Rozdział 59
Z jednej strony nie potrafiła uwierzyć w to własnym oczom, a z drugiej wydawało się czymś tak oczywistym, naturalnym. Czymś, co od początku musiało takie być. Jak przez ostatnie dni powoli nabierała sił i wstawała po upadku z kolan, to teraz miała wrażenie, że ten ciężar rozmył się jeszcze bardziej. Jeśli to nie był znak od babci, to Don już nie wiedziała, co by mogło nim być.
Obserwowała wzrokiem, jak patronus w formie lisa przebiega kilka raz wokół niej, a następnie znika, pozostawiając po sobie jedynie wspomnienia. Nie potrafiła wziąć się po tym w garść, tak bardzo była zszokowana i wzruszona. Oczywiście, że miała pewność, iż babcia nigdy nie opuści jej pamięci, ale teraz... po tym patronusie... Miała wrażenie, że faktycznie będzie widomą częścią życie swojej wnuczki już do końca.
Była tak bardzo pochłonięta własnymi myślami i tym wszystkim, co się stało, że nawet nie do końca zauważyła, jak ktoś również pada na kolana naprzeciwko niej. Najpierw coś mówił. Coś, czego nie zrozumiała. Potem ją przytulił. Odgarniając pośpieszne łzy z kącików oczu, odwzajemniła uścisk.
Trwali w nim tak długo, aż Don zdołała dojść do siebie. Wtedy się delikatnie odsunęła, patrząc w oczy zatroskanego Freda. Za nim stali nieco przestraszeni George, Lee i Vickie, którzy wyglądali tak, jakby nie wiedzieli, co powinni zrobić.
— Don... — zaczął Fred, ale ona pokręciła głową.
— Ona zawsze przy mnie będzie — szepnęła z uśmiechem. — Zawsze. — A następnie ponownie przytuliła nieco zaskoczonego Freda, który wyszeptał jej na ucho tak, aby tylko ona mogła to usłyszeć:
— Będzie. I ja też.
Po chwili, kiedy pozostali także się otrząsnęli, George ochoczo zawołał:
— A my to co? Też chcemy się dołączyć! — Z entuzjazmem i głupkowatym uśmiechem objął Don od tyłu. Lee i Vickie również się natychmiast dołączyli do grupowego uścisku.
— Musimy częściej to robić — powiedziała z powagą Vickie.
— No... nie wiem... — wymamrotała Don.
— Dlaczego?
— Bo mnie... du... si... cie...
— Och...
Wszyscy natychmiast poluźnili uścisk, tak że Don była w stanie wziąć oddech. Wtedy pokazała im kciuka w górę. Fred, który w przeciwieństwie do reszty wciąż klęczał obok Don, złapał dziewczynę delikatnie za dłoń i otwierał już usta, aby coś powiedzieć, kiedy drzwi do pokoju życzeń gwałtownie się otworzyły.
Wzrok Don napotkał pędzącego w stronę Harry'ego skrzata, który brnął przed siebie tak szybko, że co chwilę potykał się o własne nogi. Dowiedzieli się od niego, że Umbridge już o wszystkim wiedziała. Wiedziała o GD. Wiedziała o pokoju życzeń. Wiedziała o nich.
Popędzili do wyjścia, wypadając na korytarz. Fred w pewnym momencie złapał Don za rękę, aby się nie rozdzielili wśród przepychającego się tłumu, ale przez to mimochodem zgubili resztę. Nie zarejestrowali, w który korytarz skręcili, toteż teraz biegli tylko we dwójkę przez puste korytarze.
— Biblioteka! — wysapała Don i pociągnęła Freda w stronę drzwi do wspomnianego pomieszczenia.
Wbiegli do środka i skryli się pomiędzy szafkami z licznymi książkami, dysząc ciężko. Usłyszeli, jak drzwi do biblioteki ponownie się otwierają ze zgrzytem. Po odgłosie szybkich i ciężkich kroków zorientowali się, że musieli to być pomagierzy Umbridge, którzy szukali uciekinierów z pokoju życzeń.
Don odwróciła głowę w stronę przejścia pomiędzy dwiema szafkami pełnymi książek i dostrzegła cień postaci. Ktoś był tuż obok. Z powrotem spojrzała w stronę Freda, otworzyła usta, aby zapytać, co teraz, kiedy ten niespodziewanie naparł na nią i ją pocałował. Pochwycił Don za ramiona i przekręcił tak, że teraz dzięki swojej wysokiej sylwetce całkowicie ją zasłaniał.
Pocałunek był długi. Don była tak zdumiona, że kiedy już się od niej odsunął, nie wiedziała, co ze sobą zrobić.
— Co... — zaczęła, ale Fred przerwał tę krótką wypowiedź, przykładając palec do jej ust. Zamilkła.
Nasłuchiwali w skupieniu przez następne minuty jak pośpieszne kroki z powrotem kierują się w stronę wyjścia. Wkrótce — po ciszy, jaka zaległa — zrozumieli, że udało im się. Nie zostali złapani. Fred się rozejrzał wokoło.
— Ukrywając się za regałem od razu wyglądaliśmy podejrzanie — wyjaśnił. — Złapaliby nas, któryś by rozpoznał, że zadajemy się z Harrym, i dodaliby dwa do dwóch.
— Dlatego mnie pocałowałeś?
— I zakryłem — dodał. — No wiesz, wiem, że rudy to zjawiskowy kolor włosów i nie jest zbyt powszechny, ale nie widząc mojej i twojej twarzy nie mieliby szans nas rozpoznać. Poza tym byliśmy zajęci, nie? A słyszałem, że dobrze całuję, więc... — Fred uśmiechnął się zadziornie, ale Don przerwała mu następne słowa poprzez mocne nadepnięcie na jego stopę. Skrzywił się.
— Sprytu to nie można ci odebrać, Weasley — przyznała Don tak, jakby nie słyszała ostatniego zdania.
Przeczekali jeszcze chwilę, tak dla pewności, a następnie wyszli z biblioteki, kierując się do pokoju wspólnego. Po drodze natknęli się jednak na kogoś, kogo zdecydowanie nie spodziewali się tutaj ujrzeć. Fred cały się napiął.
— O, pupilek ministra — powiedział na przywitanie, przyciągając uwagę Percy'ego. Brat obrzucił go znudzonym spojrzeniem. — Gdzie go zgubiłeś?
— Zaraz tutaj będzie. Zajmuje się ważnymi sprawami — odparł wyniośle, odwracając wzrok. Ale zaraz potem ponownie na niego spojrzał, jakby o czymś sobie przypomniał. — Jeżeli powiesz, że ty i twój bliźniak też uczestniczyliście w tym bezsensownym spisku...
— To co?
— To odpowiem, że to mnie wcale nie zaskakuje. Od zawsze byliście z naszej rodziny najbardziej dziecinni i niezainteresowani swoją przyszłością.
Fred wyglądał tak, jakby dostał w policzek. Don zresztą też cała zesztywniała. Nie potrafiła uwierzyć w to, kim stał się Percy. Nigdy nie był najlepszą osobowością, ale teraz wydawał się być kompletnie oderwany od rzeczywistości.
Nie przyznawał się do własnej rodziny, obrażał swoich braci, nawet odsyłał prezent świąteczny mamy... To nie była już ta sama osoba. Ministerstwo i przesadna ambicja oraz poczucie bycia lepszym od innych go zniszczyło.
Don złapała Freda za nadgarstek.
— Chodź, niech ten kretyn żyje sobie w szczęśliwym związku z Knotem — burknęła.
Choć Fred w dalszym ciągu wydawał się być cały oburzony, to posłusznie poszedł za Don, jednak wciąż obrzucając chłodnym wzrokiem Percy'ego.
Reszta drogi do wieży Gryfonów przebiegła spokojnie. Nie natknęli się już na nikogo, więc dotarli bezpiecznie do pokoju wspólnego, gdzie czekała na nich reszta. George na ich widok poderwał się ze swojego miejsca i natychmiast do nich doskoczył.
— Na Merlina, jak dobrze, że jesteście... Już się obawialiśmy, że was złapali ci nadęci kretyni!
— Oprócz na Pana Idealnego na nikogo się nie natknęliśmy — zapewnił sucho Fred.
— Spotkaliście Percy'ego?!
— Taa, najwyraźniej i minister zainteresował się tą całą sprawą. Zresztą nic dziwnego, oni myślą, że organizujemy jakąś armię przeciwko ministerstwu.
— Hipokryzja — stwierdziła Vickie, zakładając ręce na piersi z naburmuszoną miną. Pokręciła do siebie głową.
— Ktoś został złapany? Wiecie cokolwiek? — zapytała Don, rozejrzawszy się po pokoju wspólnym, ale nie wyłapała prawie nikogo z GD.
— Nie — westchnęła. — Ale z tego, co wiemy, Harry nie wrócił.
Wymienili się spojrzeniami. Jeśli Harry został złapany, to mieli przekichane, choć byli jednocześnie pewni, że nigdy by ich nie wydał. Zastanawiali się jednak, jak bardzo ministerstwo było zdesperowane. Nie zaskoczyliby się, gdyby użyli Veritaserum. W końcu mogliby uznać, że to sprawa wagi państwowej; organizowanie przeciw nim armii.
— Co się w ogóle stało? — zapytał strapiony Lee. — Jakim cudem Umbridge się dowiedziała?
— Ktoś musiał nas wsypać — odparł Fred. — Ktokolwiek to był, my już go dorwiemy. Potem pomyśli dziesięć razy, nim zdradzi swoich.
Pozostali mruknęli, wyrażając tym zgodę. Nie zamierzali pozostawić tej sprawy ot tak.
Następnego ranka przywitało ich zdecydowanie druzgocące i wzbudzające pokłady złości ogłoszenie. Nie potrafili uwierzyć własnym oczom. Nie chcieli wierzyć w to, że była to prawda, a nie jakiś durny żart jakiegoś pierwszoroczniaka.
— NA POLECENIE —
MINISTERSTWA MAGII
Dolores Jane Umbridge (Wielki Inkwizytor) zastąpiła Albusa Dumbledore'a na stanowisku Dyrektora Szkoły Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie.
Powyższe rozporządzenie wydano na podstawie Dekretu Edukacyjnego Numer Dwadzieścia Osiem.
Podpisano:
Korneliusz Oswald Knot
Minister Magii
Jedynym tematem rozmów w Hogwarcie od tego dnia były wydarzenia z minionego wieczoru. Harry i Marietta (która, jak się dowiedzieli, wydała ich wszystkich, przez co teraz miała twarz pełną krost układających się w słowo „DONOSICIEL") jako jedyne osoby przebywające w czasie akcji w gabinecie Dumbledore'a, byli oblegani i wypytywani o to, co tak naprawdę się wydarzyło. Sami Don, Fred, George, Lee i Vickie przy najbardziej sprzyjającej okazji złapali Harry'ego, aby o wszystkim się dowiedzieć.
Na lekcji transmutacji McGonagall wydawała się być mocno wzburzona (choć to mało powiedziane!) tym, że teraz Umbridge stała się dyrektorką. Nawet nie przykładała zbyt wielkiej wagi do prowadzenia lekcji, co nie było częstym zjawiskiem. Kto jak kto, ale McGonagall lubiła gonić z materiałem. Nie zwróciła uwagi nawet Don, Fredowi, George'owi i Lee, którzy przez calutką lekcję ze sobą rozmawiali, w ogóle nie skupiając się na nauce.
Zielarstwo wywołało u Don spore wstrząśnięcie. Obie z Vickie ze zdumieniem obserwowały swoją nauczycielkę, Pomonę Sprout, która w jednej chwili wyglądała tak, jakby z tego wszystkiego miała się popłakać, a w drugiej, jakby po cichu planowała morderstwo na swojej nowej przełożonej. W dalszym ciągu nie odpuszczała z niezbyt sprawiedliwym przydzielaniem punktów za na przykład podanie jej przez Don konewki, która szybciej ją dorwała niż zawiedziony tym Puchon i wystawiła mu przy tym wrednie język. Ale nikt na to nie narzekał. Punkty bardzo się przydawały, zważywszy na to, jaka grupa została powołana...
Teraz po Hogwarcie grasowała tak zwana Brygada Inkwizycyjna, która została założona przez Umbridge. Była to wierna jej grupa osób (głównie Ślizgonów), która „pilnowała porządku" na korytarzach. Ale tak właściwie to siała jedynie jeszcze większe zamieszanie. Członkowie tej brygady byli w stanie odejmować punkty nawet prefektom, co używali nader często, bardzo niesprawiedliwie. Tak niemal zdarzyło się w czasie jednej z przerw. Niemal.
— Dotson!
Znudzona Don wraz z Fredem i George'em odwróciła się w stronę Montague, jednego z członków owej brygady, który szedł w ich stronę z przebrzydłym uśmieszkiem na twarzy.
— Czego? — zapytała niezbyt przyjaźnie.
— Szukałem cię po całym Hogwarcie. Pamiętasz, jak rok temu wylałaś na mnie farbę? Odejmuję ci pięćdziesiąt... a nie, chwila... Jesteś brzydka, więc siedemdziesiąt pun...
Nie dokończył. Nie miał ku temu szans. Fred i George w jednej sekundzie, jakby porozumiewając się przez swoją bliźniaczą wieź, doskoczyli do Ślizgona i z siłą godną pałkarzy wepchnęli go do komody, w której wszystko znikało. Po wszystkim otrzepali ręce.
— Jak masz jakiś problem... — zaczął Fred.
— ...to się go pozbądź! — dokończył żwawo George, po czym przybili sobie piątkę.
— Brzmi sensownie — parsknęła Don. Podeszła do komody, w którą uderzyła zaciśniętą pięścią. — Do zobaczenia, stary, za kilka tygodni!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top