23.
Juliusz siedział w kącie swojej celi. Drżał lekko z zimna, oraz emocji. Strach i gniew miotały nim, doprowadzając go do stanu niemal histerycznego.
Nie płakał.
Wystarczająco już się napłakał. Juliusz starał się nawet nie czuć smutku. Starał się zakryć go gniewem. Robił to całe swoje życie, i nie widział powodu żeby przestać pod jego koniec.
Och, to będzie dobry finał. Prawie już udało im się uciec. Szczęście było na wyciągnięcie ręki... i zniknęło. Jak marzenie. Jak sen dziecka podczas gorączki, które wybudza się by odkryć że smoki nigdy nie istniały.
Cała ta szopka to była jedna wielka tragedia, z nadwczasu napisanym końcem. Wiedzieli, jakie jest ich przeznaczenie. Juliusz wiedział. Lecz mimo tego, łudził się. Śnił.
Jeśli jest bóg, jeśli cały ten czas Juliusz był w błędzie - może iść do diabła. Szczerze mówiąc, idea nieba nigdy aż tak mu się nie podobała.
Uśmiechnął się nosem. Ludzie grożący grzesznikom piekłem nie wiedzieli, jak głęboko ich to nie obchodziło.
Drzwi celi otworzyły się z hukiem, a Juliusz podskoczył. Smuga światła na niego padła, chwilowo oślepiając.
Po chwili, gdy po ciemnicy jego oczy przyzwyczaiły się do światła, Słowacki zobaczył postać stojącą w drzwiach. Serce zamarło mu w piersi.
— Ty... ty nie żyjesz. Pochowaliśmy cię — wyszeptał, bardziej do siebie niż jego.
Zygmunt Krasiński parsknął.
— Następnym razem jak będziesz wrzucał zwłoki do wody, sprawdź czy twój 'trup' aby na pewno nie żyje. Czy może, na przykład - tylko podaję przykład - jest, kurwa, nieprzytomny.
Zygmunt emanował gniewem. Jego twarz była koloru rozpaćkanego pomidora.
Byłoby to zabawne, gdyby Juliusz nie był kompletnie przerażony.
— O mój Boże...
— Nie wzywaj go na daremno, grzeszniku.
Juliusz wywrócił oczami.
— Wolałem cię, jak byłeś martwy.
— Nigdy nie byłem-- ugh!
Juliusz zaczął powoli dopuszczać do siebie możliwość, że kompletnie stracił już rozum.
— O, mój boże — jęknął, wpatrując się w sufit, podłogę, wszystko by nie byłego (martwego) przyjaciela.
Zaśmiał się.
Zygmunt spojrzał na niego ze zdumieniem. Przykucnął obok i chwycił jego dłoń.
— Tęsknię za nimi — wydusił z siebie Juliusz. — Za matką, Olą, za nimi wszystkimi. Za wolnością, pisaniem wierszy, marnowanie czasu letnim porankiem. Tęsknię za--
Juliusz przerwał sobie, jakby budząc się z intensywnego snu.
— Nie... — wydusił. — Nie jesteś tego wart. Nie zasługujesz na mój monolog.
Słowacki próbował wstać, lecz Zygmunt przycisnął go do ściany i zmusił do ponownego siedzenia.
— Juliusz — wyszeptał Zygmunt. — Juliusz, przestań.
Poeta zaśmiał się.
— Albo co? Zabijesz mnie?
— Nie ciebie. Jego.
Juliusz poczuł, jak krew napływa mu do głowy.
— Czego ty w ogóle chcesz? Czego jeszcze chcesz?!
— Popatrz na siebie. Brudny, na kolanach. W mojej celi. Nic z tego by się nie wydarzyło, gdybyś był posłuszny. Gdybyś tylko znał swoje miejsce.
Ksiądz chwycił go za podbródek.
Juliusz spróbował się wyrwać, lecz Zygmunt był za silny.
— Gdybyś tylko został ze mną.
Juliusz splunął na niego, a ten aż podskoczył. Otarł ślinę z twarzy, i z całej siły uderzył Juliusz w szczękę.
— Nigdy nie wiedziałeś, co dla ciebie lepsze, Julu. Nawet teraz nie wiesz. Próbuję ci pomóc. Mam... propozycję nie do odrzucenia.
Juliusz uniósł brew.
— Wydostanę cię. Ci ludzie mnie słuchają, nie to co tego twojego Adama. Mogę sprawić, że cały ten koszmar stanie się tylko tym: złym snem.
Zygmunt dotknął jego niezranionego policzka. Jego palce były zimne. Jak u trupa.
— A w zamian, proszę cię tylko o jedną rzecz: drugą szansę.
....oczywiście. Oczywiście, że powiedziałby coś takiego.
— Ja pierdolę. Ty jesteś jakiś, kurwa, nienormalny.
Zygmunt wzruszył ramionami.
— Czyli zgadzasz się czy nie?
Juliusz przetarł oczy dłonią. To był naprawdę bardzo ciężki dzień.
— Czy zgadzam-- nie! Nie, Zygmunt, nie.
— Czyli wolisz śmierć? Czy naprawdę było nam aż tak źle?
— Zygmunt, jesteś jebanym zdrajcą i potworem. Nie masz w sobie nawet krztyny przyzwoitości. Czy ty w ogóle wierzysz w to, co mówisz? Czy ty masz jakiekolwiek wartości? Tak, wole śmierć. Spójrz czasami w lustro. Może odkryjesz dlaczego.
Zygmunt zastygł.
— Byłeś kiedyś moim przyjacielem.
— Tak, Zyg. Byłem.
Mężczyzna zdawał się być w konflikcie wewnętrznym.
— Cóż. Przynajmniej próbowałem. Niektórzy nigdy się nie zmieniają.
Juliusz prychnął.
— Do kogo teraz mówisz, do mnie czy do siebie?
— Oby bóg ci wybaczył. Żegnaj.
— Spierdalaj. I mam nadzieję że zdechniesz.
Zygmunt wyszedł, trzaskając drzwiami.
I Juliusz został sam.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top