Rozdział 32
Spodziewałam się właściwie każdej reakcji ze strony moich brodatych towarzyszy. Wszystkiego, od wymówek, gróźb, krzyków, obawiałam się nawet przemocy, chociaż nigdy skłonności do takowej nie wykazywali. Naprawdę, spodziewałam się wszystkiego z wyżej wymienionych, ale jedyne, co mnie spotkało, to smutne milczenie i rozczarowane spojrzenia. To było chyba gorsze od wszystkich tych rzeczy, których się obawiałam. Nie czynili mi wymówek, a ja napotykałam oczy dziwnie smutne, jak na surowe twarze, w których się znajdowały. Nie wiedziałam, co powinnam powiedzieć, więc także wybrałam milczenie.
Taktyka ta jednak nie sprawdziła się w przypadku przyjaciół. Gdy tylko wróciłam do obozu, niemal natychmiast poczułam uścisk na nadgarstku, który na nowo rozbudził moje poparzenia. Podskoczyłam, wystraszona. Odwróciłam się w kierunku właściciela ręki.
– Gdzie byłaś? – pytanie powiedziane było spokojnym głosem, jednak gdy spojrzałam w oczy Areta, widziałam w nich złość.
– Nad strumieniem, musiałam się przejść – odparłam, spuszczając wzrok. Wiedziałam, jak pusto i egoistycznie to brzmi.
– Czy wiesz, jak się martwiliśmy!? Ja się martwiłem! Jesteś ranna, dopiero co wstałaś z posłania! Nie miałabyś jak się obronić przed wilkiem, a co dopiero przed wyszkolonym magiem! Co żeś ty sobie myślała!? – chłopak machał rękami, wzbudzając powszechne zainteresowanie.
Spuściłam głowę w dół, odruchowo starając zasłonić się włosami. Nie wyszło. Czułam jak na moje policzki wpływa szkarłatny rumieniec. Rozumiałam go, naprawdę. Ja zareagowałabym dokładnie tak samo. Między innymi dlatego tak bardzo zżerało mnie poczucie winy.
– Przepraszam – wymamrotałam, wbijając wzrok w ziemię.
– Nigdy, przenigdy tego nie rób, dobrze? – zapytał, przyciągając mnie do siebie. Wtuliłam głowę w jego tors, kiwając głową. Nigdy, przenigdy. Zagryzłam wargę, zaciskając oczy.
Czułam, jak chłopak gładzi moje włosy. Wiedziałam, że zauważył. Nie skomentował tego jednak, za co byłam mu bardzo wdzięczna.
Bałam się gniewu innych i tego, że ich zawiodłam. Faktycznie, co chwila napotykałam smutne spojrzenia brodaczy, ale nikt nie robił mi wyrzutów. Mimo to czułam, że zrobiłam źle i obiecałam sobie nigdy więcej tak nie postępować, o ile nie okaże się to absolutnie konieczne.
Moja niesubordynacja jednak miała swój plus. Nie byłam pilnowana aż tak mocno, dawano mi więcej swobody, za co poczułam wdzięczność. Z tego powodu już nigdy nie wymykałam się z obozu, bo zwyczajnie nie musiałam. Nareszcie miałam przestrzeń do oddychania, której tak bardzo mi brakowało.
Dzień później ruszyliśmy w górę. Poszukiwania Nastii nic nie dały, a my doszliśmy do wniosku, że nie chce być znaleziona. Ruszyliśmy więc na przód, zostawiając jej krótki list, gdzie może nas znaleźć.
Z jakiegoś powodu moi przyjaciele nie chcieli opuścić brodaczy, więc nie protestowałam. Ja też czułam się bezpieczniej w ich towarzystwie, mimo że także nieswojo.
Obserwowałam słońce, aby wiedzieć, dokąd właściwie zmierzamy. Podążaliśmy w dobrym kierunku. W głowie miałam dobrze znaną mi mapę całej wyspy i jedyna możliwa opcja miejsca naszego pobytu zdawała się niemożliwa. Fakty jednak przeczyły wszelkiej logice, a my sami znajdowaliśmy się tam, gdzie żadna stopa ludzka nie powinna stąpać dla własnego bezpieczeństwa.
Serce podskoczyło mi do gardła, gdy koń na chwilę zgubił rytm. Zaledwie pół metra na lewo widniała przepaść. Głęboka, ciemna wyrwa w powłoce ziemi przyciągała i odpychała za razem. Jednak poza tym wydawało się być spokojnie i bezpiecznie. Strome stoki, grożące lawiną, zdawały się tak naprawdę drzemać i nie być aż takie groźne. Wściekłe zwierzęta nie wystawiały nosa spoza swoich kryjówek, w ciszy znosząc pojawienie się człowieka. Pogoda była dobra, więc konie nie ślizgały się na trakcie. Dzikie ostępy Gór Piątki jednak nie zdawały się być takie dzikie, jak je opisywano.
W pamięci jednak wciąż miałam upiorne legendy, na które natrafiłam kilkukrotnie podczas wertowania starych ksiąg. Tragiczne historie o rozdzielonych kochankach, którzy nie mogli doczekać się spotkania i skracali drogę przez przełęcze górskie, aby spotkać się dopiero w zaświatach. Smętne opowiastki o odkrywcach, którzy marzyli o przeżyciu czegoś niesamowitego, co jednak okazało się być ich ostatnim wspomnieniem. Historie o chciwych poszukiwaczach skarbów, chcących ograbić Świątynie Piątki.
Widziałam je z traktu niejednokrotnie. Posępne szczyty górowały nad pozostałymi górami.
Pierwszy, skierowany na wschód, był najniższy, a jego stoki najmniej spadziste. Porośnięty drzewami symbolizował potęgę ziemi, statecznego żywiołu, dającego życie.
Drugi, skierowany na zachód, był tak wysoki, że czubek jego sięgał chmur. Najwyższe partie miały ostre zakończenia, przez wieki ciosane przez wiatr i deszcz. Potężny, ale zgrabny pokazywał siłę powietrza, którego opanowanie należało ponoć do bardzo trudnych. Pomimo swojej wysokości nie był jednak pokryty śniegiem, w przeciwieństwie do góry skierowanej na północ.
Ta była łysa, jednak po jej stokach spływały liczne strumienie, błyszczące się w słońcu. Biały pył pokrywał cały jej szczyt, iskrząc się niemal tak mocno, jak płynna woda. Góra ta była obła, nie miała ostrych krawędzi, sprawiając wrażenie ulepionej z plasteliny. Żywioł wody był łagodny i cierpliwy, ale zwały śniegu przypominały o możliwości gwałtownej lawiny.
Znad czwartego, południowego szczytu unosił się wieczny dym. Stary, zgrzybiały wulkan był najniższy, jednak szare pyły unoszące się nad nim przypominały, że należy się z nim liczyć.
A pośrodku tego wszystkiego sterczał najwyższy szczyt. Był tak strzelisty, że sprawiał wrażenie raczej ogromnej wieży niż góry. Szczyt jego wiecznie ukryty był w chmurach, czasem mocniej, czasem słabiej, jednak zawsze pozostawał poza zasięgiem wzroku. Zdawało się, że góra nie wzrasta z ziemi, lecz wylatuje z nieboskłonu. Góra piąta, najwyższa, nie do zdobycia, symbolizująca ostatni z pięciu żywiołów, jako jedyny nie dostępny w zasięgu człowieka. Żleby pokryte białym wapnem przypominały liczne pioruny, grożące żyjącym na ziemi.
Patrząc na wszystkie te góry razem, zobaczyć można niezwykłą harmonię łączącą je razem pomimo różnic. Z dala ich kształt przypominał triumfującego smoka, a każda z nich wskazywała rejon, w którym żyło najwięcej magów danego żywiołu.
Góry te były święte, a ich okolice dzikie. Raz w roku jeden z arcymistrzów żywiołu odwiedza świetnie na ich szczytach, jednak nie może spędzić tam więcej niż jedną dobę. Święte miejsca umieją bronić się same.
Dlatego też byłam zdziwiona, gdy pierwszy dzień podróży minął bez żadnych przeszkód, a my w dalszym ciągu podążaliśmy na południe, wprost na Wielką Piątkę. Z każdą kolejną długą godziną bałam się coraz mniej. Ten przejaw braku strachu i ludzkiej buty słono mnie kosztował. Takie miejsca umieją karać niepokornych.
Pokonywaliśmy kolejną przełęcz. Konie ślizgały się na stromym stoku, a spod ich kopyt usypywały się odłamki skał. Jechałam po środku, tuż za Aretem, natomiast za mną podążał Naloson. Z przodu i z tyłu szli milczący brodacze, jeden z nich niósł Bena na barana. Nie siedzieli na koniach w ogóle, woleli podążać piechotą. Na moją nieśmiałą propozycję, aby jeździć na zmianę, odpowiedzieli mi tylko uśmiechami, kręcąc głową w odmowie.
W pewnym momencie spokojne powietrze zostało rozdarte przez ryk. Spłoszone konie zadreptały w miejscu, a ja z trudem utrzymałam się w siodle.
– Prrr, cicho maleńki – wyszeptałam, klepiąc konia po karku. Moje serce jednak biło jak szalone, uderzając w klatkę piersiową z całej siły.
Ryk rozległ się ponownie, tym razem bliżej. Koń stanął dęba, a ja krzyknęłam. Upadłam na ziemię, po czym przeturlałam się na bok, unikając zdeptania przez kopyta przerażonego zwierzęcia.
Zerwałam się na równe nogi, oddychając ciężko. Adrenalina buzowała w moich żyłach, pompowana przez nagle pobudzone serce.
– Si, uważaj! – krzyk odbił się echem od ścian gór. Nim jednak zdążyłam jakkolwiek zareagować, poczułam żelazny uścisk szczęk, które dalej poniosły mnie w ciemność.
~*~
Rozdział miał być szybciej, więc jest. Co prawda miałam na myśli raczej dwa, trzy dni niż tydzień, ale w porównaniu do mojej ostatniej aktywności jest dobrze.
Szczerze, rzygam pisaniem. Dziesięciostronnicowa rozprawka na polski, esej na dwie i pół strony, a do tego artykuł na angielski całkowicie wyczerpał moje zasoby weny i chęci.
Mam tylko nadzieję, że święta przywrócą mi nieco sił i rozdział pojawi się przed nowym rokiem. Dmuchając jednak na zimne, już teraz życzę Wam magicznych i wspaniałych świąt. Obyście spędzili je jak najlepiej, z kim chcecie i jak chcecie!
I niech moc świąt będzie z Wami!
Silea
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top