Rozdział 35

   Było cieplej, co przyjęłam zarówno z zaskoczeniem, jak i z ulgą. Zęby już nie szczekały mi z zimna i, chociaż do mojej idealnej temperatury wiele jeszcze brakowało, to przynajmniej nie czułam, jak mięśnie z każdą chwilą coraz bardziej sztywnieją przez przejmujący chłód. Ostre światło jednak tylko wzmagało mój ból głowy, który musiał być wynikiem skrajnego wyczerpania i głodu. Nastia dała mi jakąś maść na poparzenia, o których nawet czasem zdarzało mi się zapomnieć. Dziewczyna mówiła, że jej ród często używał tego leku. Recepturę ponoć znali tylko oni. Dla mnie jednak w tamtej chwili nie były ważne składniki, tylko efekt. A ten był zdecydowanie dobry.
  Nastia prowadziła mnie pewnie przez zarośla, a ja raz na jakiś czas białym kamieniem znaczyłam skały. Tak na wszelki wypadek. Nie ufałam jej, chociaż bardzo tego chciałam. Zaufanie... chyba zaczynałam pojmować, że powinnam o nim zapomnieć. I to już dawno. Ten raz postanowiłam postąpić mądrze i nie pędzić przed siebie na chybił trafił. Ostatnio przez moją głupotę ktoś zginął. Nie mogłam pozwolić sobie na kolejny błąd.
    W trakcie podróży Nastia opowiadała. O wszystkim. Wyjaśniła dlaczego zniknęła i bała się wrócić. Powód był oczywisty: obawiała się, że ktoś ją zdemaskował. To jej stos podpalono jako pierwszy, a mag ognia nie może zginąć od płomieni. Przynajmniej od tych niemagicznych. To tak, jakby mag wody się utopił w zwykłym stawie.
   Poruszałyśmy się bezszelestnie wśród dziczy. Nieliczne ptaki ćwiergotały, doprowadzając moją obolałą głowę do szału, ale było to zdecydowanie lepsze od przejmującej ciszy. Ciszy, której się bałam.
  Nastia mówiła, mówiła, mówiła. Mówiła cały czas. A ja słuchałam.

~*~

   Zacisnęłam palce na głowni miecza. Przez gruby materiał skórzanych rękawic czułam, że metal był zimny.

   – Jest panienka pewna? – usłyszałam za plecami cichy głos.

    Patrzyłam w dół, na drogę. Pamiętałam to miejsce. Charakterystyczny pień uschłego drzewa sięgał w niebo, do złudzenia przypominający szpon. Korzenie niemal sięgały wąskiej ścieżki. Gdy jechaliśmy tamtędy konno musiałam się schylić, aby nie zahaczyć o nie głową.
  A teraz tym samym traktem podążał drobny oddział mężczyzn odzianych w czerwone zbroje
   Magowie ognia.

   – Jadą naszym tropem – mruknęłam, mrużąc oczy. Słońce odbijało się od metalowych naramienników. - Nie mogą nas znaleźć.

   – Nas jest dwie. Ich pięciu. A to prawdopodobnie mały oddział zwiadowczy. Nie pokonamy ich panienko.


  – My nie – wyszeptałam.

   Nie podobał mi się fakt, że podążają za nami. A już w szczególności nie podobało mi się, że gdzieś tam może być ich więcej. To z pewnością nie jedyny oddział, który został tu wysłany. I wątpiłam, że znalazł się tutaj przypadkowo. Czy Władca Ognia wiedział, że nie ma mnie w zamku? Z pewnością. My mieliśmy szpiegów, on także miał. Mógł być nim każdy.
  Ale skąd wiedział, że jestem tutaj? Na to nie miałam odpowiedzi. Przecież najprostszą, najbezpieczniejszą i najbardziej logiczną trasą były mokradła. Na bagnach nie trudno o jedzenie, a mag wody miał spore pole do popisu. Dlaczego więc nie szukają tam?
   Mają szpiega. Wśród nas jest zdrajca.

  –Dlaczego panienka nie nosi miecza na plecach? Tak byłoby wygodniej.

  – Hę? – mruknęłam, wytrącona z zadumy.

  – Potyka się panienka o pochwę. Nie łatwiej byłoby ją przewiesić przez ramię? – zapytała, wskazując na miecz.

   Skinęłam głową, przyznając jej rację. Fakt, przeszkadzała mi. Była nieco za długa, plątała się pod nogami i doprowadzała mnie do szewskiej pasji. Ale tak było zdecydowanie łatwiej sięgnąć po broń. Gdybym nosiła miecz na plecach, mogłabym nie trafić dłonią w rękojeść. Straciłabym cenne sekundy, co mogłoby mnie kosztować życie. Taki ruch trzeba było wyćwiczyć.
   Magowie ognia zniknęli za załomem skalnym. Odczekałyśmy z Nastią kilka minut i zsunęłyśmy się po zboczu na skalną ścieżkę.

  – Co panienka planuje zrobić dalej, jeśli mogę spytać? – zapytała dziewczyna, a ja zmarszczyłam nos z irytacją. Nie powiedziałam jednak nic na temat "panienki". Mówiłam o tym już dostatecznie dużo, a Nastia i tak zwracała się do mnie po staremu.

   – Nie pokonamy ich, ale nie możemy im też pozwolić znaleźć naszych – wyszeptałam, po czym oblizałam usta, czując niesmak, gdy myślałam o tym, co muszę powiedzieć. - Jesteśmy w górach prawda? W górach zdarzają się lawiny.

~*~

   Stok opadał gwałtownie w dół. Na samej górze rosły gęste krzewy, na samym zboczu jednak nie było żadnego życia. Lita skała nie sprzyjała roślinom, które nie mogły tutaj zapuścić korzeni. Tuż przy brzegu skarpy stał ogromny  głaz. Był stabilny, jednak wspólnie z Nastią udało nam się go poluzować.
   Przykucnęłam na krawędzi półki skalnej, patrząc w dół. Dobre dziesięć metrów niżej ciągnęła się ścieżka. A za ścieżką widniała głęboka przepaść. Nisko w słychać było kojący szum górskiego strumyka.
  Poczułam, jak od tego patrzenia w dół kręci mi się w głowie. Nie mogłam jednak oderwać oczu od białych kłębów mgły, płynącej pode mną. Wystarczyło by tylko wyciągnąć dłoń, postawić jeszcze jeden krok i zatopić się w miękkiej jak wata w chmurce...
   Wzdrygnęłam się, czując dotyk na ramieniu. Odwróciłam niechętnie wzrok od hipnotyzującego widoku, zdając sobie sprawę, że jestem niebezpiecznie wychylona do przodu.

   – Te góry mają w sobie moc – wyszeptała, ściskając mocniej moje ramię. – Nie tylko zmieniły tutejsze zwierzęta i ludzi... natura też jest inna. Bardziej przebiegła... Musi panienka mieć się na baczności.

   Przełknęłam ślinę, czując nagłą suchość w gardle.
   Wtem od litej skały odbił się tętent kopyt. Cofnęłam się szybko, ukrywając za załomem skalnym.

   – Pierdolę takie życie – usłyszałyśmy z dołu. Wstrzymałam oddech. Ja znałam ten głos. – Nic tylko w górę i w dół, a w okolicy żywego ducha. Nie ma nawet komu w mordę dać.

  – Możesz dać komendantowi. Chociaż on prędzej da tobie za takie gadanie.

  Ktoś prychnął i nastała cisza. Słychać było tylko stąpanie koni i brzęczenie kolczug.
  Kiedy uznałam, że czas wywołać małe zamieszanie, dałam znak Nastii. Wspólnie zaparłyśmy się nogami, pchając głaz. Był tak ciężki, na jakiego wyglądał.
   Przydałby nam się mag ziemii... Na przykład Aret...Gdzie jesteś? – przemknęło mi przez głowę. Wiedziałam, jak bardzo się martwi. Ja też się bałam. Te góry były niebezpieczne i pełne zasadzek. Gdyby coś mu się stało...
  Potrząsnęłam głową, skupiając się na wysiłku. Na moje czoło wystąpiły kropelki potu.
  Wtedy głaz ruszył. Najpierw powoli, potem zaczął pędzić szybciej. Z dołu dobiegł ostrzegawczy krzyk. Tuż obok mojego policzka przemknął płomień, na nowo rozbudzając ból w poparzonej twarzy.
   Przez ułamek sekundy się zawahałam, myśląc o tych ludziach. Do tej pory nie pozwalałam sobie na wątpliwości. Jednak słysząc krzyk rozbudziłam je na nowo. Czy zasługiwali na śmierć? Czy mieli dzieci, rodzinę? A ich konie? Czym zawiniły?
  Było już jednak za późno.
  Głaz potoczył się sam. Wyrwał się spod naszych ramion, turlając się w dół. Ciągnął za sobą lawinę pyłu i innych kamieni.
  Ciszę zmącił huk spadającego ciężaru, krzyki ludzi i kwik przerażonych koni.
   Zacisnęłam zęby starając się tego nie słyszeć. Chociaż za wiele nie widziałam, bo przysłaniał  mi załom skalny, odwróciłam wzrok. I to mnie uratowało.
  Rzuciłam się w bok, niemal wywracając Nastię. Syknęłam z bólu, gdy stare rany dały o sobie znać.
   I gdy patrzyłam w górę, prosto w tak dobrze znajomą twarz, spanikowałam. Po prostu.
   Całe tygodnie nauki, ćwiczeń i treningów wyparowały ze mnie jak za dotykiem magicznej różdżki. Ręce zaczęły mi się trząść, a ja nie mogłam zapanować nad własnym ciałem. Szumiało mi w uszach, przez co prawie wszystkie dźwięki wokół zostały zagłuszone.
  Zaczęłam się cofać, a on postąpił krok do przodu. Kolejny. I kolejny.
   Gdzieś w tle słyszałam, jak Nastia szamoce się z jednym z żołnierzy. W tamtej chwili nie miało to jednak znaczenia. Cały wszechświat skurczył się do małej przestrzeni pomiędzy mną a nim.
   – Ty nie żyjesz – wyszeptałam, czołgając się dalej w tył. – Nie możesz żyć – mamrotałam w amoku, nie mogąc myśleć klarownie.
   Moją dłoń omsknęła się z krawędzi urwiska, wywołując malutką lawinę kamyczków.
   Widziałam ostrze unoszące się powoli. Po jego brzegach pełzały płomienie, a oczy mojego przeciwnika lśniły odbitym blaskiem. Mogłam tylko patrzeć, jak miecz unosi się w górę, żeby po chwili...
   Płomień uderzył mężczyznę w twarz. W moje nozdrza uderzył swąd palonej skóry i to mnie ocuciło
   Odturlałam się na bok, byle dalej od krawędzi. Chwilę trwało, zanim moja dłoń odnalazła rękojeść miecza. Po paru sekundach już trzymałam go pewnie w dłoniach.
   Po rękach Nastii wspinały się płomienie, a z jej oczu buchały iskry. Widok przeraził mnie, ale przeciwnik zdawał się być równie zaskoczony. Nim zdążył odwrócić się w moją stronę, końcówka miecza sama znalazła swoje miejsce.
  Pomiędzy naramiennikiem a płatem cienkiej zbroi była przerwa. Ostrze wbiło się tam bez problemu, aż po gardę. Wyszło z drugiej strony.  Mężczyzna stęknął z bólu.
   Wyrwałam ostrze, cofając się o krok. Bezwładne ciało opadło na plecy. Przez ułamek sekundy pomyślałam, że źle się stało, iż nie zabiło od razu wszystkich. Taka rana wskazywała ewidentnie na sprawkę człowieka.
   Spojrzałam na twarz, bojąc się tego, co miałam ujrzeć.
   Nie zobaczyłam tego. Widziałam zwęglone płaty skóry, odchodzące od kości z policzka. Z całą pewnością jednak mogłam stwierdzić, że nie znałam go. Włosy były rude, kompletnie inne niż u Ununchiego. Twarz młodsza, z gasnącym wyrazem przerażenia na twarzy.
   On nie chce umierać – pomyślałam zaskakująco spokojna.
   Pochyliłam się nad nim, delikatnie ujmując jego dłoń. Nikt nie powinien być w takiej chwili sam
  Mężczyzna gwałtownie złapał za kołnierz zbroi, z trudem go odginając. Zacisnął palce na srebrze, po czym gwałtownie pociągnął. Nie sądziłam, że miał jeszcze tyle siły.

   – Przekaż to... Zalii. I powiedz, że przepraszam... Bardzo przepraszam – szeptał coraz ciszej. Zacisnął mocno palce na mojej dłoni, wsuwając tam wisiorek, po czym zacharczał głośno i umilkł. Już na zawsze.

   Wokół panowała niczym nie zmącona cisza. Odwróciłam się w kierunku Nastii. Nad jej dłońmi wciąż unosiły się drobne płomienie.

   – Nastio? – zapytałam, czując przerażenie.

  Magia w tych górach nie kończy się dobrze.
   Nastia jednak zamrugała kilka razy, po czym spojrzała na mnie mętnym wzrokiem.

   – Udało nam się, panienko? – zapytała, rozglądając się niepewnie wokół.

  Otworzyłam dłoń, patrząc na srebrny wisiorek. Na środku widniał napis: "Będę twym płomieniem, który rozjaśnia mroki". Zacisnęłam palce z powrotem w pięść.

  – Niestety tak.

~*~

Żyję! Ale prawdopodobnie duża część z was ma ochotę zmienić ten fakt, więc lepiej będę milczeć. Dlatego wyjeżdżam na San Escobar, jakby komuś przyszło do głowy, żeby mnie w nocy udusić.

Cóż mogę rzec? Nie mam za wiele na swoje usprawiedliwienie, więc nawet nie będę się produkować.

Rozdział w sumie skończony był już jakieś półtora tygodnia temu, ale nie było chwili, żeby do niego zajrzeć i sprawdzić. Nawet teraz nie jestem pewna, czy nie nawaliłam masy błędów. Więc jakby co, krzyczcie.

Wiem, że mam też zaległości jeśli chodzi o czytanie waszych opowiadań. Wstyd się przyznać, ale niektóre nawet ponad roczne. Nie wiem, czy nadal chcecie mojej opinii. Jeśli tak, to napiszcie proszę jeszcze raz, najlepiej na priv. W wolnej chwili zajrzę do nich. Chociaż nie wiem, kiedy taka nastąpi, bo mój tydzień wygląda tak, że idę do szkoły, jem, uczę się, znowu jem i śpię.

Miłego roku szkolnego 😈

Silea

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top