Rozdział 53

Już następnego dnia, z samiuteńkiego rana, na Don czekała kolejna przykra niespodzianka. Dzień rozpoczęła z pięknym powitaniem od rodziców w formie wyjca, na którego widok przeklęła soczyście. Fred i George posłali jej zaciekawione spojrzenia.

— Ojej... — skomentował ponuro George.

— Weź nawet nie zaczynaj — mruknęła, wstając. — Idę to otworzyć, zanim zaczną się na mnie wydzierać przy wszystkich. Już wiem, co było w tym drugim liście, który pisała Umbridge i nie chciała mi pokazać... Że też wcześniej o tym nie pomyślałam...

Zaczęła z furią odchodzić, posyłając przez ramię tak ogniste spojrzenia w stronę siedzącej spokojnie Umbridge, że tylko chyba jakimś cudem kobieta pod nimi nie spłonęła.

— Iść z tobą? — zawołał za nią Fred i podniósł się, ale Don zatrzymała go uniesieniem ręki.

— Żeby posłuchać, jak dostaję ochrzan? Chyba sobie żartujesz. Jak się dowiem, że podsłuchiwałeś, to nie żyjesz.

Z groźną miną przejechała palcem po szyi, dając Fredowi znak, że nie żartowała. Posłała jemu i George'owi znaczące spojrzenia, a następnie szybkim krokiem wyszła z Wielkiej Sali.

Przeszła przez kilka korytarzy, wychodząc na błonia. Uznała, że to tam będzie najbezpieczniej i żadna niepowołana osoba nie usłyszy ochrzanu, który za moment miała dostać. Ledwo zdążyła postawić kilka kroków na zaśnieżonej trawie, a wyjec zaczął niebezpiecznie pulsować. Uniósł się do góry, po czym wybuchł, a Don usłyszała zdruzgotany głos swojej mamy.

— Donno! Nie wierzę, że po ostatnim razie niczego się nie nauczyłaś! Sądziliśmy z tatą, że po odebraniu odznaki kapitana drużyny przejrzysz na oczy i przemyślisz swoje postępowanie! Jesteś już dorosła, a wciąż zachowujesz się jak dziecko, nie widzisz tego? To twój ostatni rok w szkole, a ty zamiast się uczyć, znowu zachowujesz się nagannie! Ale obrażanie nauczycielki?! Tego to ja po tobie się naprawdę nie spodziewałam. Tym razem przesadziłaś. Znowu nas zawiodłaś. Przykro mi.

Ostatnie słowa sprawiły Don najwięcej bólu. Obserwowała z pustką w oczach, jak wyjec spala się w płomieniach, a popiół swobodnymi manewrami przy pomocy wiatru pokrywa kawałek dalej biały śnieg.

Umbridge musiała przemilczeć fakt, że Don stanęła w obronie Angeliny, a sama uderzyła swoją uczennicę, to było oczywiste. Nawet rodzice Don nie byli takimi bezdusznymi potworami, aby w takiej sytuacji stawać po stronie Umbridge. Gdyby znali prawdę, to bez względu na to, co zrobiła Don, przybyliby do Hogwartu i mieliby do pogadania z Umbridge za tę niekompetentność, którą się wykazała.

Ale Don nie zamierzała o niczym mówić. Nikomu. Po pierwsze, nie chciała kolejnych problemów. Po drugie, nie zamierzała mieszać w to bliskich. Po trzecie, była wściekła na rodziców, że od razu przyjęli, iż to tylko ona zawiniła.

Z jednej strony się temu nie dziwiła — w zeszłych latach miała tyle różnych nieprzyjemnych sytuacji, że ta zapewne nawet nie zaskoczyła Claudię i Berta Dotsonów. Z drugiej strony jednak to wciąż bolało. Bolał ich brak zaufania, empatii i zrozumienia.

Znowu nas zawiodłaś. Przykro mi.

Te słowa pobrzmiewały w myślach Don i odbijały się takim echem, jakby wykrzyczała je nad przepaścią. Łzy frustracji stanęły jej w oczach, ale nie pozwoliła im spłynąć. Z wściekłością przygniotła butem pozostałości wyjca, sam popiół, który oprószył śnieg. Skakała po nim butami z wściekłym rykiem tak długo, że w końcu po popiele pozostało jedynie odległe wspomnienie.

Dysząc dziko, przystanęła i stała tak przez kilka kolejnych minut. Wiatr dudnił jej w uszach, rozwiewał włosy i smagał jak bicz po zaróżowionych od zimna policzkach. Wpatrywała się martwym wzrokiem w przestrzeń, bez ani mrugnięcia. Zaciskała dłonie w pięści, a ból, który sprawiały wbijające się w skórę paznokcie, powodował nieokiełznaną przyjemność.

W pewnej chwili kawałek za sobą usłyszała odgłos chrupania śniegu pod naporem butów. Czyjeś kroki.

— Miałeś nie przychodzić, Fred — powiedziała, przełknąwszy ślinę.

— Skąd wiesz, że to ja?

Odwróciła się, przyjrzała uważnie i jej słowa zostały potwierdzone. Przed nią stał Fred. Kurtkę miał narzuconą na siebie szybko i odpiętą. Dłonie chował w kieszeniach. Wiatr targał jego rudymi włosami, które kłopotliwie wpadały do brązowych oczu. Podeszła bliżej.

— Bo tylko ty jesteś takim kretynem, który nigdy nie słucha, co do niego się mówi.

Fred uśmiechnął się.

— Może faktycznie jestem. Ale wolę być głuchym kretynem niż przyjacielem, którego nigdy przy tobie nie ma, gdy go potrzebujesz.

— Nie potrzebuję cię teraz, to tylko głupi wyjec.

— Czyżby? — Fred uniósł brwi, również się zbliżając.

Przymknęła oczy i westchnęła. Zawsze wiedział, kiedy na siłę próbowała być silna i samą siebie przekonywać, że wcale się nie przejmowała, kiedy było zupełnie odwrotnie.

— Słyszałeś? — zapytała, mówiąc o wyjcu i otwierając oczy.

— Słyszałem.

Odwróciła wzrok.

— Gdyby Umbridge powiedziała prawdę, czego na pewno nie zrobiła, to twoja mama nigdy by tego nie powiedziała. Nie trzeźwa.

Milczała.

— Wiesz o tym — kontynuował. — Nie wierzę, że kiedykolwiek tak na poważnie ich zawiodłaś. Znam cię od siedmiu lat i choć wielokrotnie mnie wkurzyłaś tak bardzo, że chciałem ci przyłożyć, choć jesteś dziewczyną...

Don gniewnie zmarszczyła brwi i uderzyła Freda w ramię, na co ten zaśmiał się i je rozmasował.

— ...to nigdy mnie nie zawiodłaś i nie sądzę, że kogokolwiek innego mogłabyś zawieść. Nie w tym wcieleniu.

— Mógłbyś być taki na co dzień — mruknęła, lekko się uśmiechając.

— Och, tak? Jaki? — drążył z zawadiackim uśmiechem Fred.

— Uroczy.

Fred otworzył lekko usta, patrząc się na Don w osłupieniu.

— Jestem uroczy?

— Zdarzy ci się — przyznała z uśmiechem.

— I jaki jeszcze?

Posłała mu miażdżące spojrzenie, ale widząc jego oczekiwanie, przewróciła oczami i zaczęła dalej wymieniać.

— Miły. Rzadko bo rzadko, ale czasami... Zabawny, tego nigdy nie mogłabym zaprzeczyć... Troskliwy... opiekuńczy... wyrozumiały...

— Się wie! Coraz bardziej mi się to podoba, wiesz? — Fred wyszczerzył zęby.

— Och, powiedziałam wyrozumiały? Miałam na myśli zarozumiały.

Ponownie się roześmiał, a Don zorientowała się, jak bardzo uwielbiała ten śmiech. Był tak zaraźliwy, że zaraz ona sama także się do niego przyłączyła.

— Czyli jednym słowem — rzekł Fred — jestem cudowny, tak?

— Tego nie powiedziałam.

— Ale też nie zaprzeczyłaś.

Otworzyła usta. Zagiął ją. Pokręciła z niedowierzaniem głową, poszerzając swój uśmiech.

— Przynajmniej się rozweseliłaś — powiedział, a widząc jej drżenie spowodowane chłodem, zdjął kurtkę i okrył nią ramiona Don.

— Nie trzeba było... — wybełkotała, nagle się rumieniąc. Rzadko się rumieniła, dlatego tak bardzo własna reakcja ją zaskoczyła. Schowała swoją twarz za kurtyną włosów, aby Fred tego nie dostrzegł.

— Trzeba — odpowiedział, a Don do niego się odwróciła.

Przez chwilę patrzyli sobie w oczy. Don zbliżyła się i przez nagłą iskrę pewności i odwagi, położyła dłonie na jego klatce piersiowej. Miał na sobie cienką bluzę, wokół wiał srogi wiatr i panowały syberyjskie mrozy, ale z jakiegoś względu czuła bijące od niego gorąco.

Fred z zawahaniem objął ją w pasie i przyciągnął jeszcze bliżej sobie, tak że teraz stykali się ciałami. Uniósł dłoń, obejmując jej chłodny policzek. Don poczuła, jak pod jego dotykiem wcześniejsze zimno znika tak, jakby nigdy go nie było, a ona cała się rozgrzewa. Nogi pod wpływem jego bliskości zrobiło się Don jak z waty, a serce biło w piersi, jakby było mosiężnym młotem.

— Don, Fred! Tutaj jesteście! Wszędzie was szukaliśmy!

Fred gwałtownie cofnął dłoń, a Don zrobiła kilka kroków w tył. Znowu potknęła się o własne nogi i wylądowała plecami w śniegu, ale od razu szybko wstała, otrzepała się i z zamroczonym spojrzeniem spojrzała w stronę zmierzającego George'a.

Za nim szli ramię w ramię Lee i Vickie, którzy na widok Don i Freda wymienili się spojrzeniami i wyglądali tak, jakby chcieli zawrócić. Ale nie zdołali powstrzymać George'a.

— Śniadanie się skończyło, zaraz transmutacja. — George zbliżył się. — Trzymasz się? Na pocieszenie przypomnę ci, że ja i Fred niejednokrotnie dostaliśmy wyjca, i to w cztery... ee... w sześć oczu.

— Taa, przeżyję — wymamrotała, wciąż cała otempiała po tym, co przed chwilą się wydarzyło. Choć nie było to nic takiego, to dla Don było to naprawdę dziwnym i nietypowym przeżyciem.

Fred nie patrzył się w jej stronę, milczał jak głaz, wbijając wzrok w przeciwnym kierunku. Don widziała, jak Lee i Vickie komunikują się spojrzeniami bez słów. Zaskakującym było to, jak sprawnie to robili, chociaż wcale tak długo ze sobą nie chodzili.

Nawet na transmutacji Don wciąż była zamroczona i czuła się bardzo dziwnie. W dalszym ciągu było jej niewyobrażalnie gorąco oraz czuła dotyk Freda, choć dawno zabrał swoją dłoń z jej lewego policzka.

Rozdzieliła się z Fredem i George'em po obiedzie, w czasie dwóch godzin zielarstwa, które miała, i na których wciąż myślami błądziła wokół tego pierwszego z bliźniaków. Dziwnie się z tym czuła. Z tym, że nie mogła przestać o nim myśleć i skupić się na choćby banalnych czynnościach. Nie wiedziała, z czego to wynikało. Była tym skołowana. Pierwszy się tak się czuła.

W czasie lekcji Don skorzystała ze sprzyjającej okazji na rozmowę z Vickie — pracowały bowiem w parze. Zawadziła z ciekawości o temat Nellie, który wciąż się nie wyjaśnił.

— Już czuje się lepiej — wyznała Vickie, spojrzawszy przelotnie na rozmówczynię. — Chciałabym ci powiedzieć coś jeszcze, ale nie wiem, czy powinnam... Musiałabym najpierw porozmawiać o tym z Nell...

— A możesz mnie chociaż nakierować? — zapytała z nadzieją. — Nigdy za nią nie przepadałam, ale zmartwił mnie jej widok. Wyglądała jak siedem nieszczęść. Coś się stało z kimś z rodziny?

— Nie, nie. — Vickie potrząsnęła głową, nawożąc roślinę. — Chodzi bardziej o wydarzenia z zeszłego roku...

Don się zamyśliła. Wspomnieniami wróciła wstecz i nagle o czymś sobie uświadomiła

— Zaraz, chodzi o Cedrika, prawda? Tak, przecież podobał się Nellie! Ale... — Zmarszczyła brwi. — Ona ani razu z nim nie rozmawiała...

Vickie zmieszała się tym, że Don tak szybko załapała, o co chodziło, i odwróciła wzrok. Przez chwilę milczała.

— Dobra, to nie jest żadna tajemnica — westchnęła. — Owszem, Nell ani razu z nim nie rozmawiała, Cedrik właściwie to pewnie ledwo co wiedział o jej istnieniu... Chodzi o to, że pomimo tego Nellie naprawdę szczerze kochała Cedrika. Nawet jeśli nie mieli okazji do rozmawiania... Wiem, jak to dla ciebie brzmi, ale ona taka jest. Bardzo kochliwa i wrażliwa na punkcie miłości.

Brwi Don uniosły się do góry. Faktycznie, Vickie miała rację z tym, że Don tego nie rozumiała. Nie mogła pojąć tego, jak Nellie łatwo przychodziło ciągłe zakochiwanie się i tak głębokie rozpaczanie po kimś, kogo się praktycznie nie znało.

Pokręciła do siebie głową w zadumie. Nie zamierzała już roztrząsać tego tematu. To Vickie była przyjaciółką Nellie, a nie ona. Jeśli Nellie czuła się już lepiej, to nie było tematu.

Ciekawa była, skąd Nellie wiedziała, że kochała Cedrika. Zwłaszcza, że nie mieli ani jednej sprzyjającej okazji na rozmowę i bliższe poznanie. Myślała o tym przez całe dwie godziny zielarstwa.

Przypomniała sobie jeszcze Marco i to, że nie potrafiła odwzajemnić jego uczucia, choć tak bardzo chciała. Lubiła go, ale nie kochała... Dlaczego?

Miłość była naprawdę złożonym pojęciem. Dla każdego oznaczała i przedstawiała coś innego, ale to uczucie łączyło jedno. Coś, czego nigdy przy nim nie mogło zabraknąć. Poczucia, że wszystko będzie dobrze, że wszystko się jakoś ułoży. Uczucia bezpieczeństwa, szczęścia, a przede wszystkim nadziei na lepsze jutro.

Don zorientowała się, że to właśnie tak czuła się przy Fredzie.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top