Rozdział 60
Wśród tej niezbyt przyjemnej otoczki, która się utworzyła po przyjęciu przez Umbridge posady dyrektorki, Fred zdołał odnaleźć chwilę, podczas której on i Don mogliby nareszcie spędzić czas razem, tylko we dwójkę. A trzeba było wiedzieć, że to do łatwych zadań bynajmniej nie należało, zważywszy na to, że trzymali się zazwyczaj w czwórkę — on, Don, George i Lee.
Rozmawiał już jednak z George'em, i to tak szczerze rozmawiał. To przed nim pierwszy raz przyznał na głos, że bardziej niż tylko lubił Don. George w dalszym ciągu był tym zaskoczony, ale obiecał się przystosować. A nawet cieszył się, że zaczynali ze sobą kręcić. W końcu nie mógłby sobie wymarzyć lepszej partnerki dla swojego bliźniaka niż jego najlepsza przyjaciółka i odwrotnie.
W jeden z cieplejszych kwietniowych dni Fred wyciągnął Don na błonia. Koc rozłożyli na trawie i położyli się na nim, patrząc w chmury i chroniąc oczy przed słońcem. Przyjemny wiaterek dbał o to, aby nie było im za gorąco. Don od dawna nie czuła się tak przyjemne, jak wtedy.
— Mogę cię o coś zapytać, Fred? — zapytała po długiej chwili milczenia Don.
Przekręcił głowę w jej stronę.
— Już to zrobiłaś.
— Bystry jesteś — żachnęła się, marszcząc nos. Usiadła, przekręcając się tak, że teraz siedziała twarzą do wciąż leżącego Freda. — Od kiedy ci się podobam?
— Ty? Mnie? — zapytał z ociąganiem Fred, grając na zwłokę. Również usiadł.
— Nie. Nietoperz Snape'owi.
— Ale to jedno i to samo.
— Dlatego tak się sobie podobają.
Zaśmiał się, ale widząc oczekujący na odpowiedź wzrok Don, westchnął.
— Nie wiem, naprawdę. Ale... myślę, że od dawna.
— Nie rozumiem, dlaczego przez ten cały czas nic mi nie powiedziałeś. Dlaczego milczałeś? — zapytała.
— Czy to nie oczywiste? — odparł pytaniem na pytanie Fred. — Przyjaźnimy się siedem lat, a znamy właściwie od berbecia. Nie chciałem niczego ryzykować, nie wiedząc, co ty czujesz. Poza tym bałem się, że... yy... po tej sytuacji z Marco nie będziesz chciała... no wiesz... kogoś innego na razie... yy... Że nie będziesz gotowa, czy coś...
W głowie Don zapaliło się światełko. Zrozumiała, o co właściwie chodziło Fredowi, a to jej się nie spodobało.
— Po tej sytuacji z Marco sądzisz, że nie dojrzałam do związku? O to ci chodzi, Fred? Naprawdę? — Poczuła, że robi jej się przykro.
Oczy Freda powiększyły się do rozmiaru dwóch spodków.
— Nie! Tylko... Pamiętasz, jak mówiłaś mi... No, że sama nie wiesz jeszcze, czym jest miłość i że choć bardzo chciałaś odpowiedzieć Marco, że go kochasz, to tego nie potrafiłaś zrobić... Na początku bardzo za nim szalałaś i...
— I boisz się, że z tobą będzie tak samo — dokończyła.
Nastała cisza. Nastrój Don gwałtownie się pogorszył. Miała wrażenie, że w gardle czuje gulę i zbiera jej się na wymioty. Cała się spięła, wbijając ostry wzrok w ziemię. Cisza ciągnęła się już tak długo, że Fred ponownie postanowił ją przerwać. Otwierał już ust, ale wtedy odezwała się Don.
— Daruj sobie.
— Ale...
— Może ty też nie jesteś na to gotowy — warknęła za złością. — Jak mogłeś tak o mnie pomyśleć? Nie ufasz mi, czy jak? Owszem, nie mam zbytniego doświadczenia w miłości, ale to nie oznacza, że...
— Don! — przerwał jej potok słów Fred.
— I jeszcze na mnie krzyczysz.
Fred pokręcił ze sfrustrowaniem głową.
— Chciałem tylko powiedzieć, że ja nie zamierzam na ciebie naciskać w przeciwieństwie do tego Krukona. I nawet jeśli nie jesteś pewna co do swoich uczuć, czego w żaden sposób teraz nie kwestionuję, to nie musisz niczego mi obiecać i zarzekać. Będę czekał, ile będzie trzeba.
Oszołomiona Don nie była w stanie wykrztusić z siebie ani słowa, tak bardzo zatkało jej usta po tym oświadczeniu Freda. Z góry założyła, że miał takie samo podejście, co Marco. A przecież byli od siebie tak bardzo różni, jak ogień i woda... Natychmiastowo poczuła się głupio.
— Przepraszam...
— Nie szkodzi — odparł Fred, ale po jego głosie wyłapała, że był lekko zirytowany. Nie dziwiła mu się.
Przybliżyła się i go objęła, kładąc głowę na jego ramieniu. Spięcie Freda zaczęło z sekundy na sekundę coraz bardziej schodzić, aż kompletnie się rozluźnił. Westchnął, przesuwając dłonią po jej plecach i zahaczając koniuszkami palców o jasnobrązowe włosy.
— Zawsze mi się podobały — zmienił temat Fred, ciągnąc jeden z kosmyków.
— No co ty. Moje włosy, naprawdę? — Odsunęła się, aby spojrzeć mu w oczy z niedowierzaniem.
— Pewnie. Takie brązowe... proste...
— Czyli jak u większości populacji — zauważyła kąśliwie. Sama nie lubiła swojego wyglądu. Był najbardziej pospolity ze wszystkich pospolitości.
— Fikuśne...
— Fikuśne? Jaja sobie ze mnie robisz? Co to w ogóle za określenie?
Uśmiechnął się z rozbawieniem, na co Don zdzieliła go w rękę.
— Głupek — stwierdziła.
— Który dobrze całuje... — zaśpiewał Fred, na co Don uderzyła się z całej siły w czoło.
— Nie przestaniesz mi tego wypominać, co? A wiesz, że ja to tylko powiedziałam po to, aby zirytować George'a?
— Tylko mu o tym nie mów, bo jak rozmawialiśmy tego wieczoru w dormitorium, to stwierdził, że skoro jest moim bliźniakiem, to też musi dobrze całować.
Zaśmiała się głośno, chowając głowę w ramieniu Freda, czym stłumiła swój śmiech. Cały George.
— A ja dobrze całuję? — zapytała znikąd Don, przyjmując zadziorny wyraz twarzy.
— Da się znieść w drodze ostatecznego wyboru.
Tym razem znacznie mocniej uderzyła Freda, tak że aż syknął z bólu.
— Żartowałem... — wymamrotał, unosząc ręce w obronnym geście.
Wtedy Don wykorzystała tę chwilę i przysunęła się szybko do Freda. W jedną dłoń złapała jego policzek i pocałowała znacznie bardziej żarliwie niż kiedykolwiek, przykładając w pocałunek więcej precyzji. Kiedy się po długiej chwili od Freda odsunęła, dostrzegła w jego oczach błysk. Wiedziała, że mu się spodobało, ale zanim cokolwiek powiedział, czy też zrobił, usłyszeli nawoływanie.
— Don! DON!
To George biegł im na spotkanie, wymachując rękami jak jakiś szaleniec. Don puściła twarz Freda i nieznacznie się odsunęła.
— Miałeś nie przeszkadzać! — zawołał oburzony Fred na widok swojego bliźniaka.
— Tak, ja też się cieszę, że cię widzę, bracie — odpowiedział z sarkazmem George, a następnie dopadł do Don, chwytając ją za nadgarstek i zmuszając do wstania. Była tak tym zaskoczona, że mimo woli się podniosła.
— Co się dzieje? — zapytała, przeskakując wzrokiem po twarzy George w celu znalezienia odpowiedzi na to pytanie lub jakikolwiek znak.
— Adan pobił się z Sanfordem, tym Ślizgonem z naszego roku!
— Co?!
— Stanął w obronie młodszej siostry Amber, którą dręczył już od jakiegoś czasu, ale bała się komukolwiek o tym powiedzieć. Wyobrażasz sobie? Taki byk dręczył trzecioroczną!... — George pokręcił do siebie głową. — Ale nie po to przerwałem wam randkę. Umbridge wszystko widziała i jako miłośniczka Ślizgonów dorwała się do Adana...
Mina Don stężała.
— Gdzie on jest?
— Adan jest...
— Nie Adan! Gdzie jest Sanford?
George zamrugał kilkukrotnie, jakby nie był pewien, czy dobrze usłyszał.
— Ee... szedł do lochów, ale... — Nie dokończył, ponieważ Don rzuciła się do biegu.
Ogarnęła ją wściekłość, że przez tego pajaca Adan, jej młodszy brat, będzie musiał przechodzić to same piekło, co przechodziła ona. Wciąż czuła na swojej dłoni palące okaleczenie.
Nie zwracała uwagi na to, że przez swój szaleńczy bieg co chwilę popychała jakieś osoby. Zbiegła po schodach aż do lochów, gdzie faktycznie dostrzegła stojącego z kolegami i najpewniej chwalącego się tym, co zrobił, Sanforda.
Machnęła różdżką w jego stronę, a nogi chłopaka związały się, a on chwilę później padł na ziemię. Jego koledzy zaś uciekli jak ostatnie tchórze. Sanford próbował wyciągnąć dłoń po leżącą kawałek dalej różdżkę, ale Don kopnęła ją butem i skierowała swoją w stronę klatki piersiowej leżącego.
— Nie masz odwagi, Dotson — wyrzęził przez zaciśnięte żeby Sanford i kpiąco się uśmiechnął. — Tylko udajesz taką śmiałą, a jak przyjdzie co do czego, to nie skrzywdzisz nawet muchy.
Nabijał się z niej. Stała teraz nad nim z wyciągniętą różdżką, a on miał tupet, aby z niej kpić! Zesztywniała, czując, że chęci do zrobienie Stanfordowi krzywdy znacząco się powiększyły.
— Don! — usłyszała za sobą krzyk zadyszanych Freda i George'a.
— On tylko chce cię sprowokować! — krzyczał George.
W dalszym ciągu nie odrywała wzroku od kpiącego uśmieszku Sanforda.
— Don — tym razem odezwał się Fred znacznie spokojniejszym tonem. — Pamiętasz, co mi obiecałaś? Nie dasz się ponownie złapać Umbridge w jej sidła.
Po tych słowach różdżka Don drgnęła i nieco opadła. Fred zrobił krok w jej stronę.
— Nie dawaj pretekstu temu baranowi, aby wplątał cię w jakieś bagno. Tym nie pomożesz Adanowi.
Nie odrywała wzroku od oczu Freda, a jej różdżka już całkowicie się opuściła. Spojrzała z mordem w oczach na Sanforda, a następnie ruszyła w stronę Freda, aż stanęła z nim ramię w ramię.
Ślizgon rozplątał swoje nogi, wstając. Teraz utkwił spojrzenie we Fredzie. Obrzucił go kpiącym spojrzeniem i prychnął.
— Nie potrzebuję pretekstu, aby ją wkopać, Weasley — odparł z obleśnym uśmieszkiem i odwrócił się. Zaczął odchodzić.
Wtedy Fred zrobił coś, czego się nie spodziewała. W jednej chwili stał obok, a w drugiej już chwytał Sanforda za ramię i popychał na ścianę. W trzeciej natomiast jego pięść bez skrępowania uderzyła w szczękę Ślizgona, który krzyknął z bólu.
— W takim razie życzę ci, abyś to przemyślał — powiedział zadziwiająco spokojnym głosem Fred. — Bo jeśli piśniesz Umbridge słówkiem o Don lub w jakikolwiek sposób skrzywdzisz ją, ponownie Adana, czy dziewczynkę, w której stanął obronie... Dobrze zdajesz sobie sprawę, że ja i George zadbamy już o to, aby twój ostatni rok nie należał do najspokojniejszych.
Puścił zdumionego Sanforda, który natychmiast od niego odskoczył, i trzymając się za policzek, uciekł w stronę pokoju wspólnego. Tymczasem Fred bez słowa chwycił Don za rękę i pociągnął w stronę schodów.
Don i George wymienili ze sobą niemal identyczne spojrzenia, które wyglądały tak, jakby przed sekundą zobaczyli we własnej osobie samego Merlina.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top