercała się w umysł i była gorsza od krzyku.

– Moja prośba jest dość niecodzienna, Americo – zaczął Najwyższy Radca. – Chciałem z tym jeszcze poczekać, patrząc jednak na to, co się dzisiaj stało, myślę, że nie powinniśmy dłużej zwlekać. Ataki się nasilają. Jako przedstawiciel magicznej społeczności nie mogę stać i patrzeć na śmierć kolejnych strażników.

Przełknęłam ślinę. Chciał przyśpieszyć przekazanie mu mocy? Zerwać narzeczeństwo krwi?

– Muszę prosić cię o kilka kropel twojej krwi – oznajmił, siadając za biurkiem. – Moim magom przyda się ona do badań. Nie tego się spodziewałam.

– Badań? Jakich badań?– Rada chce sprawdzić, czy twoja krew wciąż kryje w sobie zalążek pradawnej magii. Do przekazania mocy potrzebujemy wiedzy. Informacji, czy podczas tego procesu nie stanie ci się krzywda. Zależy mi na tym, aby wszystko przebiegło w jak najbezpieczniejszych dla wszystkich warunkach. Aby to było możliwe, moi ludzie muszą sprawdzić, na ile jesteś w obecnym ciele powiązana z Leanice.

– Potrzebują do tego mojej krwi? Nie ma innego sposobu.

– Są. Nie sądzę jednak, abyś chciała je poznać. Wzdrygnęłam się.

– Dobrze. Skoro trzeba... Jak dużo krwi muszę – zawahałam się – oddać?

– Niewiele. Wystarczy zaledwie fiolka lub dwie. – Wyciągnął dłoń. – Jeśli pozwolisz...

Odetchnęłam i nachyliłam się, aby podać mu rękę. Mężczyzna sięgnął do biurka i wyciągnął z szafki niewielki, ale ostry nożyk do otwierania kopert.

– Poczujesz ukłucie, ale obiecuję, że zaleczę cię od razu po nacięciu skóry. Ból będzie chwilowy.

Przymknęłam powieki. Poczułam zimno nożyka po wewnętrzne stronie dłoni, a potem kłucie i pieczenie promieniujące aż do nadgarstka. Syknęłam, nie mogąc powstrzymać odruchu zabrania ręki, Casimir trzymał mnie za nią jednak na tyle mocno, że nie zdołałam się wyrwać. Gdy uchyliłam powieki, mężczyzna trzymał moją dłoń nad dużą, przeźroczystą fiolką. Krew płynęła z rany i leniwie kapała do środka. Moje palce pulsowały, mimo to, cierpliwie czekałam, aż naczynie się napełni. Gdy tak się stało, Casimir zamknął fiolkę i delikatnie odłożył ją na bok. Nie czekając, nakrył moją dłoń własną, po czym wypowiedział skomplikowane zaklęcie. Ból stopniowo zastępowały swędzenie i ciepło.

– Dziękuję – powiedział, gdy było po wszystkim. Wręczył mi materiałową chustkę, abym mogła otrzeć skórę z resztki krwi. – Jak już mówiłem, Soren czeka pod drzwiami, aby odprowadzić cię do sypialni. Udaj się tam i nie opuszczaj pokoju, dopóki pan Custon nie przyjdzie się z tobą zobaczyć.

– Co z Jeremiahem?

– Niech też poczeka na strażnika. Odprowadzi go do jego pokoju. Jeszcze tego mi brakowało, żeby ktoś taki sam poruszał się w takich czasach po siedzibie Rady.

Dawno mnie nie było, więc łapcie nieco dłuższy fragment i taki ładny art nieco poturbowanego Jeremiaha <3 Zander pokazał kiełki (paradoksalnie dopiero, kiedy mu je usunęli).

Jak zawsze, zachęcam do komentowania i gwiazdkowania.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top