Rozdział 70

Wzbili się wysoko w powietrze, śmigając jako cztery bezkształtne smugi na morzu nieba. Nagle wszystkie smutki i zmartwienia odeszły w niepamięć, nawet na tę krótką chwilę. Silny wiatr rozrzucał jasnobrązowe włosy Don, które przez ostatnie miesiące zdążyły podrosnąć i teraz sięgały prawie, prawie połowy pleców. 

Fred, który leciał na przodzie z George'em, co chwilę zerkał przez ramię, jakby chciał się upewnić, że była tuż za nim. Posyłał jej wówczas czarujący uśmiech i zawadiacko mrugał, przez co Don nie potrafiła powstrzymać chichotu pod nosem. Lee frunął obok niej, popisując się nowymi sztuczkami, których się nauczył. W jednej chwili leciał do góry nogami, a w następnej wykonywał kółka w powietrzu. 

Podróż minęła nad wyraz przyjemnie. Don jeszcze nie czuła się tak dobrze przez ostatnie dni. Kiedy dotarli do Londynu i przedarli się na Ulicę Pokątną, do Don dotarło, że już nigdy nie odwiedzi tej ulicy jako uczennica Hogwartu. Ta myśl była tak druzgocąca, że aż głowa zaczęła ją boleć. Tym razem spoglądała na te wszystkie znane sklepy z zupełnie innej perspektywy — absolwentki. Dorosłej, która zaczynała już nowy rozdział w swoim życiu.

Wzdrygnęła się. Objęła się rękami, nagle czując, jak się w sobie kurczy. Nie czuła się na to gotowa, na to całe dorosłe życie. Nie czuła się gotowa na wyprowadzkę od rodziców i pełną niezależność. Nie czuła się gotowa na codzienną pracę i utrzymywanie siebie, na brak tej beztroski, na brak żartów i wygłupów. Zorientowała się, że już nigdy nie będzie jak dawniej. Musiała się zmienić, bo inaczej niewątpliwie sobie nie poradzi. Musiała się zmienić, bo jeśli ona tego nie zrobi, zrobi to za nią świat.

— Wszystko w porządku? — Przez zamyślenie nawet nie dostrzegła, że Fred zwolnił kroku, tak że teraz szedł obok niej. Przyglądał się jej badawczo, zatroskanym wzrokiem, a codzienny figlarny uśmieszek zniknął z jego pokrytej piegami twarzy.

Bez zastanowienia skinęła głową. Twarz Freda się rozluźniła. Uśmiechnął się delikatnie i przeniósł wzrok przed siebie. Wskazał grdyką w dal.

— To tam.

Wzrok Don pobiegł w stronę wskazanego punktu, a jej serce załomotało głośno w piersi. Wciągnęła ze świstem powietrze. Stwierdzenie, że sklep się wyróżniał na tle innych lokali umiejscowionych na ulicy, byłoby zwykłym niedomówieniem. Magiczne Dowcipy Weasleyów były jak bardzo kolorowy punkt w otoczeniu szarości. Od razu przyciągały wzrok jarzące się witryny pełne różnych przedmiotów bądź plakatów reklamowych sprzedawanych przedmiotów. I choć o tej porze początku wakacji ulica była nieprawdopodobnie, wręcz złowieszczo pusta, to wokół sklepu bliźniaków krzątała się pokaźna grupka osób. 

Don poczuła muśnięcie dłoni Freda, który w mocnym uścisku złączył ich dłonie. W jego oczach nietrudno było zauważyć błysk fascynacji i dumy. Ostatecznie on i George w końcu spełnili swoje marzenie, otwierając sklep. Nasze, upomniała się w myślach Don. Przecież to było i jej marzenie. Bo kiedy zależy ci na kimś tak bardzo, to jego marzenia stają się twoimi. Wtuliła się w ramię Freda, czując napływające łzy w oczach. 

George stanął przed drzwiami, blokując jednocześnie wejście i rozłożył z olśniewającym uśmiechem ręce, jak jakiś heros. 

— Droga Don, drogi Lee... — zaczął pompatycznym tonem, a następnie odwrócił się do nich plecami, chwytając za gałkę i uchylając drzwi. — Witamy w miejscu, w którym będziemy oskubywać z kasiory! — dodał kontrastowym do wcześniejszej rozwagi, radosnym okrzykiem.

Don, Lee i Fred roześmiali się. Całą czwórką wcisnęli się do środka, wymijając się z wychodzącą trójką dzieciaków, którzy wymachiwali torebkami zakupowymi, żywo dyskutując. W środku znajdowało się jeszcze więcej osób niż na zewnątrz. Wieść o otwarciu sklepu ewidentnie rozniosła się pomyślnie. George i Fred im powiedzieli, że odkąd rozpoczęły się wakacje w sklepie mają tłumy. 

— Kto zajmuje się sklepem pod waszą nieobecność? — zapytała z zaciekawieniem Don,  z trudem odwracając wzrok od Kieszonkowego Bagna, które pozostawili po wylocie w szkole bliźniacy. Uśmiechnęła się na wspomnienie poważnych kłopotów, które ono przyniosło.

— Zaraz zobaczysz — powiedzieli jednocześnie Fred i George. 

I rzeczywiście, przy kasie zauważyła krótkowłosą blondynkę, która przywdziewała karmazynową szatę. Obsługiwała właśnie jakąś dziewczynkę. 

— To Verity — przedstawił uroczyście sprzedawczynię George. 

— George ją podrywa — szepnął Fred na ucho Don.

— Co? Wcale nie! — obruszył się jego brat, przypadkiem strącając łokciem pudełko lipnych różdżek. — Jestem jej szefem! — dodał obronnym tonem, jakby to miało zakończyć dalszą dyskusję. 

Fred posłał Don porozumiewawcze spojrzenie. 

Środek był dosyć obszerny i pełny żywych kolorów. Wszędzie znajdowały się regały, półki i wyspy zapełnione najróżniejszymi produktami. Don poczuła przyjemne ciepło w sercu, spoglądając na ten cały asortyment. 

Wtem rozległ się głośny pisk, który przerwał spokojne oględziny. Don nie zdążyła się odwrócić, aby sprawdzić, kto był wykonawcą tego krzyku i czy nic mu nie jest, gdy na jej plecy coś — a raczej ktoś — wskoczyło. Od razu poczuła znajome owocowe perfumy Vickie i rozluźniła się, łapiąc znacznie wyższą dziewczynę pod nogi, aby nie spadła, a sama się zachwiała pod nowym ciężarem.

— Wariatko! Zaraz zdemolujemy cały sklep! — sapnęła roześmiana Don, zdmuchując z twarzy włosy. 

Vickie się tym nie przejęła, a z szerokim uśmiechem mocniej objęła Don, przyciskając zaróżowiony policzek do jej ramienia. Kiedy nareszcie zeszła z Don, dziewczyna zauważyła, że Vickie zmieniła fryzurę. Skróciła włosy i nieco je rozjaśniła na końcówkach. Dodatkowo były teraz zakręcone jak u jakiegoś baranka. Wyglądała przeuroczo. 

— Śliczne włosy! — pochwaliła, a Vickie z filmowym uśmiechem odrzuciła loki za ramiona. W drugiej zaś sekundzie nagle spoważniała.

— Jak się czujesz? 

Don zakłopotała się tym pytaniem. Podrapała się po ręce.

— Dobrze — skłamała.

— Don, nie ma się czego wstydzić. To musiała być dla ciebie i reszty trauma. Nawet jeśli nie znałaś dobrze tego człowieka. Pamiętasz, jak Nells przeżywała śmierć Cedrika? A ani razu nie wymienili się słowem. Każdy z nas tę śmierć zresztą przeżywał, i te uczucia nie są niczym nie na miejscu, a wręcz przeciwnie. — Zacisnęła dłoń na ramieniu przyjaciółki, patrząc jej prosto w oczy.

Don z wdzięcznością skinęła głową. Wtedy zza pleców Vickie, jakby na ratunek, wyłoniła się para takich samych jasnowłosych głów. Dwaj chłopcy, bliźniacy, z zaciętymi minami walczyli o prawo do bezgłowego kapelusza.

— PUSZCZAJ, JEST MÓJ!!!

— Nieprawda! Ja go zobaczyłem pierwszy!

— A ja go pierwszy dotknąłem! 

— Skręcę ci kark!

— Hej! — zawołała Vickie, rozdzielając chłopców, którzy już zaczęli się rzucać w swoją stronę z pięściami. Tymczasem Don, Fred i George dławili się z tyłu śmiechem na dosyć niespodziewaną groźbę jak na siedmio-ośmiolatków. — Tim, Archie, co ja wam mówiłam? Mieliście się grzecznie zachowywać! Obiecałam waszej mamie, że nie wrócicie cali w sińcach od tych waszych wojen, więc uspokójcie się natychmiast. Jeśli któreś z was choćby krzywo spojrzy na drugiego, to obiecuję wam, że odprowadzę was do domu i nigdy więcej nigdzie za sobą nie zabiorę! 

Don za zdumieniem spojrzała na Vickie. No, w takiej osłonie to jej jeszcze nie widziała — surowej matki. Tim i Archie ewidentnie przejęli się perspektywą powrotu do domu i natychmiast zaprzestali bitwy. Skulili ze skruchą głowy i wymamrotali przeprosiny. 

— Kapelusze się skończyły? — zapytał Fred do chłopca, który ostatecznie pozostał z pustymi rękami. Ten skinął głową. — Zaraz ci przyniosę drugi, mam kilka na zapleczu — mrugnął do kuzyna Vickie okiem, na co ten radośnie uniósł do góry ręce z głośnym: „JEJ!". Fred puścił dłoń Don i po chwili zniknął wśród ludzi. 

Powrócił po zaledwie chwili. Tak jak obiecał, w dłoniach miał Bezgłowy Kapelusz, który wcisnął na głowę chłopca, która w tym samym momencie znikła. 

— Na koszt firmy. 

— Hurra! — wykrzyknął, a jego tułowie odwróciło się i odbiegło wraz z tułowiem brata. Wyglądało to niepokojąco nawet w świecie magii.

Vickie już otwierała usta, gdy Lee położył rękę na jej plecach.

— Niech się wybawią. 

Z zawahaniem się zgodziła. 

— To co, idziemy na górę? — zapytał George, z ekscytacją trąc ręce. — Mówię wam, padniecie z wrażenia!

Rzeczywiście mieszkanie nad lokalem było, choć skromne, imponujące, a przede wszystkim bardzo przytulne. Zaraz po wejściu trafiało się do małego, pustego korytarza. Po lewej stronie znajdowały się pierwsze drzwi, kawałek dalej po prawej stronie drugie. Korytarz szybko się rozgałęział, wchodzili do dużej, otwartej przestrzeni. Na razie pominęli drzwi, zagłębiając się w mieszkaniu.

Po lewej stronie znajdowała się malutka kuchnia wraz z czteroosobowym stolikiem. Okno nad zlewem wychodziło na Ulicę Pokątną. Można było z niego obserwować przemykających obok lokalu i dalej ludzi. Widok rozciągał się jeszcze ponad pozostałe, szarawe lokale, sięgając daleko w przód ponad licznymi dachami budowli. 

Na prawo zaś umieszczony był już większy od kuchni salon. Wygodna, dwuosobowa kanapa i do pary fotel, stolik kawowy, jeszcze inny stolik w rogu, na którym znajdowała się doniczka ze słonecznikiem, wąski regał z książkami i bibelotami oraz okrągłe półki na jeszcze inne pierdółki. Wśród nich Don zauważyła ruchomą fotografię niej, Freda i George'a przed Norą w czasie jednych z jej pierwszych odwiedzin tego miejsca. Uśmiechnęła się. Obok owych półek były kolejne drzwi. Don ruszyła w ich stronę.

Wychodziły one na malutki, kwadratowy balkon, na którym zmieściłyby się dwie osoby, może trzy, i to w ścisku, maksymalnie. Widok rozciągał się na przeciwną stronę niż okno w kuchni — stąd już nie było widać ulicy Pokątnej, ale w dalszym ciągu wznosiły się nierównomierne fale dachów budynków. Powróciła do środka.

Vickie właśnie zaglądała z ciekawością przez drzwi, które Don jakimś cudem przeoczyła. Umieszczone były pomiędzy kuchnią a salonem na samym środku, naprzeciwko korytarza. Była to łazienka z prysznicem, toaletą, dwiema szafkami i lustrem. Płytki były lśniące i ze wzorem ciemnoniebieskich i jasnoniebieskich przeplątanych na zmianę kwadracików. Vickie się nimi zachwycała.

— Więc tamte drzwi w korytarzu... — olśniło Don.

— To sypialnie — dokończył George. 

Pierwsze drzwi w korytarzy od strony wejścia prowadził do sypialni George'a. Była bardziej podłużna niż szeroka, ale dosyć spora. Dwuosobowe łóżko zajmowało najwięcej miejsca, lecz przestrzeni wystarczyło także na komodę, szafę i stolik nocny. Puchaty, pomarańczowy dywan okrywał ciemnobrązowe deski podłogi. Pokój nie miał okien.

Serce Don podskoczyło, kiedy stanęła przed drugimi drzwiami sypialnianymi, już pewna, do kogo należały. Zamarła z ręką zawieszoną w powietrzu, czując jednocześnie ekscytację i stres.

— Śmiało — zachęcił ją Fred, widocznie ciekaw jej reakcji. 

Don przymknęła oczy i popchnęła drzwi. Zrobiła krok, przechodząc próg. Dopiero wtedy uniosła powieki. Rozchyliła lekko usta w wyrazie podziwu. Ich pokój był nieco większy od George'a — bardziej szerszy, lecz jednocześnie mniej podłużny. Łóżko małżeńskie znajdowało się w lewym rogu, a sufit nad nim był krzywo pochylony, tak że kiedy by się stanęło na łóżku, można by go dotknąć i przesunąć po nim ręką. Na jego środku znajdowało się okno, z którego w nocy zapewne widać było gwiazdy. Don przeszły po plecach dreszcze, kiedy sobie uświadomiła, że leżąc plecami na materacu będzie mogła spoglądać w rozgwieżdżone niebo. To był chyba sen.

Przed łóżkiem, przy lewej ścianie pokoju, stała jasna, drewniana szafa, obok której stało duże lustro ze srebrnym obramowaniem. Tymczasem prawa ściana pokoju zajęta była wąską szafkę. Don przybliżyła się do niej. Pełna była drobiazgów. Don dostrzegła tutaj chyba każdy prezent, jaki kiedykolwiek wręczyła Fredowi w lnianym koszyczku. Obok stało ich wspólne zdjęcie i wazon z pojedynczą różą. Jeśli się uniosło wzrok, nad stolikiem można było dostrzec kolejne zdjęcia przyklejone do ściany. Całą ich masę. Już nie tylko z Don i Fredem, ale także z George'em, Lee i nawet Vickie.

Don objęła ręką swój policzek, nie wiedząc, co powiedzieć.

— Podoba ci się...? — zapytał niepewnie, wręcz z obcą nieśmiałością Fred. 

Pierś Don zaczęła się nierytmicznie unosić przez nierównomierne oddechy. Z trudem spojrzała na Freda, walcząc z tym, aby się zbytnio nie rozemocjonować. Uśmiechnęła się ze szklistymi oczami.

— Tak — wyszeptała. Więcej nie była nic w stanie na ten moment powiedzieć. Zmniejszyła odległość między nimi i mocno przytuliła się do piersi chłopaka, czując znajomy zapach mięty, jabłka i słodyczy. 

Fred delikatnie ją objął. Don usłyszała gdzieś z tyłu chlipanie Vickie, która odpowiedziała na  zaskoczone spojrzenie Lee:

— No jestem emocjonalna, no... 

Do wtulonej do Freda Don to wszystko wciąż nie dochodziło. Ten fakt, że to miała być ich wspólna sypialnia, że niedługo mogli zamieszkać razem. Nagle zesztywniała w jego ramionach, a uśmiech z jej twarzy znikł. Nie była jeszcze na to gotowa. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top