Rozdział 24

   Coś walnęło.
   Uderzenie to odbiło się od ścian mojego umysłu, wybudzając z błogiego snu.
   Lodowa kopuła zatrzęsła się. Zacisnęłam zęby, czując gdzieś z tyłu głowy, jak powłoka pęka, a wraz z nią jakaś część mnie.
Zerwałam się na równe nogi, a w oczach pojawiły się mroczki. Mimo to rozłożyłam szeroko ramiona i zacisnęłam pięści. Szpary powstałe po walnięciu zaczęły powoli zanikać.
Następne uderzenie było mocniejsze. Zachwiałam się, aby upaść na jeszcze nie do końca rozbudzonego Nalosona. Chłopak fuknął coś tylko z dezaprobatą.
Zza lodu słyszałam krzyki. Nie były to jednak wrzaski rozpaczy, bardziej przypominały ryk rozjuszonego zwierzęcia.
Całego stada rozjuszonych zwierząt.
Nikt już nie spał. Uderzenia następowały raz za razem ze wszystkich stron. Nie nadążałam z łataniem szpar, pomimo dużej pomocy rozbudzonego już Nalosona.
Kiczoko wrzasnął ostrzegawczo. Coś ogromnego i ciężkiego wbiło się w lód, robiąc dziurę, przez którą przecisnęła się masa ludzi. Wściekły tłum powiększył otwór i zaatakował.
Zostałam popchnięta i upadłam na ziemię. Musiałam mocno uderzyć o coś głową, bo dalej pamiętałam wszystko jak przez mgłę.
Krzyki, walkę.
A potem nastała ciemność.

~*~

Stęknęłam głucho, czując pulsowanie w okolicach potylicy. Bolało mnie dosłownie wszystko, a do tego po chwili zorientowałam się, że krew nie dopływa do moich dłoni.
Słońce świeciło mi w twarz, przeciskając się przez zaciśnięte powieki. Mimo to nie było ciepło. Wręcz przeciwnie, zaczynało robić mi się chłodno. A jeśli już mi zaczyna się robić chłodno, to naprawdę musi być zimno.
Do moich uszu dotarła rozmowa. Prowadzona była cicho, jednak od jakiegoś czasu zorientowałam się, że moje zmysły stały się lepsze niż kiedyś. Trudno było mi rozróżnić poszczególne słowa, jednak dotarł do mnie ogólny sens.

– Parszywe gnidy.

– Myślisz, że... z nimi?

– ... pewnie nabiją. Pale...

– Zobaczy się.

– Wszystko... od Verty.

To, co zrozumiałam, raczej nie napawał mnie optymizmem. Bałam się otworzyć oczy, aby nie wydało się, że odzyskałam przytomność.
Ostrożnie, aby nie wywołać jakiegokolwiek szelestu, poruszyłam nadgarstkami, próbując nieco poluzować węzły.
Nagle zewsząd odezwały się dzwoneczki. Zastygłam bez ruchu, a w tym samym momencie dzwonki przestały dzwonić.

– Ktoś tu się obudził. Pytanie tylko, kto? Zabawimy się w kotka i myszkę, czy sam się przyznasz? – zapytał jeden z mężczyzn, a swoją wypowiedź zakończył rechotem, od którego zjeżył mi się włos na karku.

Usłyszałam ciężkie kroki. Coś łupnęło, a temu uderzeniu towarzyszył jęk i dzwoneczki. Miałam ochotę się skulić w sobie, jednak musiałam walczyć z tym odruchem. Czułam, że długo tak nie wytrzymam.

– Odezwiesz się, czy może mam kopnąć innego z twoich towarzyszy? – zapytał, a jego głos był oschły, przez co jeszcze bardziej przerażający.

Nic nie odpowiedziałam. Czułam obezwładniający strach łapiący mnie za trzewia i skręcający je w ciasny supełek. W gardle miałam sucho, a serce łomotało głośno w piersi. Miałam ochotę płakać, jedynie ostatkiem woli powstrzymywałam histerię. Dawno już nie czułam takiej trwogi. Ostatni raz tak było, gdy spotkałam Ununchiego. Zimnego i okrutnego.
Nie wiem czemu, ale jakaś część mnie nie brała wypowiedzi mężczyzny na serio. Miała nadzieję, że już się wyżył i zostawi nas w spokoju.
Nadzieja matką głupich.

– Będę tak kopać po kolei, aż natrafię na ciebie! Och, ty tutaj wydajesz się taki bezbronny. Może gdyby tak... – mruknął mężczyzna, zapewne unosząc nogę. Niemal słyszałam, jak materiał jego spodni trzeszczy cicho.

Kolejne stuknięcie, kolejny jęk bólu i kolejne dzwoneczki. Uderzyło we mnie poczucie winy. Ktoś tam cierpiał przeze mnie. Bo się bałam, strasznie się bałam odezwać.

– Może jeszcze raz?

– Przestań! – krzyknęłam niemal przez łzy.

Otwarłam oczy, a słońce mnie oślepiło. Szarpnęłam się, a cholerne dzwonki znowu zaczęły wygrywać irytującą melodię. Po chwili zwalisty kształt przysłonił gwiazdę, świecącą mi w oczy.
Uniosłam przerażone oczy na mężczyznę. Starałam się okiełznać strach z całych sił, aby nie zobaczył mojej słabości. Nic z tego.
Oprawca przykucnął. Jego ogorzała twarz pokryta była kilkudniowym zarostem i wieloma bliznami. Ubrany był w grube skóry, spod których wystawał fragment kolczugi, a przy pasie nosił porządny miecz. Zza jego ramienia wystawał uchwyt kuszy.
Pochylił się nade mną z nieprzyjemnym uśmiechem, pokazując braki w uzębieniu. Oblizał spękane usta, taksując mnie wzrokiem.

– Uciekać nam się zachciało, co? – spytał, a ja starałam odsunąć się od niego przy akompaniamencie dzwonków. – Niech panienka wie, że ucieczka spod naszej światłej kurateli uciera się o dość duży nietakt. A taki nietakt powinien być karany... – wychrypiał, łapiąc mnie za podbródek.

– Rut, zostaw ją. Nie czas na zabawy! – odezwał się nagle były rozmówca, który wspominał coś o Vercie.

Mężczyzna przewrócił tylko oczami, ale ku mojej uldze puścił mój podbródek, odsunął się i wrócił na swoje miejsce.
Starałam się uspokoić drżenie ciała. Serce nadal biło jak oszalałe i nie zamierzało zwolnić rytmu. Próbowałam wsiąć kilka głębokich wdechów, co niezbyt pomogło. Chwilę trwało, zanim strach nieco zelżał. Gdy jednak już mi się udało powrócić do względnej równowagi, zdobyłam się na to, aby dyskretnie rozejrzeć się nieco. Wciąż czułam, jak dygocą mi kolana, ale nie chciałam tracić czasu. Musiałam się jakoś stąd wyrwać.
Zauważyłam obok resztę drużyny. Wszyscy byli nieprzytomni. Siedzieli przywiązani do wbitych w ziemię naostrzonych słupów. Do każdego dodatkowo przywiązany był sznurek z drobnymi dzwoneczkami. Najmniejszy ruch skutkował głośną melodią.
Tyruei leżał obok. Serce mi się krajało na widok żelaznego kagańca i oków, którymi był spętany.
Szybko przeliczyłam wszystkich.
Raz, dwa, trzy...
Cholera, kogoś brakuje!
Przerażona policzyłam jeszcze raz. Wynik wyszedł ten sam. Siedem.
Ben! Gdzie jest Ben!?
Rozejrzałam się jeszcze raz, jednak chłopca nigdzie nie było widać.
Ben, co oni ci zrobili? – zapytałam sama siebie, nie licząc na odpowiedź.

~*~

Pozostawmy Sileę samą sobie, niech dziewczyna nieco dojdzie do siebie.

Hehe...

Ej, odłożyć mi te pochodnie! Ale już! Komuś może stać się krzywda! A tego nie chcemy, prawda?

...

Prawda?

Ehm, wracając. Poprzedni rozdział został dodany z opóźnieniem, z przyczyn, na które zbytnio wpływu nie miałam. W ramach rekompensaty publikuję ten szybciej. W związku z tym, mogły wkraść się błędy. Jak ktoś coś znajdzie, niech da znać ;)

Mam nadzieję, że majówka minęła Wam przyjemnie ^^

Powodzenia wszystkim maturzystom! Na pocieszenie: każdy będzie przechodził to, co wy. Prędzej czy później ;)

Silea

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top