Rozdział 42
Nirvana - "Lithium" - bo tak dobrze mi się przy tym pisało.
~*~
Pamiętałam go. Wiedziałam, że skądś znałam ten głos. Głęboki, zwracający na siebie uwagę. Cholera.
Był jednym z byłych podwładnych Ununchiego. Widziałam go wtedy w więzieniu. Mało mówił, może dlatego jego głos wyrył mi się w tak mocno pamięci.
Serce waliło mi jak szalone. Patrzyłam się tępo w swoje stopy, starając się nie podnosić wzroku.
Mężczyzna stał przez chwilę przede mną, jednak po paru sekundach zobaczyłam, jak jego stopy oddalają się.
Przez plecy przebiegł mi nieprzyjemny dreszcz. Zacisnęłam zęby, kląc pod nosem. Znowu to samo. Z deszczu pod rynnę.
~*~
Przepędzili nas przez kilka dobrych kilometrów niczym bydło.
Szłam obok Kiczoka. Starszec dyszał ciężko, powłóczył nogami. Nie dawał rady. Złapałam więc go delikatnie w pasie, a on, wyjątkowo bez słowa sprzeciwu, przerzucił mi rękę przez ramię. Starzec nie miał już nawet siły kląć, mimo że na samym początku marszu miał całkiem sporo siły w płucach.
Było nas około pięćdziesięciu. Próbowałam przeliczyć nasze szanse wyrwania się stąd siłą. Żołnierzy jednak było dwudziestu kilku, uzbrojonych po zęby i władających ogniem. Natomiast my... no cóż. Każdy z nas był obdarty, wygłodzony i przerażony. Nie mieliśmy najmniejszej opcji na wygraną.
W całym tym zamieszaniu nie mogłam znaleźć Bena. Aret, Naloson i Nastia mignęli mi czasem w tłumie, jednak dziecka cały czas nie widziałam. Zaczynałam się coraz bardziej martwić.
Kiedy słońce stało w zenicie, zarządzono postój. Z ulgą opuściłam powoli Kiczoka na piasek. Starzec stęknął, po czym zwinął się w kłębek. Poczułam, jak serce mi się ściska. Starałam się usiąść tak, aby chociaż częściowo zasłonić go przed okrutnym słońcem. Na tym pustkowiu nie było ani jednego drzewa, pod którym można byłoby się skryć.
Przez cały czas unikałam spojrzeń strażników. Gdy jednak wszyscy usiedli, zaczęłam się rozglądać, w poszukiwaniu Bena. Go jednak nigdzie nie było. Moje spojrzenie natomiast spotkało się ze wzrokiem Areta. Na pytanie widoczne w moich oczach, on tylko pokręcił głową. Nie wiedział, gdzie jest jego brat.
Dobry Boże, byle by tylko nie został z tyłu, w płomieniach.
Poruszyłam się niespokojnie. Nie mogłam znieść myśli, że mogło mu się cokolwiek stać. Był jeszcze taki mały, bezbronny. Dlatego powinien zostać w zamku. A teraz był pod moją opieką. Gdyby ucierpiał, byłaby to moja wina.
Zagryzłam wargę, powstrzymując łzy.
Poczułam delikatne szarpnięcie za rękaw bluzki. Spojrzałam w dół w błagające oczy starca.
– W... Wody – wycharczał z trudem.
Zmartwiona położyłam dłoń na jego czole. Było gorące.
Nie mogłam zebrać wody z powietrza, to byłoby zbyt niebezpieczne. Na pewno ktoś by zauważył, a to oznaczałoby pewną śmierć. Nie chciałam jednak patrzeć bezczynnie na cierpienie starca, musiałam coś wymyślić.
Wypuściłam powoli powietrze z płuc, modląc się, aby nikt nie zauważył.
Opuszki moich palców stykały się z pomarszczoną skórą Kiczoka. Czułam energię, pulsującą w żyłach i tworzącą delikatne dreszcze.
Gdy odjęłam dłoń od czoła starca, te delikatnie błyszczało od szronu, przynosząc mu ulgę.
- Co tu się wyprawia!? - podskoczyłam, słysząc nagły krzyk.
Odwróciłam się. Moje serce waliło jak szalone.
Strażnik stał nad jedną kobietą, tuż obok mnie. Trzymała ona w dłoniach jakiś patyk. Widziałam, jak drży, przerażona.
- Ja... muszę usztywnić mu kostkę - wskazała na jakiegoś chłopca patykiem, mamrotając cicho. Tak cicho, że z odległości dwóch metrów ledwo ją słyszałam.
Zasłoniłam swoim ciałem Kiczoka, żeby tylko nikt nie spostrzegł siateczki lodu, cały czas oplatającej jego twarz.
- Nie zrobisz nic więcej - warknął.
- Ale on...
Zobaczyłam unoszącą się dłoń w żelaznej rękawiczce. Zasłoniłam usta dłonią, żeby nie krzyknąć z przerażeniem. Żołnierz uderzał kobietę raz za razem, wrzeszcząc przy tym. Strach zdjął mnie, nie mogłam się ruszyć, ale też nie mogłam odwrócić wzroku.
- Szeregowy! - nagły krzyk zatrzymał rękę, już unoszącą się do kolejnego ciosu. To był ten głos.
Na moją spieczoną skórę padł zimny cień. Zamrugałam oczami, odrywając wzrok od tamtej kobiety, której twarz już zaczęła puchnąć. Dyskretnie dotknęłam jednym palcem twarzy Kiczoka, zbierając lód z powrotem.
Z lekkim przerażeniem spojrzałam w górę, jednak dowódca zdawał się nie zwracać uwagi na mnie. Całe swoje skupienie skierował na mężczyznę na przeciwko.
- Ile razy mam przypominać, że mamy dowieść tych ludzi w jednym kawałku? - warknął. Widziałam, jak delikatnie drży mu szczęka.
- Ona...
- Nie obchodzi mnie, co zrobiła ona. Mają dotrzeć na Półwysep Ognia nietknięci, rozumiemy się? - warknął.
Zachłysnęłam się powietrzem, niedowierzając. Dokładnie tam przebywał władca ognia, dokładnie tam zmierzaliśmy.
Moja reakcja zwróciła uwagę mężczyzn. Gdy spojrzeli się na mnie badawczo, natychmiast spuściłam wzrok. Czułam jednak, że moje serce bije odrobinę radośniej.
Następny rozdział: 4.07.2019
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top