2.
— Nie widzę w tobie zbytniej wdzięczności – stwierdził spokojnie Adam, wchodząc do salonu i powoli stawiając na stoliku przestudzoną herbatę w filiżankach.
— Nie mam za co być wdzięczny, ojcze – warknął w odpowiedzi Juliusz, spoglądając na napój, jakby był zatruty.
— Uratowałem ci życie i zapewniłem dach nad głową.
— I to mnie jako tako cieszy, ale... Hm, jakby to lekko ująć... – uchylił lekko usta, odsłaniając nienaturalnie wręcz równe, białe zęby. – Niczego ojciec nie uratował, a jedynie odsunął koniec mojego życia w czasie, bo nie zamierzam grać w tę chorą gierkę – pochylił się nad stołem, zaciskając na jego brzegu palce lewej dłoni tak mocno, że zbielały. – Niczego ojciec nie osiągnie, bo nie pozwolę wam wejść do mojego życia jeszcze raz i zupełnie je rozjebać.
Adam chwilę spoglądał na swojego rozmówcę z lekkim niedowierzaniem, po chwili jednak zmarszczył czoło i odchrząknął.
— Język, chłopcze – rzucił tylko, jakby od niechcenia.
Juliusz spojrzał na jego twarz, łapiąc kontakt wzrokowy i nie przerywając go na ani jeden moment spokojnie odrzekł:
— Chuj.
— Dojrzałe.
— Wiem.
Zapadła cisza. Poddenerwowany Adam obserwował każdy ruch drugiego mężczyzny, czując jak w środku zaczyna gotować mu się ekscytacja. Uwielbiał wyzwania. Wręcz je kochał. Nie mógł doczekać się rozgryzienia akurat tego. Coś go w tym człowieku zafascynowało już wcześniej, kiedy pierwszy raz zobaczył go dwa tygodnie temu, w kościele, ale dzisiaj poeta już zupełnie przejął jego myśli. Kto na z góry przegraną rozprawę w sądzie idzie z tak zadziornym uśmiechem i w tak ekstrawaganckich ciuchach? Fascynujące.
Adam od zawsze lubił przychodzić na rozprawy, słuchać, bacznie obserwować, ale nigdy nie ingerować, nie pozwalać samemu sobie na wykorzystanie statusu społecznego, ale dzisiaj wszystko potoczyło się inaczej, niż zwykle. Poniosło go. Co miał jednak poradzić na to, że widział w tym młodym człowieku inną przyszłość, niż więzienie. Przecież gdyby nie chciał zmiany, dlaczego przyszedłby wtedy do świątyni?
Pomoc Juliuszowi była prosta, wystarczyło parę zapewnień i uśmiechów skierowanych ku sędzi, a już udało mu się uzyskać pół roku na naprawienie tego zagubionego stworzenia, które krzywdziło tylko siebie. Potrzebowało tylko dobrej rady, wskazania mu dobrej drogi. Adam wierzył, że mógł dać mu tę pomoc. Wierzył, że jest w stanie go uratować.
— Chłopcze, nie chcę, żebyś...
— Przestań to robić – Adam zmarszczył brwi - nie lubił, gdy mu przerywano. – Nie jestem chłopcem, jestem od ciebie starszy. I to o dwa lata.
— Dwa lata..! A skąd ty to w ogóle..?! – zachłysnął się powietrzem, a Juliusz po raz kolejny tego dnia uśmiechnął się w ten sam zadziorny sposób i uniósł prawą rękę, trzymając pomiędzy dwoma palcami kartkę papieru.
— Dokumenty trzyma się w bezpiecznych miejscach, ojcze – uśmiechnął się i delikatnie odłożył kartkę na stół. Adam szybko przysunął ją do siebie, skanując wzrokiem zapisane na niej słowa.
Jego akt urodzenia.
— Skąd to wziąłeś?! – w odpowiedzi dostał jedynie kolejny uśmieszek i machnięcie ręką w stronę sekretarzyka stojącego w rogu pokoju. Jedna z szufladek faktycznie była nieznacznie wysunięta, a kluczyk do niej leżał na wierzchu - Adam zawsze chował go pod doniczką. – Dlaczego..?
— Widzi ojciec, lubię wiedzieć rzeczy o ludziach – wzruszył ramionami. – Zwłaszcza o tych, z którymi mam mieszkać przez następne... Pół roku? Tak się umówiliście? Więc niech ojciec nie ma mi za złe chęci eksploracji świata, przecież chłopcy już tak mają.
Adam uchylił usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale nie odezwał się, jedynie lustrując drugiego mężczyznę wzrokiem.
Może to nie będzie aż tak proste, jak mogłoby się wydawać.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top