Prolog
Ktoś wszedł do karczmy. Był wzrostu przeciętnego męża, jednak w barach nieco szerszy. Zapanowała cisza. Przerwało ją jedynie skrzypnięcie drzwi, gdy te zamknęły się za nieznajomym. W budynku przebywało kilka osób, które zajęły miejsce w kącie. Popatrzyli się oni na gościa, po czym wymienili że sobą parę słów szeptem. Zainteresował ich mężczyzna okryty starym płaszczem. Twarz jego była skryta pod cieniem kaptura, jedynie kosmyk mlecznobiałych włosów był widoczny dla ludzi. Dostrzegliby to, gdyby choć trochę się przyjrzeli. Jednak tego nie zrobili. Nie uznali go za pierwszego lepszego przejezdnego, który zatrzymał się w karczmie aby odpocząć przed dalszą podróżą. Było w tym może trochę racji, lecz nie do końca.
Nieznajomy nawet nie spojrzał się na nich. Wolnym krokiem podszedł do szynkwasu. Jego okute żelazem buty wydawały charakterystyczny dźwięk, gdy tylko stawiał kolejne kroki. Przysiadł i położył swą prawą rękę "barze". Szepnął coś do karczmarza. Ludzie zasiadający w kącie nie byli w stanie tego usłyszeć. Zaczęli natomiast uważniej obserwować gościa. Według nich, nikt kto byłby pozytywnie nastawiony, nie wchodziły do budynku okryty płaszczem i zasłaniając swe oblicze kapturem. Nie chciał aby go ktokolwiek widział? A może był przestępcą i się ukrywał przed wzrokiem władz i wszystkich, którzy mogliby go rozpoznać? Czy jego obecność oznaczała kłopoty? Zapewne tak....
Chwilę później karczmarz przyniósł kufel piwa dla przyjezdnego. Zakapturzony mężczyzna skinął jedynie głową w podzience i pociągnął nieco napitku. Miał nadzieję chwilę odpocząć. Myślał, że nie spotkają go tu żadne nieprzyjemności. Mylił się. Nie wiedział, że mieszkańcy tej wsi nie przepadają za takimi jak on.
Trójka mężczyzn odstawiła swe kufle na stół i podniosła się. Wymienili między sobą porozumiewawcze spojrzenia, po czym ruszyli w kierunku gościa. Nie mieli wobec niego pokojowych zamiarów. Stanęli tuż za nim i czekali, aż coś zrobi, jednak to nie nadeszło. Siedział nadal nieruchomo, jakby nie zdawał sobie sprawy z ich obecności, lecz on doskonale wiedział, co się teraz zdarzy. To nie był pierwszy raz, kiedy tak go potraktują. Za każdym razem przechodził to samo. Gdy jednak wieśniacy również się nie odzywali, zakapturzony wziął sprawy we własne ręce.
- Odstąpcie - Powiedział głośno.
Jego głos przewodził na myśl ognisko, gorące, płonące ogniem śmierci i grozy. Mężczyzna podniósł się na równe nogi i odwrócił przodem do grupki. Wpatrzyła się w twarz tego, który był najbliżej, na wprost do niego.
- Nie lubimy tu takich jak ty - Chwilę później rozległ się głos tego, który udawał przywódcę. Pozostała dwójka stała po jego bokach, nieco z tyłu.
- Precz stąd. Wszyscy - Spod kaptura zabłysnęły oczy.
Jednakże oni nie mieli zamiaru odejść. Chcieli poprowadzić to do końca. Ich nienawiść sięgała aż tak daleko, że byli w stanie posunąć się do wszystkiego. Cofnęli się o krok i sięgnęli do swych mieczy, które błyskawicznie wysunęły się z pochew.
- My nigdzie nie idziemy - Odparł mąż stojący na czele - Ty też zostajesz.
Podróżnik zbadał każdego z nich wzrokiem. Zdjął swój kaptur po czym sięgnął po swój miecz, ukryty pod starym płaszczem. Teraz mogli zobaczyć jego prawdziwe oblicze. Włosy w kolorze białym, spięte były z tyłu i opadały swobodnie na jego plecy. Twarz pokryta była wieloma bruzdami, ale nie tylko. Nad jego prawym okiem widniała blizna, poziomo biegnąca przez bok czoła, niczym cienka kreska. Natomiast lewa strona jego twarzy wyglądała o wiele gorzej. Wielka blizna zaczynała się w połowie odległości oka od włosów i biegła pionowo w dół kończąc się na łuku brwiowym. Natomiast pod okiem, kolejna blizna. Biegła ona od oka, przez policzek, na końcu zakręcając delikatnie w kierunku ucha. Ale nie to było w nim najgorsze. Najgorsze były oczy. Wąskie źrenice patrzyły na wieśniaków. Kocie oczy, w kolorze ciemnego złota wyglądały przerażająco. Zacisnął dłoń mocniej na rękojeści swego miecza. Cierpliwie czekał na ruch grupy, który nastąpił niedługo potem. Unieśli swe miecza w górę i próbowali zadać mu rany. Widać było, że nie znali się na szermierce. Białowłosy z łatwością sparował wszystkie ich ciosy po kolei i wyprowadził swój własny atak. Ciął nisko, w brzuch. Pechowo, amator miecza nie obronił się i padł na podłogę trzymając się za brzuch. Podróżnik zakręcił się w piruecie i kolejnemu wbił miecz między żebra. Umarł, zanim zdążył spaść z nóg. Szybko wyciągnął miecz z ciała i wykonał unik przed ciosem ostatniego przeciwnika. Ten który miał się za przywódcę, jako jedyny pozostał żywy. Posadzka była pokryta krwią jego poległych dwóch kolegów, lecz on starał się to ignorować. Było to jednak dla niego trudne. Widać że bardzo się z nimi zżył podczas codziennych pogawędek. Zaatakował ponownie. Ponownie bezskutecznie. Przyjezdny szybko skontrował jego cios. Wieśniak oberwał rękojeścią w twarz a następnie przyjął na siebie cięcie klingi. Polała się kolejna krew, tym razem już ostatnia. Mężczyzna wpadł na ziemię z podrżniętym gardłem. Białowłosy po kolei sprawdzał każdego. Jeden odziwo jeszcze jeden żył. Ten, który oberwał jako pierwszy, jeszcze oddychał. Tajemniczy jegomość nachylił się nad nim, a srebrny medalion z głową wilka zawisł nad twarzą umierającego.
- Ty jesteś... wiedźminem ze... Szkoły Wilka... - Zakaszlał a z jego kącika ust spłynęła smużka krwi. Czasu zostało mu mało, więc bez zwłoki kontynuował- Myślałem że... wszyscy zginęli... Że was już... nie ma...
Karczmarz, który dotychczas chował się pod szynkwasem, teraz wychylił głowę i spojrzał się na wszystkich. Zarówno na tych, którzy leżeli bez ducha w kałużach własnej krwi, jak i na tych którzy jeszcze żyli. Schował się ponownie gdy tylko zauważył, że sprawca całego zamieszania nadal znajduje się w karczmie.
- Myliłeś się. Ja, jestem ostatnim - Odpowiedział wiedźmin głosem, który nie wyrażał żadnych emocji.
Wyprostował się, po czym wbił miecz w jego klatkę piersiową. Ostrze gładkie przeszło między żebrami uszkadzając płuco. Po chwili wyciągnął miecz i schował go do pochwy na plecach. Nosił je dwie. Dwa miecze. Jeden na ludzi, drugi na potwory. Jeden srebrny, drugi stalowy. Lecz tak naprawdę, to oba były na potwory.
Ponownie założył kaptur, chowając swe oblicze i wyszedł z budynku. Przed karczmą czekała na niego klacz. Jego własna, którą nazywał Płotka. Wsiadł na jej grzbiet po czym pospiesznie opuścił wieś. Nic tu po nim, szczególnie po tej burdzie...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top