Rozdział 17
Następny dzień nie zapowiadał się wiele lepiej. Zdecydowanie nie.
- Czemu musi padać!? - warknął Naloson, kopiąc jeden z pni drzew. Bardziej zabolało jego niż drzewo.
- Ciesz się. Jesteś magiem wody i masz przynajmniej nad sobą jakiś parasol - burknęłam, widząc, że reszta drużyny miała gorzej niż ja i młody arystokrata.
- Wszystko jest mokre. Ty wiesz ile razy się już wywróciłem? - zapytał. Nie odpowiedziałam. - Swoją drogą, co to parasol?
Parsknęłam cicho, po czym zaklęłam. Okazało się, że podłoże było bardziej śliskie, niż wydawało się być na początku.
- Parasol to bardzo przydatna rzecz. Szczególnie w trakcie deszczu - odparłam, podejmując z powrotem dyskusję.
- To fajnie. Wynajdę taki, jak tylko wrócimy.
Parsknęłam śmiechem po raz kolejny.
Aret, który szedł z przodu pochodu, zatrzymał się nagle. Dał znak, abyśmy się schowali, a on sam zniknął.
Pociągnęłam Nalosona za ramię, wpychając nas w jakąś wyrwę, częściowo zakrytą korzeniami. Serce prawie wyskoczyło mi przez gardło, gdy usłyszałam oddział konnych.
Kątem oka zauważyłam, że bliźniaczki też zdążyły znaleźć jakąś kryjówkę i odetchnęłam z ulgą. Mimo to moje serce się nie uspokoiło.
Usłyszałam, jak się zbliżają, jeszcze zanim zobaczyłam jeźdźców. To była duża grupa.
Jeden z nich wypadł nagle z krzaków za naszymi plecami. Mimo że byliśmy okryci wyrwą, to serce podskoczyło mi do gardła, gdy galopował wzdłuż naszej kryjówki.
- Mówię wam, kogoś tu słyszałem! - krzyknął jeździec, zawracając konia, który zadreptał w miejscu. Podkowy zadzwoniły metr od naszej kryjówki, zsypując kamienie i błoto na głowy.
Przełknęłam ślinę na myśl, że gdyby koń się poślizgnął i wpadł kopytami na naszą kryjówkę, roztrzaskałby nam czaszki.
- To zwierzę. Jak zwykle. Tu nie ma zbiegów. Wracamy do zamku. Pełno tu ogniowych parszywców - odparł mu jakiś głos, poparty po chwili przez kilka innych cichymi pomrukami. Jeździec przeskoczył nad nami, a na nas ponownie spadło kilka kamieni i błota.
Mężczyzna powoli odwracał się w siodle, uważnie przeczesując wzrokiem okolicę. Wciągnęłam głośno powietrze, a Naloson chwycił mnie mocniej za ramię, żeby mnie uciszyć.
Kątem oka zauważyłam, jak jakiś kamień unosi się, po czym leci na przód. Głaz uderzył w ziemię paręnaście metrów od nas.
Żołnierz odwrócił się z powrotem. Popędził konia ostrogami i ruszył w kierunku dźwięku.
Pozostali jeźdźcy skwitowali to westchnieniem. Dzikimi okrzykami popędzili swoje wierzchowce. Kilkanaście koni przeskoczyło nad naszą kryjówką w pełnym galopie.
Mimo że krzyki powoli cichły, serce nadal waliło mi jak oszalałe. Dopiero po chwili zorientowałam się, że kurczowo ściskam ramię Nalosona, a on moje. Powodowało to ból obu stron.
Miałam problem z rozprostowaniem palców zdrętwiałych ze strachu. Wstrząsnął mną dreszcz na wspomnienie tamtej gorącej chwili.
- Możesz już mnie puścić - szepnął Naloson, rozluźniając uchwyt na moim ramieniu.
- Jasne - mruknęłam.
Puściłam jego ramię. Mag wody wstał i wyciągnął rękę w moją stronę, aby pomóc mi.
- Gorąco było - powiedział Aret, nagle materializując się obok nas.
- Musimy być ciszej - stwierdziła Nakia. Nastia tylko pokiwała głową.
Spuściłam głowę. To nie one zawiniły, tylko ja. Czułam się winna.
***
- Jak myślicie, dlaczego życie najbardziej daje w kość tym, którzy starają się być sprawiedliwi? - zapytał wieczorem Naloson, podciągając nogi pod brodę.
Zmarszczyłam brwi, bo nie podejrzewałam maga wody o tak egzystencjalne pytanie. Aret wzruszył ramionami, a bliźniaczki nie kwapiły się do jakiejkolwiek rozmowy.
Obserwowałam krople wody, spływające po liściach drzew. Dopiero niedawno przestało padać. Chwilę zastanowiłam się nad odpowiedzią
- Moja mama mówi, że jak jesteś uczciwy, to jakbyś się nie odwrócił i tak dupa będzie z tyłu. A ta dupa jest tylko po to, aby inni mogli cię w nią kopnąć - odparłam po chwili ciszy. Naloson parsknął.
Coś innego parsknęło w krzakach.
Wszyscy jak na zawołanie zerwali się ze swoich miejsc. Woda zmaterializowała się tuż pod moimi dłońmi. Kamienie uniosły się wokół Areta. Naloson zaciskał pięści, jakby miał się z kimś boksować. Włosy Nakii się rozwiały, a Nastia wycofała się nieco.
Coś w krzakach kichnęło donośnie. A potem zaklęło.
Czekaliśmy na jakąś reakcję. Cokolwiek ze strony osoby siedzącej w krzakach.
- Wyjdź! - nakazał Aret, najwyraźniej tracąc cierpliwość.
Z krzaków wychynęła jedna zakapturzona postać, a za nią kolejna. Jedna była zgarbiona, ale obydwie były niewysokie. Ich postury wydawały mi się dziwnie znajome.
Pierwszy zareagował Aret. Kamienie wokół niego opadły z cichym stukotem.
- Co ty sobie myślisz do cholery!? - wrzasnął, wyraźnie wściekły.
Pierwsza z postaci wzruszyła ramionami, zbywając pytanie wkurzonego maga ziemi. Druga postać rzuciła się na Areta, obejmując go drżącymi ramionami.
Kaptur spadł z twarzy, a na czoło niemal natychmiast opadły niesforne kosmyki. Policzki Bena mokre były od świeżych łez.
- Co ty sobie myślisz? - zapytał po raz kolejny Aret, tuląc do siebie brata.
- Szczerze? Że sobie bez nas nie poradzisz - odparł skrzekliwy głos.
- To się mylisz. Radzimy sobie świetnie - odparł pewnie Aret, przyciskając do siebie Bena jeszcze mocniej.
- Jasne - odrzekł Kiczoko opierając się o pień drzewa. Nastąpiła chwila ciszy.
- Jakby kogoś to jeszcze obchodziło, ja też tu jestem - zaczął niepewnie jakiś głos w naszych głowach.
- Tyruei! - krzyknęłam z ulgą.
Smok wychynął zza drzew. Zdziwiłam się, że wcześniej go nie zauważyłam. Przecież nie był wcale taki mały.
Skrzydlaty jaszczur rozszerzył chrapy, po czym potrząsnął głową.
- Na reszcie jesteśmy w komplecie - stwierdził, siadając na ziemi. Zamachał błoniastymi skrzydłami, a nas owiał wiatr.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top