4.

— Ojcze? – głos Juliusza przeciął swym ostrzem przytłaczającą ciszę panującą w salonie.

— Tak? – Adam odpowiedział, nie odrywając wzroku od tekstu książki. Trudno było mu czytać w panującym w pomieszczeniu półmroku, ale nie czuł potrzeby przenoszenia się z miejsca w lepiej oświetlone przez stojącą na stole lampkę olejną - na kanapie było mu wygodnie.

— Dlaczego tu jestem? – mężczyzna siedzący obok niego zająknął się prawie niezauważalnie. – To znaczy, dlaczego ojciec się za mną wstawił.

— Wydałeś mi się... Mm... – zmarszczył brwi, ale nadal skupiał się na słowach. – Ciekawy. Widzę w tobie potencjał. Wierzę, że uda mi się ci pomóc, chłopcze. Och, to znaczy oczywiście, Juliuszu – zakończył uszczypliwie, słysząc w odpowiedzi oburzone parsknięcie.

— Pomóc – powtórzył kwaśno Słowacki, wbijając wzrok w płomień lampki.

— Tak, pomóc. To, że raz zboczyłeś z drogi, nie oznacza, że...

— Och, gdyby tylko raz..! – mężczyzna westchnął marzycielsko, z pewnością chcąc tylko wywołać w Adamie irytację.

— Nie przerywaj mi, to nieuprzejme – nie zamierzał dać się podpuścić, nie ma mowy.

— Mhm. Wiesz, co jeszcze jest nieuprzejme? – Juliusz warknął. – To, że nie patrzysz na mnie, kiedy ze mną rozmawiasz. To dopiero jest, kurwa, nieuprzejme.

Adam nie zamierzał dać mu satysfakcji z tej rozmowy, więc nawet na moment nie oderwał wzroku od tekstu. Ostentacyjnie przewrócił stronę, pokazując, że rozmowa była skończona. Nie dane mu było jednak przeczytać ani jednego słowa więcej, bo koścista dłoń mocno złapała za jego podbródek i siłą przekręciła jego głowę w bok.

— Jeszcze raz, bo ojciec mnie chyba nie zrozumiał – zaczął przez zęby. – Niech ojciec na mnie patrzy, kiedy ze mną rozmawia, bo nie robi mi łaski odpowiadając mi na jakiekolwiek pytania.

Adam uchylił usta, nie będąc w stanie nic powiedzieć. Czuł ciepło wypływające z opuszków palców Juliusza - sprawiało wrażenie, jakby ciepło to raziło jego skórę, jakby przyłożono mu do twarzy rozgrzany do czerwoności metal, ale jednocześnie nigdy wcześniej nie czuł czegoś tak przyjemnego. Nie rozumiał. Nie rozumiał tego, co właśnie się z nim działo, ale chciał zamknąć oczy i skupić się tylko na tym cieple.

Na cieple.

Juliusz prychnął kolejny raz, puszczając podbródek Adama. Wstał i ostentacyjnie otrzepał ubrania, po czym skierował się ku drzwiom.

— Dobranoc – rzucił na odchodne tonem, który sprawił, że słowo zabrzmiało bardziej jak groźba.

— Dobranoc – odpowiedział cicho Mickiewicz.

Jego dłoń powędrowała do jego podbródka. Przejechał opuszkami palców po tym samym miejscu, w którym przed chwilą dotykał go drugi mężczyzna - miał wrażenie, że ciepło nie zniknęło, że nadal czuł cudzą skórę na swojej własnej skórze. Wzdrygnął się i przetarł twarz dłońmi, jakby usiłował wytrzeć z niej ten dotyk.

Był zmęczony. Z pewnością był po prostu zmęczony.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top