Rozdział 80

Śnieżny rozgardiasz wciąż miał się w najlepsze. Śniegu przybywało, zamiast ubywało. Lodowe sople ostrzegawczo wisiały pod gałęziami, zakończone ostrym szpikulcem. Nachalny wiatr zwiewał czapki z głów i zniechęcał od wyściubienia nosa poza progi ciepłego domostwa.

Tego ranka Adanowi się zaspało. O ile zwykle należał do rannych skowronków, o tyle tym razem nie obudził się do południa. Było to tak zadziwiające, że Don zaczęła się martwić. Chłopak obrócił w puch jej nieoptymistyczne myśli, gdy, wciąż w piżamie, zszedł do kuchni.

Don siedziała przy połowicznie otwartym oknem, z którego wkradał się do środka pomieszczenia ziąb. Wiatr wył złowrogie pieśni i targał zasłoną niczym szmacianą lalką. Adan na ten niepokojący widok przystanął i zmrużył oczy, jakby zastanawiał się, czy aby na pewno jeszcze nie śni.

— Chcesz się rozchorować? — wymamrotał sennym głosem. — Zamknij to okno, kobieto.

— Nie wspominałeś, że zeszliście się z Amber. 

Z zaskoczenia aż omal nie wypuścił szklanki, po którą sięgał. Odwrócił się do siostry i dopiero wówczas zauważył, że w dłoniach trzymała list. Wzrok Adana padł na rozerwaną kopertę z wygrawerowanym jego imieniem. 

— Otworzyłaś mój list? — oburzył się, odstawiając szklankę. — To prywatna korespondencja!

Don uniosła w górę ręce w obronnym geście. 

— Nie wiedziałam, że to do ciebie! Sądziłam, że to od bliźniaków! Piszemy prawie codziennie!

— Nie wpadłaś na to, aby się upewnić? Ja też mam swoich znajomych!

Dziewczyna nie potrafiła powstrzymać kpiącego uśmiechu. Adan na to wywrócił oczami i wyrwał z jej rąk list.

— To od kiedy jesteście razem? I dlaczego nic o tym nie wspominałeś? — dopytywała, nie kryjąc ciekawości. Nie doczekawszy się odpowiedzi, dodała: — No weź! 

Brat westchnął ciężko i usiadł naprzeciwko niej. Przybrał minę męczennika, jakby rozmowa z nią na ten temat była najsurowszym rodzajem kary.

— Od niedawna. Z trzy tygodnie.

— Dlaczego nic nie powiedziałeś? — zaskoczyła się. — Widziałam, że odkąd przyjechałeś byłeś jakoś dziwnie podchmielony, ale sądziłam, że po prostu się czymś naszprycowałeś.

— Po prostu się czymś naszpry... A wiesz co? Nawet tego nie skomentuję. — Adan westchnął z rezygnacją. — Ja mógłbym zapytać o to samo, wiesz? — dodał po chwili z nagłą agresją. — Dlaczego nic mi nie powiedziałaś o tacie?

Don ciężko przełknęła ślinę.

— Mama o to poprosiła...

— A odkąd ty się słuchasz mamy? — zapytał z pretensją.

— Nie chciałyśmy cię niepokoić. Wiem, że przed świętami profesorowie dają nam... wam... popalić. Poza tym i tak nie mógłbyś nic zrobić, oprócz snucia się ze smętną miną. Dałyśmy ci jeszcze chwilę wytchnienia...

— O którą nie prosiłem! Czy ty naprawdę nie widzisz, że to mnie zabolało bardziej?

Zamilkła. Nie potrafiła znaleźć na to odpowiedzi. Może to jednak nie była tak rozsądna decyzja, jak początkowo myślała.

— Przepraszam — powiedziała.

— W porządku — odparł, choć Don wiedziała, że będzie się jeszcze trochę gniewał. — To już przeszłość. Tobie też nie było łatwo. Wam obu. Cieszę się, że pomimo wszystkich różnic dogadałaś się z mamą. To bardzo dojrzałe z twojej strony.

— Dzięki, młodszy bracie — prychnęła z sarkazmem.

— Tylko mówię. — Uniósł ręce. — Powracając do mnie i Amber... Nie powiedziałem ani tobie, ani mamie, ponieważ nie uważałem, że to dobry czas na takie wieści. Widzę, że mama sobie nie radzi, choć nie chce tego przyznać. Wolałem również nie stawiać Amber w takiej sytuacji. 

Pokiwała głową. Wydało jej się to zrozumiałe.

— No to teraz opowiadaj, jak to się stało! — zarządziła z nagłym entuzjazmem, na który Adan ponownie wywrócił oczami. Choć się uśmiechnął.

Po wyjeździe Adana do Hogwartu Don pozostała w rodzinnej rezydencji jeszcze dwa tygodnie, nim zdecydowała się powrócić do mieszkania nad sklepem. Claudia powoli już odzyskiwała kolory i godziła się z tą napiętą sytuacją tak, jak tylko pogodzić się było można.

Ulica Pokątna tegoż dnia była całkiem spokojna, choć — jak to zwykle na niej — osób nie brakowało. 

W pewnym momencie, tuż za oficjalnie ubranym mężczyźnie w cylindrze idącymi naprzeciwko, wyłoniła się blondwłosa czupryna. Vickie wręcz skoczyła na Don, omal nie zwalając przyjaciółkę z nóg. Tuż za nią pojawił się Lee Jordan.

— Słyszeliśmy, co się stało. Tak mi przykro, Don! — wychlipała Vickie. Przytuliła się do przyjaciółki tak mocno, że prawie złamała Don żebra.

— Już dobrze. — Don poklepała Vickie po plecach. — Już jest lepiej, nie masz co się przejmować. Pogodziłam się z sytuacją — skłamała.

— Dlaczego nie dałaś nam znać? — zapytała zmartwiona.

— Chyba po prostu nie chciałam o tym rozmawiać.

— Rozumiemy — powiedział szybko Lee, nim Vickie zdołałaby wyrazić dalsze zmartwienia. — Chcemy po prostu, żebyś wiedziała, że możesz na nas liczyć. 

— Wiem — odparła szczerze i uśmiechnęła się.

— No dobra, dość tych rozczulań. Pomożemy ci z tym bagażem. — Zanim Don zdążyłaby zapewnić, że sobie poradzi, Lee i Vickie machnęli swoimi różdżkami i unieśli po kufrze. 

Sklep był dziś zamknięty, co zaskoczyło i zawstydziło Don. Domyśliła się, że bliźniacy zrobili to dla niej — żeby należycie ją przywitać po powrocie do domu. Wraz z Lee i Vickie Don weszła wobec tego bocznymi drzwiami i ruszyła od razu na górę. 

Stanęła przed drzwiami domu. Dom. Don nie sądziła, że to jedno słowo, choćby napomknięte w myślach, może sprawić tyle emocji. Dobrych emocji. Cieszyło ją, że w końcu ma do czego wracać. Nie tylko do murów, a do ludzi, którzy pośród nich na nią czekali. Ludzi kochających ją taką, jaką jest. Ludzi, którzy byli dla niej prawdziwym domem.

Nie była pewna, czy powinnam zapukać, aby oznajmić tym swoje przybycie. Zanim jednak zdążyłaby się namyślić, drzwi się szeroko otworzyły, a zaraz potem zza nich wyłonili się bliźniacy. Zamknęli dziewczynę w niedźwiedzim uścisku, a Fred powiedział:

— Witaj w domu. — I pocałował ją czule w głowę.

Nawet nie rozpakowała kufrów. Pozostawiła je tylko w pokoju i razem ze wszystkimi zasiadła w niewielkim salonie. Z powodu braku miejsca Vickie usadowiła się na kolanach Lee. Dzierżyli w dłoniach wcześniej przygotowaną Ognistą. 

Przez chwilę wszystko było tak, jak dawniej. Ona, Fred, George, Lee i Vickie znowu razem, znowu rozmawiając o głupotach. Wspominali wcale nie tak dawne czasy i śmiali się w najlepsze. W pewnym momencie Vickie tak zaczęła rechotać, że wylała ze swojego kufla Ognistą prosto na Lee. Prędko naprawiła swój błąd zaklęciem, ale Lee posyłał jej krzywe spojrzenia.

— Nowiutkie spodnie — burczał pod nosem.

Niezrażona Vickie poklepywała go tylko po ramieniu i mówiła z lekkim sarkazmem:

— Uroku ci nie odejmą.

Był już późny wieczór, kiedy Lee i Vickie wyszli. George zajmował sprzątaniem, Don się temu przyglądała („Pierwszego dnia powrotu będziesz mnie zaganiał do obowiązków? No wiesz ty co!"), zaś Fred brał prysznic.

Przyjemny, domowy zgiełk został jednak zakłócony przez czyjeś natarczywe pukanie. Leżąca na sofie Don, zawołała w ciemność:

— George! Ktoś puka! — Ale zajęty w kuchni George nie usłyszał.

Westchnęła i z niezadowoleniem zdarła się z kanapy. Szurając ostentacyjnie nogami powlekła się do drzwi. Zajrzała przez wizjer i się zawahała widząc dwójkę zupełnie obcych sobie ludzi. Serce zabiło jej ostrzegawczo. A jeśli to śmierciożercy?

Pukanie się powtórzyło.

— Donna Dotson? — usłyszała po drugiej stronie drzwi. — Charles Chapman i William Perkins, biuro bezpieczeństwa brytyjskiego ministerstwa magii. Nasze odznaki. — Don przyglądała się, jak mężczyźni zbliżają swoje odznaki do wizjera. — Prosimy, aby pani otworzyła po dobroci.

„Po dobroci"? Czego od niej chciało biuro bezpieczeństwa? Na Merlina, przecież nic nie zrobiła! Wahała się jeszcze chwilę, po czym w końcu otworzyła drzwi.

— O co chodzi? — zapytała z niepokojem.

— Uda się pani z nami. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top