Rozdział 3

Z jakiegoś powodu po tych słowach Casimir stracił humor do prowadzenia dalszego wykładu, więc nasza lekcja, choć miała trwać jeszcze dobre pół godziny, dość szybko dobiegła końca. Mężczyzna przypomniał mi jeszcze tylko o nadchodzącej prezentacji przed delegatami z siedmiu kontynentów. Kiedy otrzymał zapewnienie, że przygotowania idą zgodnie z planem, a ja sama poświęcam każdy wolny wieczór na poznawanie zwyczajów wysłanników Rady, nieco bardziej ukontentowany, opuścił bibliotekę.

Nie zmieniało to faktu, że wracałam do sypialni z poczuciem dziwnego zawodu. Z jednej strony Radca podkreślił, że nie oczekiwał ode mnie szybkiego progresu, z drugiej... chyba sama stawiałam sobie poprzeczkę o wiele wyżej. Frustrowało mnie, że wciąż nie mogę sprostać własnym oczekiwaniom. Zupełnie jakbym nie konkurowała z nikim, prócz samą sobą i wciąż przegrywała.

Idąc korytarzem, nie spodziewałam się natknąć na żadne z moich przyjaciół. Tym bardziej ucieszyłam się, kiedy skręcając, natrafiłam za załomem korytarza na zmierzającą w przeciwnym kierunku wieszczkę. Było to na tyle nieoczekiwane, a zarazem na swój sposób krępujące spotkanie, że obie stanęłyśmy jak wryte. W pobliżu nie dało się usłyszeć kroków żadnego strażnika, Radcy, ani nawet przemykających z pomieszczenia do pomieszczenia sprzątaczek. Na korytarzu byłyśmy tylko my.

Nadarzyła się świetna okazja, aby porozmawiać, mimo to niepewna, co robić, dziewczyna przestąpiła z nogi na nogę. Zupełnie jakby rozważała nie to, co powiedzieć, ale to, w którą stronę najlepiej zrobić unik, aby z sukcesem mnie wyminąć.

Chcąc przerwać niewygodną dla obu stron ciszę, to ja postanowiłam zabrać głos.

– Cześć. – Uśmiechnęłam się, starając się zabrzmieć pogodnie. Źle czułam się z myślą, że w momencie, w którym ja szczerze ucieszyłam się na widok młodszej czarownicy, ta sprawiała wrażenie spiętej. Zarówno ona, jak i Misurie wciąż zwracały się do mnie z dużą rezerwą. – Fajnie cię widzieć.

– Tak. Ciebie... też, Americo. – Dziewczyna unikała mojego wzroku. Trzymała w dłoniach książkę, na której teraz mocno zacisnęła palce. Nie ukrywam, że zabolało mnie to jeszcze mocniej. Wiedziałam, że będzie potrzebowała czasu, aby przetrawić rozprawę, której była świadkiem, ale nie sądziłam, że po kilku tygodniach wciąż będzie mnie od siebie odsuwać.

– Wracasz z głównej biblioteki? – zapytałam, usiłując pociągnąć rozmowę. Wskazałam na trzymany przez nią przedmiot. Nie mogłam dostrzec tytułu, książka wydawała się jednak jeszcze starsza niż te, które widziałam w prywatnych zbiorach Casimira. – Słyszałam, że ostatnio często tam bywasz.

Zawahała się, ale ostatecznie przytaknęła.

– Eyla pozwoliła mi do niej chodzić samej pod warunkiem, że zawczasu będę jej dawała znać, gdzie jestem. Przyzwyczaiła się już, że spędzam tam dużo czasu.

No tak. Moi przyjaciele wciąż pozostawali pod czujnym okiem swoich strażników. Nie wolno im było poruszać się po terenie Rady bez nadzoru kogoś z odpowiednimi kwalifikacjami. Nastręczało to sporo trudności, zważywszy że ograniczało to jakąkolwiek swobodę w przemieszczaniu się. Nie miałam wątpliwości, że któregoś dnia moim przyjaciołom przestanie to pasować. Już teraz zaczynali tracić cierpliwość. Tyczyło się to zwłaszcza Vincenta i Misurie. Tego pierwszego w ogóle nie widywałam, nie pamiętałam już nawet, kiedy ostatnio rozmawialiśmy. Lutyanka z kolei wciąż pytała strażników o możliwość powrotu do domu (lub do Cennerowe'a), a także nawiązania kontaktu z rodziną.

Ze wspomnianą łącznością również był problem. Wkrótce po rozprawie Zandera i odesłaniu go z siedziby Rady, Casimir poprosił, abyśmy przestali kontaktować się z przyjaciółmi, a także z rodzicami. Jakkolwiek wcześniej pozwalał nam do nich telefonować, tak teraz okazało się to niemożliwe. Powodem takiej decyzji miało być bezpieczeństwo zarówno nasze, jak i naszych bliskich. Najwyższy Radca przyznał bez ogródek, iż obawia się o informacje, które moglibyśmy nieświadomie zdradzić. Istniało ryzyko, że w przypływie emocji, któreś z nas napomknęłoby o czymś, co zaszkodziłoby tajemnicom Rady.

Każde z nas dostało oczywiście możliwość wykonania ostatniego telefonu do bliskich, aby pokrótce wytłumaczyć im nasze obecne położenie. Dodatkowo Casimir wysłał do wszystkich oficjalne, sygnowane pieczęciami listy z tylko sobie znaną zawartością. Miały na celu pozbawić naszych rodziców potencjalnych obaw.

Moi przyjaciele tego nie rozumieli, ja aż zanadto. To zwłaszcza mnie nie wolno było kontaktować się ze światem zewnętrznym. Z mamą, tatą, Joelem, Debbie, ani nawet z babcią... Wiedziałam o wiele więcej od innych, a co za tym idzie, stanowiłam ryzyko. Klany nie mogły dowiedzieć się o tym, że Rada monitoruje ich posunięcia. Sama także nie zamierzałam nikogo narażać z własnej głupoty – kierując się tylko i wyłącznie egoistyczną tęsknotą. Skoro Casimir mówił, że tak będzie dla wszystkich najlepiej, wierzyłam mu. Ostatnim czego bym chciała, było bowiem naprowadzenie naszych wrogów na trop i zesłanie na moich bliskich niebezpieczeństwa. Na kogokolwiek.

Choć bardzo bolała mnie kolejna „rozłąka", nie mogłam zaprzeczyć istnieniu realnego zagrożenia ze strony członków klanów Arii i Dovacane. Za bardzo bałam się, że mogłabym wspomnieć o czymś, czego żadne z nich nie powinno usłyszeć, aby spróbować wykonać potajemnie choć jeden telefon. Pozostali nie mogli nawet spróbować, bo choć Radcy nie posunęli się do odebrania nam komórek, nałożyli na nie specjalnie zabezpieczenia. Nie dało się z nich zadzwonić do nikogo, prócz naszych strażników.

– A... Americo... – zaczęła ni z tego, ni z owego wieszczka, brzmiąc przy tym, jakby chciała coś powiedzieć, ale nie była pewna, jakie dobrać słowa. Wyciągnęła ku mnie dłoń, którą jednak zaraz opuściła. Wpatrywałam się w nią intensywnie, milczeniem próbując zachęcić ją do kontynuowania, ale pokręciła głową. – Nie. Nieważne. Pewnie i tak się śpieszysz.

– Wcale nie – powiedziałam natychmiast. Chciałam wykrzyczeć na cały korytarz, że nie, nigdzie się nie śpieszę i z największą przyjemnością spędzę z nią więcej czasu. Brakowało mi jej tak samo, jak reszty moich przyjaciół. Pragnęłam, aby w końcu przestali mnie unikać i zamiast wierzyć plotkom, spróbowali uwierzyć we mnie. Wziąć pod uwagę, że przecież nigdy intencjonalnie nie skrzywdziłabym Zandera.

Siliłam się na spokojny ton, ale i tak moja gwałtowna reakcja sprawiła, że nastolatka drgnęła i o mały włos nie wypuściła książki z rąk. Miałam dzięki temu okazję dojrzeć część zakrytego przez jej palce tytułu. Fragment słowa, które dane mi było zobaczyć, zaczynało się od „Remin". Nie miałam pojęcia, jak mogło się kończyć.

– Jeśli chciałabyś mi coś powiedzieć, po prostu powiedz. – Na powrót skupiłam swoją uwagę na dziewczynie. W moich oczach lśniła prośba. Nadzieja, że może zechce ze mną dłużej porozmawiać, da sobie wyjaśnić całą tę pogmatwaną sytuację. – Cokolwiek.

Mój łagodny, wręcz błagalny ton widocznie na nią podziałał, bo nastolatka się zawahała.

– Ja... – zacięła się. Była do tego stopnia zestresowana, że chyba nieświadomie zaczęła przenosić ciężar ciała z jednej nogi na drugą. Kiwała się tak i kiwała, aż w końcu znalazła odpowiednie słowa. Nabrała do płuc dużo powietrza. – Może zabrzmi to głupio, ale... Americo, czy ty... pamiętasz moje imię? Pamiętasz kim... jestem?

Zmarszczyłam brwi. Na takie pytania nie byłam przygotowana. Sądziłam, że te będą tyczyły się Zandera, a zwłaszcza decyzji, jaką podjęłam względem niego przed trzeba tygodniami. Dlaczego dziewczyna zdecydowała się na poruszenie podobnej kwestii, skoro znałyśmy się od tak dawna? Przecież to nie miało najmniejszego sensu.

– Czemu miałabym nie pamiętać? – zapytałam, bo zaczęły narastać we mnie podejrzenia.

– Po prostu powiedz mi, czy pamiętasz. – Tak jak wcześniej ciemnowłosa starała się za wszelką cenę wycofać, tak teraz zdawała się naprawdę zdeterminowana, aby poznać odpowiedź. Zrobiła krok w moją stronę, a jej głowa uniosła się, aby mogła spojrzeć mi prosto w oczy. – Pamiętasz? – powtórzyła z mocą, o której bym ją nie podejrzewała.

Cofnęłam się, przytłoczona jej poważnym wyrazem twarzy.

– Masz na imię Ve... Victoria. – Ściągnęłam brwi, nie pojmując, czemu się zawahałam. Zupełnie jakby mój umysł potrzebował chwili, aby dopasować twarz wieszczki do jej personaliów. – Jesteś Magiem Umiejętności, a dokładniej wieszczką. Przewidujesz przyszłość.

– Jak się poznałyśmy? – Dziewczyna nie dawała za wygraną. Jej głos lekko drżał.

– W szkole.

– Pamiętasz, w jakich okolicznościach dane nam było rozmawiać po raz pierwszy? Kto mi cię przedstawił? Kto zjawił się niewiele później?

Przełknęłam ślinę.

– M... Misurie. Przedstawiła nas sobie Misurie.

– Pamiętasz tylko to, Americo? – Płomień, który jeszcze przed chwilą jarzył się w oczach nastolatki z niepodobną do niej intensywnością, nagle jakby przygasł. – Ze wszystkich wspomnień z tamtego okresu w twojej pamięci pozostała jedynie Misurie?

Głos uwiązł mi w gardle. Nie wiedziałam, co powiedzieć, a już tym bardziej nie miałam pojęcia, czego dokładnie tamta ode mnie oczekiwała. Ta rozmowa zeszła na nieoczekiwany tor, a prowadziła w jeszcze bardziej nieoczekiwanym kierunku.

– Ja... – Przyłożyłam dłoń do czoła. – Nie wiem. Tyle się ostatnio działo, że nie łatwo wszystkiego spamiętać.

Byłam prawie pewna, że poznałyśmy się z dziewczyną na imprezie. Ktoś urządził w swoim pokoju domówkę i mnie na nią zaprosił. Przyszłam na nią z kimś... albo sama. A może właśnie z Misurie, która później zdecydowała się mnie przedstawić swojej młodszej przyjaciółce.

Co do okoliczności samego spotkania nie miałam pewności, ale jego przebieg zapadł mi w pamięć na tyle, abym nie miała problemu z jego odtworzeniem. Doskonale pamiętałam, że Victoria przepowiadała mi przeszłość i to właśnie od niej po raz pierwszy usłyszałam o ciążącym na mnie przeznaczeniu. O tym, że w szkole kryje się zdrajca, który tylko udaje naszego przyjaciela.

Dorian. No właśnie. Wciąż nie zdecydowałam, jak postąpić w związku z nadesłanym przez niego listem.

* * *

– Kwitnąco to on nie wygląda – podsumował mężczyzna, upijając łyk paskudnej herbaty. – Zasugerowałbym nawet, że wręcz usycha.

Deborah, której nie spodobał się spokojny, ale ewidentnie oskarżycielski ton wyniosłego maga, prychnęła i odwróciła się od okna. Do tej pory stała przy nim ze skrzyżowanymi na piersi dłońmi, wypatrując na horyzoncie znajomego auta. Choć zakupy miały zająć Zanderowi jeszcze co najmniej pół godziny, martwiła się, że ten mógłby wrócić wcześniej. Zastać ją w towarzystwie niepożądanych gości.

– Minęło zaledwie kilka tygodni. – przypomniała, niechętnie, jakby ów czas miał wszystko tłumaczyć. Bo przecież poniekąd właśnie tak było. Oboje, zarówno ona jak i zajmujący jej kanapę przybysz, doskonale wiedzieli, że robiła, co tylko mogła, aby postawić byłego wampira na nogi. To jednak on sam musiał chcieć na nich znowu stanąć. A żeby chcieć, potrzebował czasu. – Chłopak wciąż bardzo cierpi. Czego właściwie się spodziewałeś, Gonyard?

Unosząc brwi, odstawił kubek na blat.

– No nie wiem. Jakichkolwiek efektów?

– Efekty mogłyby być, gdyby mój pacjent miał złamaną nogę. Nie serce. – Odwróciła się z powrotem do okna. – Na takie rany nawet magia nie pomoże. Nie w tempie, którego wymagasz.

Jasnowłosy oparł się wygodniej o oparcie kanapy i spojrzał z niechęcią na drewniany stolik kawowy, na którym, prócz staroświeckiej serwety i paskudnego wazonu w pomarańczowy wzór, znajdowały się dwa kubki parującej herbaty. Swojej Deborah wciąż nie tknęła, a ta, która należała do Ethel, stygła obecnie w jej dłoniach. Odkąd weszli do domu, kobieta nie odezwała się ani słowem. Siedziała tuż obok niego i po prostu słuchała. Tyle że nie toczącej się w salonie rozmowy, a myśli posiadającej dar leczenia czarownicy.

Znów przeniósł wzrok na kubki i westchnął na myśl o ich zawartości. Miał ochotę na coś mocniejszego, niż rozpuszczone w gorącej wodzie zioła, ku jego rozczarowaniu, okazało się jednak, że kierowana troską o Zandera gospodyni pozbyła się z domu większości alkoholu. Dorian był więc zmuszony ubolewać w milczeniu nad brakiem oczekiwanych trunków. Próbował przy tym nie nienawidzić brata jeszcze bardziej za to, że z jego winy starsza pani nie uraczy go choćby szklaneczką bourbonu.

Ręce świerzbiły go, ażeby w zastępstwie za alkohol, sięgnąć do kieszeni po paczkę papierosów. Dopiero po chwili przypomniał sobie, że przecież Ethel, jakąś godzinę temu, wysunęła mu ją z marynarki i schowała do torebki, aby nie miał szansy zapalić. Robiła to regularnie, za każdym razem, jak tylko spostrzegła, że zaopatrzył się w kolejną paczkę. Argumentowała swoje zachowanie tym, że nie podobają jej się pocałunki smakujące dymem papierosowym. Nie trzeba było być jednak jasnowidzem, aby domyślić się, że chodziło wyłącznie o to, aby ograniczył palenie.

Zerknął kątem oka na skupioną kobietę. Ethel była nadzwyczaj irytująca w swoich działaniach, ale przynajmniej wciąż sumiennie wykonywała jego polecenia. W łóżku też sprawowała się nieźle. Na tyle nieźle, aby był w stanie przymknąć oko na jej ciągłe pozbawianie go przyjemności z używek.

Na ustach niebieskowłosej pojawił się dyskretny uśmiech. Choć była skoncentrowana na umyśle czarownicy, zdołała wyłapać krążące mu po głowie myśli. W odpowiedzi, sięgnęła dłonią do leżącej przy jej kolanie torebki, aby sugestywnie odsunąć ją na brzeg kanapy. Drugą rękę położyła z kolei na jego kolanie. Bez pośpiechu, a już tym bardziej bez żadnych zahamowań, zaczęła sunąć palcami ku górze, do jego rozporka. Trzymany przez nią kubek z herbatą ot tak zawisł w powietrzu.

Dorian odchrząknął, upominając ją, aby się zachowywała. Nie przybyli do starszej czarownicy w odwiedziny, tylko w konkretnym celu. Może i ze sobą sypiali, ale wciąż pozostawał jej pracodawcą. Żywił nadzieję, że o tym pamięta.

Pamiętała, bo w momencie, kiedy Deborah postanowiła się odwrócić i sprawdzić, dlaczego jej wątpliwie pożądany gość zamilkł, Ethel zabrała rękę. Oczywiście wiedziała, w którym momencie to zrobić.

Dorian na powrót skupił swoją uwagę na gospodyni.

– Mówi się, że jesteś najlepsza w swoim fachu, Deborah – zauważył, niby od niechcenia zakładając nogę na nogę. Nawet nie starał się ukryć, że nie w smak było mu ciągnięcie tej bezsensownej rozmowy. – Dałem ci wolną rękę, a ty mnie zawiodłaś. Czyżby twoje magiczne sztuczki straciły na sile?

– Robię, co w mojej mocy.

– Wysyłając go w dzień do sklepu po sprawunki, a nocą słuchając jak płacze w poduszkę? Z tego, co mi wiadomo, miałaś go leczyć, a nie planować z nim przy kawce rodzaj drewna, jakiego użyją do zbicia jego trumny.

Zjawiając się w Farnborough, liczył, że zastanie Licavoliego w o wiele lepszej kondycji. Swoją „niedyspozycją" Zander nieświadomie, ale jednak skomplikował plany, jakie żywił względem niego mag. To właśnie temu miała zapobiec Deborah. Po to w końcu ją wdrożył. Aby była świadoma, że nie mogli sobie pozwolić na żadną zwłokę.

– Był dręczonym przez wyrzuty sumienia wampirem, nie wiń mnie więc za to, że teraz jest gnębionym przez jeszcze większe poczucie winy wrakiem człowieka – uniosła się. – Nie będę mu na każdym kroku powtarzała, że jeśli chce jakoś żyć i funkcjonować w społeczeństwie, musi wziąć się w garść. Jest dorosły. Ma swój rozum.

– Wybrał użalanie się na sobą zamiast życia.

– Nie. Wybrał cierpienie.

– Więc niech raczy z łaski swojej przestać cierpieć, bo jest mi potrzebny! – wysyczał przez zaciśnięte zęby. – Dałem mu prawie miesiąc na poskładanie się do kupy. Nawet gdybym był na tyle wyrozumiały, aby pozwolić mu się obijać przez kolejne trzy tygodnie, nie mogę tego zrobić. Możesz mu współczuć, ile chcesz, Deborah. Możesz mu wycierać chusteczką ten pieprzony ludzki nosek i razem z nim użalać się nad losem, ale dobrze wiesz, że nie ma na to czasu. Nikt go już nie ma. Zander wybrał sobie naprawdę kiepski moment na rozpaczanie.

Czarownica wciągnęła ze świstem powietrze do płuc. Nagle sama zaczęła sprawiać wrażenie, jakby żałowała, że pozbyła się z domu wszystkich uderzających do głowy trunków.

– Nie podźwignie się z tego – powiedziała wprost, nieco słabszym niż dotychczas głosem. – Jeśli teraz spróbujesz wdrożyć go w swój plan, jego psychika tego nie zniesie. Nie potrzeba magii, aby domyślić się, jak bardzo cię nienawidzi. Myślisz, że po tym, jak dowie się, kto za tym wszystkim stoi, będzie chciał z tobą współpracować?

– Jest moim bratem.

– Przyrodnim. – Uniosła brwi. – Nawet więcej. Przyszywanym. I to niezwykle cieniutkimi nićmi. Z czego wszystkie już dawno zaczęły się pruć, Dorianie.

Domyślał się, że taki argument padnie, więc tylko się uśmiechnął. Potrzeba było o wiele więcej, aby wyprowadzić go z równowagi.

– Chce czy nie, Zander nie może zaprzeczyć łączącym nas więzom krwi. – Sięgnął w bok, aby wysunąć z dłoni Ethel herbatę. Wyczuwając, że rozmowa niebawem dobiegnie końca, kobieta nie protestowała. On tymczasem podniósł się z kanapy, aby już z pozycji stojącej, ostatni raz zwrócić się do starszej czarownicy. – Daję ci tydzień, Deborah. Masz siedem dni, aby przygotować mojego brata do naszej rozmowy. Liczę, że zachowa się jak na dawnego księcia przystało.

Kobieta westchnęła ciężko, ale nic nie powiedziała. Kiedy jasnowłosy wyciągnął dłoń do swojej towarzyszki i wskazał korytarz, nie raczyła za nimi podążyć. Sami odprowadzili się więc do drzwi.

– I co powiesz? – zapytał niedługo po tym, jak znaleźli się na ganku. Wcześniej poświęcił trzy sekundy na głębszy wdech. W domu Deborah czuć było najróżniejszymi ziołami, środkami leczniczymi i energią, która aż za bardzo kojarzyła mu się z okresem rekonwalescencji po wydarzeniach z Cennerowe'a. Zwłaszcza że magia krążąca w jego żyłach wciąż dawała mu się we znaki. Pulsowała tuż pod skórą, wijąc się i tworząc na jasnym torsie wyraźne blizny. Żadne zaklęcia nie mogły sobie poradzić z prastarą siłą.

– Współczuje mu – stwierdziła Ethel, poprawiając zsuwającą się jej z ramienia torebkę. Gdy na nią spojrzał, uściśliła: – Ta kobieta. Deborah. Uważa, że Zander nie zasłużył na podobne cierpienie. Chciałaby mu pomóc, ale nie ma pojęcia, jak się z nim obchodzić. Jej specjalnością są urazy fizyczne, nie psychiczne. W dodatku z reguły pomaga nadnaturalnym.

– To akurat wiedziałem i bez twojej pomocy. – Wcisnął dłoń do kieszeni, po czym w zamyśleniu ruszył pustym chodnikiem w głąb osiedla. Aby nie wzbudzać podejrzeń, zaparkowali auto jakieś piętnaście domów od posiadłości czarownicy, więc mieli teraz do przejścia spory kawałek. – Co z samym Zanderem? Mówiła prawdę?

– Na pewno w związku z tym, że kompletnie sobie nie radzi – potwierdziła, nawet nie próbując za nim nadążyć. Jeśli zależało mu na jej słowach, musiał dostosować się do jej tempa. – Widziałam go takim, jakimi widzą go na co dzień jej oczy. Jego własny umysł też widziałam. Wślizgnęłam się do niego, kiedy tylko wyjechał z garażu. Zupełnie, jakbym wkradała się do umysłu małego, zagubionego dziecka.

Zwolnił kroku. Jeśli wcześniej był poirytowany, teraz jego twarz stężała, a dłonie zacisnęły się w pięści.

– I dopiero teraz mi o tym mówisz?

– Nie było o czym. Nie dowiedziałam się zbyt wiele – Przełknęła ślinę, gdy jego grdyka zaczęła niepokojąco drżeć. – Mówię poważnie. Sądziłam, że być może uda mi się pomóc i wyciągnąć jego dawne „ja" na wierzch, ale twój brat zatrzasnął większość swoich uczuć za żelazną bramą. W jego umyśle jest ciemno i... lepko. Nie ma w nim niczego, prócz myśli o odebraniu sobie życia i wspomnień łączących go z Americą. Ani krzty światła. Jeśli tli się tam jakikolwiek płomień, potrzeba naprawdę sporej iskry, aby zapłonął na nowo.

Nie przekonywało go podobne tłumaczenie, ale też nie mógł zaprzeczyć, że nie wyczuł nadarzającej się okazji, aby wykorzystać nowo nabytą wiedzę. Do tej pory zakładał (jak widać błędnie), że nie będzie miał pożytku z wyniszczonego umysłu Zandera, a co za tym idzie, Ethel do niczego mu się w tym wypadku nie przyda. Skoro jednak udało jej się zajść tak daleko, mag nie zamierzał zmarnować tego typu sposobności.

– Dałabyś radę zrobić to ponownie? – Myśląc intensywnie nad nowym planem, przejechał sobie palcami po wardze. – Wkraść się do umysłu Licavoliego i, dajmy na to, pociągnąć za odpowiednie sznurki, aby jego myśli się ukształtowały? Na nowo rozpalić wygasły ogień, jak to ujęłaś?

Ethel się wzdrygnęła.

– Nie mam pojęcia – odparła zgodnie z prawdą. – Nieprzyjemnie się tam zapuszczać. Poza tym moja moc nie sięga dość daleko, abym mogła wpływać na czyjeś myśli. Jestem słuchaczem, nie mówcą, Dorianie. Nawet jeśli mogę bez problemu wsunąć się do umysłu Zandera, nie będę mogła ot tak przełączyć go na bycie dawnym sobą.

Nie takiej odpowiedzi oczekiwał, ale jak zwykle nie dał po sobie poznać, że go rozczarowała. Zamiast tego już zastanawiał się, jaki zrobić kolejny krok.

– Obawiam się, że będziesz musiała spróbować, moja droga. – Ruszył w dalszą drogę. Kobieta wyczuwała, że myślami był daleko od wszystkiego, co rozumiała. – Do delegacji Radców z siedmiu kontynentów pozostały niecałe trzy tygodnie. Do tego czasu Zander musi stanąć po naszej stronie i wyruszyć na poszukiwanie Lutyanek.

– A co z Americą? Minęło tyle czasu, a ona wciąż waha się, czy odpowiedzieć na twoją wiadomość, czy donieść o niej Najwyższemu Radcy.

Dorian wsunął dłonie do kieszeni marynarki.

– Na jej decyzję nie mam już wpływu. Pozostaje nam czekać.

Zachęcam do komentowania i gwiazdkowania! <3 Łapcie przy okazji starszy arcik Americi

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top