XV
Niepewnie otworzyłam oczy ,jasne światło uderzyło mnie nie dając przyjrzeć się otoczeniu, a po nim usłyszałam cichy śpiew wielu istot,do nosa dotarł słodki zapach kwiatów.Dopiero teraz,kiedy oczy przywykły do jasnego otoczenia,mogłam rozejrzeć się po scenerii która mnie otaczała.Stałam w lesie...pnie drzew miały białą barwę a ich liście wykonano ze szczerego złota kwiaty wyglądały na zrobione z kryształów ,a trawa miała odcień jasno liliowy.Ścieżka na której stałam wykładana była marmurem ,gdzieś z oddali dobiegał mnie ten śpiew.Niepewnym krokiem ruszyłem ścieżką ,zagłębiając się w dziwaczny las,ścieżka zwężała się a śpiew stawał się głośniejszy.Doszłam na polanę porośniętą ta fioletową trawą i kryształowymi dzwonkami którymi kołysał ciepły wiatr tworząc tym przyjemną dla ucha melodie.Na samym jej środku stały dwa drewniane trony porośnięte bluszczem i zwyczajnymi kwiatami,a na nich siedziała para niezwykłych istot ubrana w greckie sukna,z olbrzymimi złoto-białymi olbrzymimi,anielskimi, skrzydłami.Kobieta której platynowe włosy związała w luźny warkocz wlepiała swoje ciemno fioletowe oczy w małe,ozdobne lusterko ,jedną ręką zapisując coś w wielkiej księdze ozdobnym piórem.Tym czasem drugi,chłopak,ze już lekko znudzoną miną przeglądał inna starą księgę.Jak zsynchronizowani podnoszą wzrok na mnie ich oczy,rysy twarzy,kolor włosów były praktycznie takie same.Uśmiechają się.
-Witaj...-Szepcze chłopak.
-Podejdź co cię do nas sprowadza?-Wyłoniłam się z cienia drzew,wymienili sugestywne spojrzenie.
-Co tak wcześnie co,Luna?-Pyta z uśmiechem mężczyzna.-Powinnaś pojawić się tu...-Zaczął liczyć coś na palcach.-No nie wiem,za jakieś sto,dwieście lat.
-T-to znaczy ja umarłam?-Pytam przerażona,mężczyzna dostaje solidny cios w tył głowy od kobiety,która lustruje go wściekłym spojrzeniem.
-Idioto! Jak możesz straszyć tak niewinną istotkę co?-Piorunuje go morderczym spojrzeniem-Straszysz księżniczkę Mefisto.Wybacz mu.
-C-co się ze mną stało?
-Jesteś tak jakby w stanie śmierci klinicznej,po wstrzyknięciu remedium twoje komórki zaczęły walczyć z podaną ci substancją. Co spowodowało rozpad ich części ,twój umysł.-Cudzysłów manualny.-"Wyłączył się",dając reszcie organów czas do regeneracji.-Wyjaśnił mężczyzny nazwany Mefisto.Po czułam się trochę że to jednak nie mój koniec,nadal żyje to dobrze....Chyba?
-Ale kim w jesteście?
-Jak to kim?! Ja jestem Moruadh a tamten to Mefisto,jesteśmy strażnikami twojego rodu.
-A-ale jak to?
-To w tej chwili nie jest istotne,twoja matka zostawiła dla ciebie wiadomość...
-Moja mama,ale jak?
-Powiedzmy że ja jestem opiekunem zmarłych członków twojego rodu,a ona jest odpowiedzialna za stróżowanie nad obecnymi.Twoja matka chciała ci coś przekazać.-Podeszłam bliżej a Mefisto podał mi kopertę.Z ziemi jak gdyby nigdy nic wyrósł kryształowy tron mieniący się w słońcu.Usiadłam,o dziwo był wygodny,otwarłam kopertę i wyjmuje list.Napisany niedbałym lekko przechylonym w prawo pismem. Prześlizgnęłam się po tekście w oku zakręciła mi się łza.Przytuliłam kartkę do piersi,wszyscy się o mnie troszczą a ja sprawiam tylko problemy,nawet sama o siebie nie mogę zadbać.Przed oczami zaczęły krążyć czarne plamki a wszystko zaczęło zapadać się w mrok.
-Ktoś chyba wraca do żywych...-Odzywa się Moruadh.
-Do zobaczenia Luna ,i żebyśmy się znowu za szybko nie spotkali!-Wszystko zaczęło się rozpływać,czułam jakbym spadała w przepaść całe powietrze ulotniło się z moich płuc.Zmykam oczy...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top