epilog.

Spojrzała jeszcze raz w otwarty raptularz i westchnęła ciężko. Dokładnie tak chciała spędzać swój wieczór, dokładnie! Patrząc jak schnie atrament!

Odchyliła głowę i spojrzała w sufit. Miała dość tego wszystkiego, nie tego chciała, kiedy zaczęła żyć, tak jak żyła, przecież nikt nie chciałby funkcjonować w takiej nudzie, w jakiej ona funkcjonowała teraz. Nie narzekała na brak pieniędzy, przyjaciół, zabaw, ale wszystko to zdążyło ją już zmęczyć. Cholera, potrzebowała ekscytacji! Życia!

Wstała, przeszła się parę razy po pokoju i znowu siadła. Musiała w końcu odpisać swojej przyjaciółce, że wszystko w porządku, że już czuje się lepiej, ale nie chciała - jakoś pasowało jej to, że ktoś się nią tak przejmował. Częściej to ona musiała przejmować się innymi, a nie inni ją, więc dlaczego miałaby z tego rezygnować? Och, ale przecież nie była aż taką szują, żeby trzymać biedną Marie w niepewności.

Odsunęła raptularz, przygotowała papier na list i chwyciła za pióro z ociąganiem. Niechże już się skończy ten cyrk.

Chorowała od paru tygodni i jej stan zdrowia dopiero teraz wracał do normy. Nie lubiła chorować, bo nie mogła wtedy być produktywna, a jaki pożytek z pisarki, która nie może być produktywna? Jaki pożytek z matki, która nie może być produktywna? Jaki pożytek z kochanki, która nie może być produktywna? Przecież żaden, żaden! Dokładnie ten sentyment, jednak ubrany w ładniejsze słowa, bo Marie lubiła, kiedy się do niej mówiło pięknie, naskrobała w liście.

Zawsze miała problem z listami - co powinna w nich zawrzeć? Czy powinna używać formalnego języka w tym akurat?

Znów wstała od biurka i przeszła się po pokoju, jakby to miało dać jej odpowiedzi na wszystkie jej pytania. Przymknęła oczy. Może po prostu napisze coś jutro... Może...

Jej tok myśli przerwał głośny śmiech tuż pod jej oknem. Zmarszczyła brwi, ale nie zareagowała. Niechże się śmieją, niech się cieszą ludzie, póki jeszcze mogą.

Wracając, chciałaby...

Znów śmiech, zaraz po tym jakiś okrzyk. Cholera jasna, człowiekowi już nie chcą w spokoju kontemplować życia.

Nie ważne! Marie pewnie..!

Znów krzyk. Nie rozpoznała języka, ale kojarzył jej się wschodnio. Słowiańsko.

Zmarszczyła nos, podeszła do okna i otworzyła je.

— Ciszej tam! – krzyknęła po rosyjsku (przynajmniej taką miała nadzieję, dawno nie miała kontaktu z tym językiem). Przyjrzała się grupce, która zakłóciła jej spokój - czwórka ludzi, zmęczonych. Dwie kobiety, dwóch mężczyzn.

— Przepraszamy panią! – odkrzyknęła po francusku wyższa z kobiet z nutą pobłażliwości w głosie. – Już szanownej pani nie przeszkadzamy!

— Dziękuję! – odkrzyknęła, chociaż trochę ciszej, niż wcześniej. Zamknęła okno i przewróciła oczami.

Ugh, turyści.

Fin.




[A/N] Nooo... to koniec. Wow. Dziękujemy za przeczytanie!! I cieszymy się, że mogliśmy się podzielić tym z wami!!! Bawiliśmy się super pisząc to i aaaaa!!! Papapapa!!!

- J i A 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top