IV
-Luna znowu się ruszasz!-Wyzywa mnie znowu Esmme, wymyśliła sobie że przyda mi się lekki makijaż.
-Przepraszam.-Jeszcze raz przejeżdża pędzelkiem po mojej powiece.
-Okej skończyłam.-Mówi,otwieram oczy.Sięgam pod łóżko,wyjmuję parę czarnych trampek wkładam je na nogi.-Zamierzasz iść w TYM?-Pyta.
-Mam długą suknie nie będzie ich widać,a poza tym nie jestem tobą żeby chodzić na szczudłach.-Wskazuję na szpilki siostry.Już ma rzucić inteligentną ripostą kiedy rozbrzmiewa pukanie do drzwi.
-Dokończymy to potem.-Grozi i podchodzi otworzyć.-Cześć chłopaki!-Wita się,wstaję z łóżka obok Esmme stał blondyn o głowę wyższy,włosy spadały mu na lewe oko na sobie miał zieloną koszulę i spodnie od garnituru,wyglądał jak jakiś pusty sportowiec,ale skoro moja siostra coś w nim widziała to musiał coś mieć.Obok nich stał Harry ubrany w czerwoną koszulę(Es papla) czarną kamizelkę i spodnie.
-H-hej.-Mówię nieśmiało.
-Wow,Luna wyglądasz bajecznie.....Yyyy,znaczy się ładnie!-Zrumieniłam się lekko.
-Luna to jest Daniel mój...-Waha się z dokończeniem zdania.
-Chłopak.-Dokańcza za nią,ścisnęła jego rękę.
-Miło mi poznać,chodźmy już.-Uśmiecha się do mnie.Harry wyciąga w moją stronę ramię trochę niepewnie jakbym obawiał się że za chwilę wydrę się na niego co on sobie wyobraża i że nie jestem jakąś pustą dziewczynką żeby się z nim prowadzać.(Tak w stylu Dakoty.)Chwytam je i uśmiecham się do niego,Esmme i Denny zostawiają nas w tyle.
-Czyżby Króla Kier,strach obleciał?-Żartuję-Nie jestem Dakotą żeby cię wyzywać.-Wypuszcza ze świstem powietrze.
-Bo już myślałem że wszystkie dziewczyny są takie agresywne.-Wychodzimy z pokoju i kierujemy się w stronę sali gimnastycznej.
-Wiesz,myślałam że jak mnie zaprosisz,to przyjdziesz w tym swoim cylindrze pelerynie i z tą laską.-Uśmiecha się.
-Ciii,Luna jestem incognito.
-Na misji randka?-Śmieję się.-Gdzie się podział twój skrzydłowy Królu?-Uśmiecha się schodzimy po schodach muszę podwijać suknię żeby się nie wywrócić.
-Rozprasza twoją skrzydłową Różyczko,a co do stroju ładne trampki.
-Cii...nic nie widziałeś,wyobrażasz sobie mnie w obcasach?
-Masz rację nie,ty i obcasy ten związek nie ma przyszłości.-Zaśmiewaliśmy się tak całą drogę. Sala wyglądała jak sala z średniowiecznego zamku (pomijając już fakt że nasza szkoła jest czymś w rodzaju zamku),na ścinach porozwieszano proporce a pod nimi w równych odstępach stały zbroję ,oświetlenie było przyciemnione i zdawało się imitować światło pochodni.Za konsoletą mignęły mi rudę włosy.Uśmiecham się Victori bardzo ambitny początek.Zaczyna grać muzyka,Harry się uśmiecha.-Zatańczysz ?-Kiwam głową,tańczyliśmy przez dłuższy czas i było świetnie.
-Pójdę po coś do picia,poczekaj,nie uciekaj.-Żartuje,uśmiecham się a on znika w tłumie,do mnie podchodzi Dakota.
-Ale w jesteście słodcy!-Powiedziała Dakota.
-Ta jasne...-Mamrocze,nagle zauważam czarny kształt przebiegający pomiędzy grupkami uczniów jakby czegoś(lub kogoś) szukał.-Szlag nie mogłeś wybrać lepszego momentu.-Mamroczę.-Dakota idź po Petera ,Harry'ego i Esmme. Pełna gotowości bojowa.
-Czekaj co? A ty gdzie?-Uśmiecham się.
-Zaraz wracam.-Podwijam suknię i biegnę,ciekawe co Esmme by na tych koturnach zrobiła.Wbiegam po schodach i zaliczam glebę,podnoszę się wbiegam do pokoju.Otwieram kasetkę wyjmuję z niej rękojeści miecza,pokój rozświetla jasne światło.Biegnę,do sali.Chowając miecz pod fałdami sukni. Od razu podbiega do mnie Es.
-Luśka co jest,po co ci miecz?-Rozglądam się po sali,zauważam cienistą sylwetkę.
-Spójrz tam.-Wskazuje jej istotę.
-Cholerka dlaczego teraz,dlaczego tutaj?-Pyta.
-Wampiry mają naprawdę kiepskie wyczucie czasu.-Mamrocze Dakota.
-Peter biegnij powiedz nauczycielom żeby wyprowadzili najmłodszych uczniów w miarę dyskretnie.-Rozkazuje
-A my?-Pytam.
-Słuchajcie...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top