Rozdział 43

      Kiedy dali nam wody, rzuciłam się na nią łapczywie. Kiczoko pił powoli, z trudem. W pewnym momencie zaczął gwałtownie kaszleć, zginając się w pół. Po chwili napad minął.
   Otarłam wierzchem dłoni usta, rzucając mu zmartwione spojrzenie. On uśmiechnął się do mnie. Był to tylko skurcz twarzy, jego oczy nadal pozostawały smutne.
   Jeśli ten marsz wkrótce się nie skończy, on umrze.
  Zacisnęłam palce w pięść. Wiedziałam, że jeśli ktokolwiek dowie się, że Kiczoko nie może dalej iść, zostawią go z tyłu. Na pewną śmierć. Albo dobiją go od razu, żeby nie ryzykować. Tak czy siak, nie skończy się to najlepiej.
  Kiedy mieliśmy ruszać dalej, podniosłam się posłusznie. Podparłam starca, pomagając mu wstać. Uwiesił się na mnie całym swym ciężarem, sprawiając, że ugięły się pode mną kolana. Zachwiałam się, ale jakoś udało mi się utrzymać równowagę.

  – Dasz radę? - zapytałam. Spojrzał na mnie smutno.

   – A mam jakiś wybór?

  Milczałam. Nie miał.
  Żołnierze narzucali nam mordercze tempo. Po dwóch godzinach zaczęłam potykać się o własne nogi. Zaciskałam zęby i szłam dalej. Kiczoko ledwo powłóczył nogami, opierając cały swój ciężar o mnie. Mimo że był żylasty i mocno schudł przez naszą podróż, to jednak z każdym krokiem zdawał się ważyć coraz więcej. Kaszlał coraz częściej, a mi krajało się serce.
   Gdy upadł po raz pierwszy, nikt nie zwrócił na to uwagi. Tak szybko, jak byłam w stanie, podniosłam go i ruszyliśmy dalej.
   Gdy upadł po raz drugi, pociągnął mnie w dół, tak że oboje skończyliśmy na ziemi. Ludzie zaczęli szeptać. Podniosłam się ciężko, wyciągając dłoń w jego kierunku. Poczułam, jak jego ręka zaciska się wokół mojego przedramienia. Palce wbiły się w skórę, powodując ból.
   Upadł tak jeszcze kilka razy. Z moich dłoni schodziła skóra i ciekła krew. Kolana nie były w wiele lepszym stanie.
   Gdy słońce stało w zenicie, zarządzono postój. Niemal ucałowałam glebę, ciężko siadając. Wokół zaczęły pojawiać się małe drzewa i krzewy, więc z trudem zaciągnęłam Kiczoka w cień.
  Dotknęłam jego czoła. Było jeszcze gorętsze niż przedtem. Zrosiłam je delikatnie wodą. Gdy na moje plecy opadł czyjś cień, serce podskoczyło mi do gardła.
   Odwróciłam się gwałtownie. Rozluźniłam się jednak, widząc, że to Aret. Musiał podczas marszu zbliżyć się do nas dyskretnie.

  – Co z nim? – zapytał, kiwając głową w stronę starca.

  – Nie najlepiej. Ma gorączkę.

  Aret zagryzł wargę. Miałam ochotę go w tym momencie pocałować, przytulić, sprawić, żebyśmy oboje zapomnieli o świecie dookoła. Ale...
  Nie mogłam tego zrobić. Nie liczyli się żołnierze nas otaczający, mogłam ich zignorować. Ja jednak cały czas czułam jego złość na mnie. Na te kłamstwa, jakimi karmiłam go od dłuższego czasu. Na to, jak się od niego odseparowałam po tym, co stało się z moją twarzą. Rozumiałam ten żal do mnie, mimo to nie bolał on mniej. Bolał nawet bardziej, bo czułam, że sobie na to zasłużyłam.
   Więc zamiast go pocałować, delikatnie położyłam mu dłoń na ramieniu. Był tak zatroskany, że chyba nawet tego nie zauważył.

   – Teraz ja mu pomogę – oświadczył zdecydowanie, patrząc mi w oczy. Puściłam jego ramię.

  – Dam radę – oświadczyłam stanowczo, kompletnie wbrew głośnemu protestowi mięśni. One wiedziały, że nic z tego.

  – Wiem. Ale nie musisz. Nie jesteś sama, pamiętaj.

   Pamiętałam. Pamiętałam Nakię.

  – Czy wiesz... czy wiesz gdzie jest Ben? – zapytałam niepewnie, patrząc wszędzie, byle nie na niego.

  – Nie – kątem oka zobaczyłam, jak poruszył się niespokojnie. – Naloson i Nastia też nie wiedzą.

  Jego smutek był niemal namacalny. Już miałam na końcu języka słowa pocieszenia, jednak powstrzymałam je. To były tylko puste zdania, które teraz nie mogły pomóc. Nie chciałam dawać mu fałszywej nadziei.

   – A Tyruei?

  – Też zniknął. Może... może są razem, bezpieczni.

  Zagryzłam policzek od środka. Tak, może. A może nie.

  – Oby – wyszeptałam.

  Nastała niezręczna cisza. Z każdą sekundą przedłużała się, zdawała się ujawniać pomiędzy nami mur, do tej pory niewidoczny. Mur, który zbudowałam, cegła po cegle.
  Kiczoko nagle zaczął się krztusić. Podskoczyłam gwałtownie, przerażona. Czułam jego palce zaciskające się na moich.
  Błyskawicznie uniosłam go do pozycji siedzącej, jednak to nie pomogło. Twarz starca zaczęła przybierać siny kolor. Uderzyłam go kilkukrotnie po plecach, zaczynając panikować.
   Aret odepchnął mnie na bok, po czym złapał starca w pasie, uciskając mocno.
   Wokół nas zrobiło się zbiegowisko. Żołnierze stanęli z boku, patrząc na to wszystko bez mrugnięcia nawet okiem. Wezbrała we mnie wściekłość. Mogliby coś zrobić!
  Uniosłam się gwałtownie, odpychając tłum.

  – Zabieracie mu tlen debile! – krzyknęłam zrozpaczona, desperacko starając się powiększyć przestrzeń dookoła. Niezbyt pomogło, miałam wrażenie, że jest jeszcze ciaśniej.

  – Jemu to już chyba nie jest potrzebny! – ktoś krzyknął, sprawiając, że znieruchomiałam.

  Odwróciłam się gwałtownie, czując, że moje serce wali jak szalone. Jednak to co ujrzałam, sprawiło, że na chwilę zamarło. Wolałabym, żeby stanęło już na zawsze.

~*~

Następny rozdział: 18.07.2019

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top