Rozdział 63

— No nie! Wyście poszaleli! 

Don i Lee spojrzeli na siebie wzrokiem najlepszych przyjaciółek, które właśnie natknęły się tę jedną jędzę, niemiłosiernie ich irytującą. 

— Vick — zaczął spokojnie Lee. — Wiesz, że cię kocham, ale tym razem Don ma rację. Musimy to zrobić. 

— A co z twoją obietnicą pilnowania Don?

— Przestańcie mówić tak, jakby mnie tu nie było! — oburzyła się Don. — Ile razy mam zaznaczać, że nikt mnie nie musi pilnować? A już zwłaszcza Jordan.

— Hej! — Teraz to Lee wydawał się oburzony.

— Takie są realia, Lee. Jesteś tak samo walnięty jak ja, dlatego się przyjaźnimy.

— Och, przynajmniej w tej kwestie we trójkę się zgadzamy! — żachnęła się Vickie. — Nie pozwolę wam wpakować się w kolejne kłopoty. Marietta już dostała za swoje, przecież... — nie dokończyła, ponieważ Don przyskoczyła do niej i zakryła jej ręką usta. — MHM?!

— Przestań mhmyhać — syknęła Don. — Ktoś idzie.

Przycisnęli się do ściany, starając się niczym kameleon wpasować w otoczenie. Słyszeli przybliżające się coraz bardziej kroki. Lee dał gestem znać, aby pomknęli schować się do pustej klasy. Była już późna godzina, właściwie to nie powinno ich być w ogóle na korytarzach, więc jeśli zostaną złapani przez Filcha, Umbridge czy Brygadę Inkwizycyjną, to będą mieć poważne kłopoty. 

Drzwi były zamknięte, ale Lee cicho otworzył je za pomocą zaklęcia, a następnie, kiedy weszli, ponownie zamknął zaklęciem. Ledwie widzieli na oczy przez gęsty mrok. Nie chcieli jednak zapalić ani świec, ani różdżek, aby nie przyciągać uwagi. Upadli na podłogę, ukrywając się pod ławkami i w dalszym ciągu nasłuchując. Kroki zdawały się przycichnąć.

— Groźba Umbridge — przypomniała Vickie, wracając do tematu.

— Miesiąc już minął. Rozmawiałam z Hermioną, jej zdaniem Umbridge tak tylko mnie straszyła, a na dobrą sprawę nawet jako dyrektorka nie może mnie wywalić. Nic takiego nie zrobiłam. A wiecie jaka jest Hermiona. Ona wie wszystko. A nawet gdyby, to nie będzie żaden koniec świata. Nie potrzebne mi owutemy.

— Może lepiej po prostu nie ryzykować...

— Vickie, znamy się kopę lat, chodzisz z Lee od prawie roku, poznałaś mnie, jego i bliźniaków już dostatecznie dobrze, a dalej próbujesz nas powstrzymywać.

— Nie o to chodzi — jęknęła. — Po prostu się martwię. Ta baba jest chora, boję się, że może jej do głowy trafić coś jeszcze gorszego...

— Chyba nie myślisz, że... — zaczął Lee, ale urwał, kiedy zamek w drzwiach nagle skrzypnął, a ktoś wszedł do środka.

Zamarli. Wstrzymywali oddech, nie ważąc się ani drgnąć i licząc, że ktokolwiek to był, to zaraz się zmyje. Ktokolwiek to był jednak widocznie nie zamierzał od razu wychodzić, w końcu w jakimś celu wszedł do środka, a zaczął się zbliżać.

Don wsadziła różdżkę do buzi i bezszelestnie przeczołgała się pod ławkę przed, nakazując, aby przyjaciele poszli w jej ślady. Może uda im się tego kogoś w ten sposób wyminąć? Jednakże nie zdążyli nawet przeczołgać się pod kolejną ławkę, kiedy mrok przebiło światło różdżki.

— Co wy tu robicie?

— A ty co tutaj niby robisz? — syknęła Don, natychmiast wstając z podłogi. — Ginny, wiesz, która jest godzina?

— Uciekałam przed Malfoyem — wymamrotała. 

Lee także wstał, z wyraźną ulgą przecierając czoło. Vickie natomiast do tego się nie kwapiła. W dalszym ciągu leżała brzuchem na podłodze i wzdychała ze z mordowaniem, jakby była po ciężkim dniu.

— Prawie zeszliśmy na zawał... — mamrotała.

Don zignorowała tę uwagę.

— Gdzie ty się szwendałaś, Gin? — zwróciła się ponownie do rudowłosej.

— Nieważne — odparła, odwracając wzrok i lekko się rumieniąc. 

— Potajemne spotkania? Co to za romanse, Ginny? Harry już ci wypadł z głowy, czy to może z nim się po kątach spotykasz?

— Przestań już! — warknęła. — Ty i Fred też mi niczego nie powiedzieliście, a przecież jestem jego siostrą. 

— Argument nie do przebicia — skomentował Lee.

Don uniosła brwi, ale tego nie skomentowała.

— Dobra, już nieważne. Zmywajmy się stąd, zanim znowu ktoś tu wlezie...

W czasie drogi do pokoju wspólnego dwa razy natknęli się na członków Brygady Inkwizycyjnej patrolujących korytarze, ale na szczęście udało im się ich wyminąć. Choć za drugim razem byli blisko złapania. Niezdarna Don potknęła się i przewróciła zbroję. Łutem szczęścia w idealnym momencie przeturlała się za ścianę, a Pansy i Warrington z góry uznali, że to była sprawka Irytka. Nic zresztą dziwnego — ostatnio takie akcje były codziennością.

Zbliżał się ostatni mecz sezonu; Gryfoni przeciwko Krukonom. Don posyłała zazdrosne spojrzenia Vickie, która codziennie po lekcjach zawzięcie ćwiczyła, i Angelinie, której passa wciąż trwała. Starała się cieszyć szczęściem dziewczyn, ale nie było to takie łatwe. Don było ogromnie przykro, że zaprzepaściła swoją jedyną szansę na stanie się kapitanem drużyny Gryffindoru. I to już po pierwszym meczu. Każdego dnia zaczynała coraz mocniej żałować, że jednak nie poleciała z Fredem i George'em.

— Hej, już koniec maja — zauważył słusznie Lee. — W najbliższą sobotę będzie mecz, a potem wszystko pójdzie jak z płatka. No, pomijając te durne owutemy. Zanim się obejrzysz znowu będziesz gnębić Freda.

Don się zaśmiała, co skrytykowała zmęczonym wzrokiem McGonagall. 

— Dobrze, dobrze, zamknę jadaczkę, pani profesor. — Don założyła ręce jak do modlitwy, kierując swoje słowa do nauczycielki.

Profesor McGonagall pokręciła jedynie głową, podczas gdy Lee, Vickie i kilka jeszcze innych osób dusiło się ze śmiechu. Don przy okazji zauważyła, że McGonagall znacznie mniej odejmowała jej w tym roku punktów. W ubiegłym za rozmowy na lekcji dostałaby po łbie, ale w tym było kompletnie inaczej. Don nie dziwiła się temu, w końcu nawet nauczyciele nie tolerowali obecności w zamku Umbridge, która odejmowała punkty, zwłaszcza Gryfonom, na lewo i prawo, tak że Don nie była pewna, czy cokolwiek jeszcze im zostało, czy może już są na minusie. O ile to było możliwe.

Chcąc czy nie chcąc Don musiała się w końcu zająć choć trochę nauką. Chciała przynajmniej powtórzyć wszystkie zagadnienia z początku szóstego roku. Przy okazji dzięki temu zapominała choćby chwilowo o swojej tęsknocie za Fredem. 

Aby nie siedzieć samotnie na trybunach w czasie ostatniego meczu quidditcha (Lee był komentatorem, zaś Vickie grała jako ścigająca), Don wypatrzyła wzrokiem Adana i przysiadła się.

— Umbridge wciąż cię nie dorwała? — zapytała szeptem, wzrokiem obserwując, jak Davies, kapitan Krukonów, już w pierwszych minutach meczu zdobył gola dla swojej drużyny.

— Na razie nie, ma teraz niezłe urwanie głowy — odparł drwiąco Adan. 

Don skinęła głową i wtedy zorientowała się, że w pobliżu nie było Amber, a przecież bez przerwy przebywali w swoim towarzystwie...

— Gdzie Amber?

Wzrok Adana stał się zakłopotany, kiedy pośpiesznie nim umknął w bok.

— Ee... Na razie się nie widujemy...

— Co? Dlaczego?

— Po tym, jak stanąłem w obronie jej siostry, to Amber zaprowadziła mnie do skrzydła szpitalnego, aby pani Pomfrey zajęła się moimi obrażeniami... A kiedy zostaliśmy sami, to powiedziała mi, że jej się podobam...

Don wytrzeszczyła oczy. Czyli Amber w końcu się w sobie zebrała.

— To chyba fajnie, nie? — powiedziała. — Fajna z niej dziewczyna.

— No wiesz, to, że ty się zakochałaś w najlepszym przyjacielu, nie oznacza, że ja też muszę — odparł sarkastycznie, na co Don lekko się zarumieniła.

— Czyli... Czyli ty do niej nic nie czujesz?

— Dlatego mamy tę przerwę. Głupio się zrobiło. Amber jest dla mnie bardzo ważna, ale jako przyjaciółka.

Don była szczerze tym zaskoczona. Sadziła, że jak Amber powie prawdę o swoich uczuciach, to Adan zrozumie, że on żywi podobne. Przecież tak do siebie pasowali! Teraz Don żałowała, że dała Amber tyle nadziei co do tego, że Adan wszystko odwzajemniał. Musiała się czuć okropnie przez to odrzucenie...

Przez resztę meczu Don miała parszywy humor. Nie była w stanie się skupić na jego przebiegu, a kiedy się zakończył, była w wielkim szoku, że wygrali. Gryfoni wygrali! Zdobyli Puchar Quidditcha w tym roku! Umbridge musiała trząść się ze złości, że choć zdyskwalifikowała czwórkę zawodników, to w dalszym ciągu im się udało zwyciężyć.

Wraz ze zbliżaniem się owutemów nauczyciele przystopowali z zadawaniem szerokich wypracowań, aby uczniowie mogli się w spokoju przygotować. Jednocześnie Don wraz z Lee postanowili skorzystać z tej okazji, że wszyscy teraz zajęci byli nadchodzącymi egzaminami — czy to niezobowiązującymi semestralnymi, czy ważniejszymi sumami, owutemami, i wdrożyli swój plan „mała zemsta" na Krukonce, która zdradziła GD. 

Marietta tego wieczoru przebywała w bibliotece. Wiedzieli o tym przez znajomości w Ravenclawie. Przeczekali, aby przed wdrożeniem planu wyszła ze środka jak największa ilość osób, aby i świadków było mniej. Następnie zgasili zaklęciem świeczkę przy książce Marietty, wobec czego nastała ciemność, i wrzucili dwie łajnobomby, które natychmiast wybuchły. Dziewczyna z piskiem wywróciła krzesło i rzuciła się do wyjścia. 

Na tym się nie skończyło. Don i Lee zaczarowali jedną łajnobombę tak, że oprócz zapachu zabarwiła cały tył koszulki Marietty niezmywalną ani zaklęciem, ani wodą farbą. Kiedy przestraszona dziewczyna ich wyminęła, Don machnęła różdżką w stronę jej koszulki. Ściana farby opadła, tak że pozostały jedynie resztki. Resztki układające się w słowa: „Konfident zawsze pozostanie konfidentem".

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top