Bully 1.7

Zniknęła.


To właśnie była myśl, która nawiedziła mnie któregoś dnia. Wiedziałem, że tak będzie, nie wypierałem tego, nie modliłem się, by zmieniła zdanie. Żegnałem ją, obejmowałem, płakałem, a jednak chyba dopiero z czasem dotarło do mnie, że Maya już jest daleko, a jedyne, co może dać mi namiastkę jej obecności, to obraz na ekranie laptopa, w czasie naszej wieczornej rozmowy.

Po szkole nogi jakby same zaprowadziły mnie do parku. W słuchawkach słyszałem jedną z jej ulubionych piosenek, z której potrafiłem zrozumieć tylko kilka słów refrenu, bo nie chciało mi się sprawdzać tłumaczenia z chińskiego, czy koreańskiego. Zupełnie nic mi się nie chciało...

Może to głupie, ale właśnie tak było. Nie byłem smutny, zdruzgotany, zły... pusty, obojętny już tak. Nie chciało mi się jeść, spać, uczyć, mówić, uśmiechać. Robiłem to, bo wciąż miałem Philipa, bo wiedziałem, że Maya zadzwoni i spyta, co się dzieje, bo mama martwiłaby się. Bo, bo, bo, bo... zabawne, jak ludzie słabi potrafią znaleźć pretekst, by wciąż żyć, funkcjonować, chociaż nie mają na to ochoty. Taki teraz byłem, a właściwie wróciłem do poprzedniego stanu. To nie tak, że nie chciało mi się żyć, ja już nie miałem ochoty istnieć, ale zadanie sobie śmierci, byłoby zbyt wielkim wysiłkiem. Pragnąłem zniknąć, rozpłynąć się jak kamfora i wymazać każdy ślad i wspomnienie o sobie.

Nie miałem nawet ochoty, jak dotychczas robiłem, pójść w bardziej odludną część parku. Usiadłem na pierwszej napotkanej ławce, poprawiłem słuchawki i odchyliłem głowę, pustym wzrokiem wpatrując się w przestrzeń. Przez chwilę miałem wrażenie, że ktoś mnie obserwuje i zupełnie mnie to nie obchodziło. Wiedziałem, że to chłopak o prawie białych włosach i oczach błękitnych jakby należały do nieziemskiej istoty.

Dlaczego miałbym przejmować się dziwnym mrowieniem na skórze, które pojawiało się za każdym razem, gdy zjawiał się gdzieś i przyglądał mi? Wiedziałem, że zaraz pójdzie, mrowienie zabierze z sobą, a ja będę tkwił jeszcze długo w tym samym miejscu, rozmyślając o wszystkim i niczym.

Odwróciłem głowę. Nikogo nie było obok, chociaż bardzo chciałem, żeby na drugim skraju ławki siedziała Maya...

Nie wiem, co szczególnego było w tym dniu, że chociaż wyjechała już dawno, ja właśnie wtedy dojmująco poczułem swoją samotność. Jej obecność, stała się dla mnie tak oczywista, że wyjazd był bardziej jak sen. Za każdym razem, gdy zamknąłem oczy widziałem ostatnie dni, które ze mną spędziła...

– Co robisz?! – krzyknęła, widząc jak chcę zdjąć fragment jej osobliwej tapety z plakatów i rysunków mocniejszym szarpnięciem.

– Pomagam?

– A idź mi stąd! Moje maleństwa! Jak śmiesz moich kochanków tak traktować?! – krzyczała, zanosząc się przy tym śmiechem i sama zabrała się za zdejmowanie. Powoli usuwała papier, a kiedy trzymałą całość w rękach, odlepiała biały lepik, do mocowania na ścianach.

Za zagrożenie plakatów podarciem, oddelegowała mnie do pakowania ich w teczki. W tym czasie nawijała jak najęta, z jej niedbałego koczka wypadało coraz więcej rudych kosmyków, a oczy błyszczały wesoło. Wziąłem jej telefon i wcisnąłem losową piosenkę z jej playlisty, po czym wróciłem do pracy. Poruszała bezgłośnie ustami symulując powtarzanie śpiewanych partii, a gdy wchodził rap, starała się nadążyć, ale zwykle w połowie język zaczynał jej się plątać i zmieniało się to w „bla bla bla", a po chwili w śmiech. Szło jej coraz lepiej, kiedyś już pierwsze wersy się tak kończyły, ale im częściej próbowała, tym dalej mogła powtórzyć.

Nagle coś zakuło mnie w środku, na myśl o tym, że mogę więcej nie usłyszeć jak pogubiła się w słowach, ale bawi ją to bardziej niż kogokolwiek innego.

Z zamyślenia wyrwał mnie cień padający na twarz. Dziwny chłopak zamiast odejść, przysiadł na miejscu, które powinna zajmować moja przyjaciółka. Nic nie mówił, jak zwykle, chociaż widywaliśmy się tak często, że któryś z nas powinien w końcu zacząć rozmowę. To nie był ten dzień...

Wpatrywał się we mnie jeszcze kilka sekund, a może to były minuty... Po moich plecach przebiegł zimny dreszcz. Pociągnąłem rękawy czarnej bluzy, zakrywając dłonie, bo znów pojawił się strach, że ktoś mógłby zobaczyć blizny. Nie miałem pojęcia, czy on coś widział, nigdy nie zmieniał wyrazu twarz, nie reagował. Założył swoje słuchawki i spojrzał w niebo, a ja znów utonąłem w myślach.

Leżeliśmy ramię w ramię na jej łóżku, wśród pustych, szarych ścian jej pokoju. Obok mnie leżało fiołkowe pudełko, ale żadne z nas nie miało jeszcze ochoty wychodzić i pozbywać się jego zawartości.

Maya ugięła nogi, przez co w pomarańczowo – żółtym świetle mogłem widzieć blizny, a jej pozwalałem dotykać tych na moich rękach. Myślała o czymś bardzo mocno, bo w innym wypadku już dawno skomentowałaby, jak zimny jestem.

– Chodźmy gdzieś tak – rzuciła nagle, podnosząc się, zachwycona swoim pomysłem.

– Jak? – Nie miałem pojęcia, o co jej chodzi.

– No normalnie, bez udawania – zdjęła z lewego nadgarstka fioletową gumkę do włosów i chyba z przyzwyczajenia chciała naciągnąć ją i uderzyć w rękę, ale powstrzymała się. Uśmiechnąłem się widząc to. Byłem dumny, nawet z tak małej rzeczy. Chwyciła swoje pofarbowane na niebiesko włosy i związała je tradycyjnie w strukturę koko-podobną. – No chce wyjść z domu pochlastana. Bez zasłaniania, bez długich spodni, albo rajstop, chcę iść ulicą tak po prostu... jak każdy.

Mogłem się wtedy nie zgodzić. Po prostu załatwić to jednym słowem. Mimo to pół godziny później, w świetle ulicznych latarni szliśmy nad rzekę. Maya w kolorowej bluzce, jakimś sweterku i spódniczce, która pokazywała część jej ran, ja w czarnej koszulce z krótkim rękawem. To było dziwne uczucie, po tak długim czasie założyć coś innego niż bluza, zbyt duży sweter, czy nawet kurtka.

Stanęliśmy wreszcie na mostku. Ludzie po prostu mijali nas, czasem rzucili okiem, ale przechodzili bez słowa. Podałem May pudełko, a ona wpatrywała się w nie milcząc. Pozwoliłem jej na to. Oparłem się o barierkę, wypatrując pierwszych gwiazd.

– Na pewno chcesz to zrobić? – spytałem, kiedy długo wahała się, czy w ogóle włożyć do opakowania dłoń.

– Mam je, bo byłam słaba, a już nie chcę. Dam sobie radę – Brzmiała jakby chciała samą siebie do tego przekonać. Nie miałem zamiaru czekać aż się rozmyśli. Zabrałem pudełko i wyjąłem z niego dwie kuliste świeczki. Wcisnąłem jedną w dłoń Mayi i uśmiechnąłem się

– Wiec, o czym myślisz? Pozbądźmy się ich, bo już więcej nie będziesz musiała się zranić – Wziąłem zamach i rzuciłem bryłką wosku, a po chwili zobaczyliśmy rozprysk wody.

– Cienias! Zrobię większy! – Przez chwilę wyglądała, jakby była miotaczem. Przymknęła oko i rzuciła mocno, ale świeczka trafiła na kamień i nadkruszyła się, a później leniwie stoczyła do wody. Mogłem się tylko śmiać, a May tupała nogami jak rozkapryszone dziecko.

Mieliśmy dużo świeczek. Te cienkie łamaliśmy, żeby zrobić więcej pocisków. Rzucaliśmy je do wody, jakby to były kamienie. Bez łez, bez bólu, bez strachu. Tak powinno ich ubywać od samego początku.

Kiedy wracaliśmy do niej, już nie myślałem o tym, jak dziwnie po dwóch latach, odkąd moje rany stały się zbyt widoczne, czuć wiatr na odsłoniętych przedramionach. Ona za to zdawała się każdy powiew na skórze, przejechanie po niej dłonią, zaczepienie o gałązkę, odczuwać dziesięć razy bardziej i z większą przyjemnością. Nagle do mnie dotarło, że ta drobna dziewczyna nie mogła być sobą, nawet w kwestii ubrań, przez przynajmniej osiem lat.

Osiem lat udawania, że niefortunnie upadła... Osiem lat topienia się pod warstwami ubrań, nawet w najcieplejsze dni... Osiem lat znęcania i nienawiści... Osiem lat, których nikt nie mógł jej zwrócić, a ich namiastkę mogła znaleźć w takich małych, głupiutkich rzeczach, jak wyjście na ulice z odsłoniętymi bliznami...

Chłopak wstał i wcisnął dłonie w kieszenie spodni. Przeszedł obok mnie, kierując się w głąb parku, nie poświęcając mi już nawet jednego spojrzenia. Też nie miałem zamiaru dłużej tkwić w jednym miejscu, ale ruszyłem w przeciwnym kierunku, co on. Miałem iść tego dnia do Philipa, ale próbowałem odwlec to, chociaż trochę.

Tego dnia Maya miała wyjechać, a Philip przenieść się.

Poszła ze mną pod inny adres niż zwykle, a ja chyba nigdy wcześniej nie cieszyłem się aż tak, z tego, że przyszła ze mną.

Hospicjum... Nie byłem nawet w stanie pomyśleć tego słowa, a kiedy zobaczyłem je wypisane nad drzwiami budynku, pod którym stanęliśmy, miałem wrażenie, że zemdleję. Trzęsły mi się dłonie, w gardle utknęła gula. Tak bardzo chciałem płakać.

Maya chwyciła moją dłoń i ścisnęła ją lekko, posyłając mi blady uśmiech. Musiałem wytrzymać, bo przecież Phil nie mógł mnie zobaczyć, gdy byłem wrakiem.

Teoretycznie było tam lepiej niż w szpitalu. Nie czułem znienawidzonego przeze mnie zapachu detergentów i leków, a coś bardziej zbliżonego do zapachu domu, czy po prostu miejsca, gdzie żyją ludzie. Wciąż widziałem pielęgniarki, fizjoterapeutów, ale zamiast pikania aparatury słyszałem rozmowy, śmiechy, bieganie dzieci. I to było w tym najstraszniejsze. W tej pogodnej atmosferze, ludzie czekali na śmierć.

Minęliśmy dziewczynę, może była w naszym wieku, może starsza. Nie można było poznać, przez jej wprost wysuszone ciało, wykręcone dłonie, za które podtrzymywała ją wolontariuszka. Maya podeszła do nich na chwilę, a ja stałem z boku, wystraszony. Choć może bardziej przytłoczony, ale mimo to odpowiedziałem na nieśmiały uśmiech prowadzonej dziewczyny.

May wiedziała już jak dojść do ogrodu, gdzie miał czekać Philip. Musieliśmy minąć oszkloną altanę, gdzie właśnie trwał jakiś pokaz. Na kolorowej wykładzinie siedziała gromadka dzieci. Najstarsze nie miało pewnie nawet dziesięciu lat. Nosiły na głowach chustki dopasowane kolorem do ich koszulek: czerwone, żółte, zielone, niebieskie. Przy nich siedzieli rodzice i wolontariusze w szarych T-shirtach. Jedna z ochotniczek w szarym, trzymała na rękach puchatego króliczka i opowiadała o nim maluchom, po czym podeszła do nich i pozwalała głaskać futerko zwierzaka. Wyrwał jej się i wbiegł między dzieci, które łapały go śmiejąc się.

Pobiegłem w przypadkowy korytarz. Kiedy się zatrzymałem musiałem oprzeć ręce na ugiętych kolanach i wziąć głębokie wdechy.

Te dzieci śmiały się, bawiły, były szczęśliwe... i umierające. Wiedziałem, że śmierć jest ciosem i czymś strasznym, bez względu na wiek, ale, gdy umiera ktoś starszy potrafimy to zaakceptować, bo przecież taka jest kolej rzeczy. Rodzimy się, dorastamy, starzejemy, umieramy. Inaczej jest z dzieckiem, bo przecież one nie miały szansy dorosnąć, zestarzeć się. Miały swoje kilka lat i nic przed sobą.

Nie mogłem znieść myśli, że są w hospicjum, tak jak Philip...

Kiedy wchodziłem do ogrodu, już spokojniejszy i zobaczyłem go na ławce w słońcu, z kroplówką stojącą obok, moje serce bolało tysiąc razy bardziej niż wtedy, gdy zobaczyłem te dzieci, a już wtedy myślałem, że coś rozsypuje się we mnie na czynniki pierwsze. Hospicjum było straszniejsze od szpitala, bo tam wchodziłem do miejsca, gdzie leczy się ludzi, a tutaj pomagało się im tylko dożyć.

– Nie jest tu tak źle, jak myślałem Mikey – powiedział Philip uśmiechając się do mnie, a ja nachyliłem się i pocałowałem jego usta. Nie były tak spierzchnięte jak zwykle. On cały wyglądał lepiej, może to dzięki słońcu. Jego blada, cienka skóra nie wydawała mi się tak straszna, jak w szpitalnym świetle, w oczach mogłem dostrzec wesołe iskierki, a dłonie nie trzęsły się mocno.

– Mają cię dobrze traktować, bo jak nie to poszczuję ich Mayą – zaśmiałem się, a ona uderzyła mnie w ramię.

– Sugerujesz, że jestem suką?!

– Nie, że jesteś agresywna. Philip, ona mnie bije!

– Spokój dzieci! – zarządził i przyciągnął mnie do siebie, zamykając w uścisku, swoich chudych ramion. Nie drżał, był trochę cieplejszy niż zwykle i pierwszy raz od dawna widziałem go wesołego, więc ja też chciałem taki być. Przez całą wizytę zachowywaliśmy się jakby to wszystko było normalne. Zupełnie jakbyśmy odwiedzali go w domu, a ten dzień nie różnił się niczym szczególnym od poprzednich.

To ostatnie było prawdą. Nie różnił się. Zrobiłem dokładnie to samo, co po każdym spotkaniu z Philipem, to, czego potrzebowałem, już w czasie naszych pocałunków. Wybuchnąłem płaczem...

Siedziałem w swoim pokoju, wtulając się w Mayę, która gładziła moje włosy szeptała uspokajające głupoty. Coraz bardziej dziwiłem się ile jest we mnie łez. Płakałem bez końca, a nowa fala szlochu wydawała się być mocniejsza, niż wszystkie poprzednie razem wzięte, chociaż miałem świadomość, że kolejna będzie jeszcze silniejsza.

Kiedy wchodziłem do szpitala, byłem w miejscu, gdzie leczy się ludzi. Mijałem dzieci, które też się śmiały, ale miały szansę na powrót do domu. Widziałem Philipa w białej pościeli i chociaż było to głupie i nierealne, mogłem udawać, że jeszcze znajdą dla niego cudowny lek i wróci do mnie. W hospicjum traciłem nawet swoje małe mrzonki. Stamtąd nie było wyjścia, ani dla tych maluchów, ani dla mojego chłopaka...

Nie miałem pojęcia, jak w swoim zamyśleniu dotarłem pod dom May. Nie było mnie tam od dnia, gdy Philip znalazł się w hospicjum, a ona wyjechała. Usiadłem na niskim murku, przez chwilę wpatrując się w budynki.

– Masz wszystko? – spytałem, kiedy wieczorem byliśmy na lotnisku. May wyglądała na najszczęśliwszą osobę na świecie. Mówiła, jak bardzo chce już zobaczyć brata, siostrę, mamę, iść do baru, czy kawiarni ze znajomymi, zobaczyć czy jakaś para w końcu się zeszła, bo pisząc z nimi miała wciąż wrażenie, że coś ukrywają.

– Mikey, poradzisz sobie? – Spojrzała na mnie, a jej oczy nagle zaczęły się szklić, od wzbierających łez. Miałem ochotę krzyczeć, że nie. Błagać, żeby została, jeszcze trochę, bo jeśli wyjedzie na pewno o mnie zapomni, a tego nie zniosę.

Nie zrobiłem tego.

Przyciągnąłem ją do siebie i objąłem. Zacząłem płakać, ale nie powiedziałem nic, co mogłoby ją zatrzymać. Po chwili czułem jak jej ciało drży, a dłonie zaciskają się na mojej bluzie.

– Wszystko będzie dobrze, ale już tęsknię– powiedziałem, dając jej całusa w czoło.

– Cienias – zaśmiała się, ale czułem, że nie jest w tym szczera – Masz do mnie dzwonić i pisać, a jak ci się uda to przyjechać. Nie daj mi tęsknić za bardzo – powiedziała, po chwili przytulając się do mnie znów. – Wiesz, nie chcę tu zostać, ale jednocześnie chcę. Bo ty tu jesteś, Philip, twoja mama... Już mi was brakuje, Mikey

– Nam też, ale tak będzie lepiej... Przyjadę i jeszcze będziesz miała mnie dość

– Spróbuj nie, to tu wrócę, żeby skopać ci tyłek!

Maya zniknęła.

Nie było jej obok, okna w jej dawnym pokoju były zasłonięte, a do mnie długo nie mogła dotrzeć myśl, że się nie zobaczymy. Wciąż żyłem jak w zaklętej pętli. Kładłem się spać, odkładając telefon, po kolejnej wieczornej rozmowie z nią, śniłem moje koszmary, a kiedy nadchodził ranek, niezliczoną ilość razy prawie napisałem do niej, żeby spytać, czy mam czekać przed bramą, a może ona będzie wcześniej, więc będę musiał jej szukać po zakamarkach szkoły. Później docierało do mnie, że przecież jej nie będzie. Szedłem tam, zbierałem swoje cięgi i obolały wracałem do domu, albo szedłem do Phila. Dzień w dzień...

I nie było już nikogo, kto przytuliłby mnie i powiedział, że będzie dobrze.

Mój telefon zaczął wibrować. Kiedy zobaczyłem, kto dzwoni, moje serce podeszło do gardła. Trzęsącą dłonią odebrałem, wsłuchując się w głos pielęgniarki. Nagle urządzenie, wyrwano z mojej dłoni, tak mocno, że palce wygięły się boleśnie. Usłyszałem szczęk komórki, uderzającej o bruk.

Nie myślałem o niej, ani o Colinie, który zjawił się nie wiadomo skąd i gonił mnie. Po prostu biegłem z całych sił, musiałem zdążyć. To nie mogło być już. Musiałem...

– Proszę... Tylko nie dziś! Musze iść! MUSZĘ! – Krzyczałem, szarpiąc się, kiedy Colin wciągał moje ciało w boczną uliczkę. Pchnął mnie na ścianę, o którą uderzyłem mocno.

– Nic nie musisz! – warknął, uderzając mnie w twarz, a ja chyba pierwszy raz się mu naprawdę postawiłem i kopnąłem najmocniej jak potrafiłem. Kiedy na chwilę stracił czujność, prześlizgnąłem się bokiem.

Przebiegłem tylko kilka metrów, nim znów mnie dorwał. Zacisnął rękę na mojej szyi, a drugą szarpał włosy.

– Kurwa, myślisz, że teraz ktoś ci pomoże?! Przyszedłeś wspominać tę sukę?! Zabiję cię i nikt się nie zorientuje!

– Jutro! Nie dziś, muszę iść... muszę iść...muszę iść... Puszczaj mnie! – Próbowałem się wyrwać, a ona patrzył na mnie jak na wariata. Rzucił mną o ziemię, zaczął okładać pięściami i kopać, a ja nawet nie myślałem o bronieniu się. Jedynie upływający czas wypełniał wszystkie moje myśli.

Nagle ktoś rzucił się na niego i uderzył w twarz. Ten dziwny chłopak, który mnie obserwował...

Colin chwycił go za ręce i patrzył, jakby widział ducha, a ja skorzystałem z tego, że zajęci sobą nie widzą, co robię i uciekłem. Miałem wrażenie, że moje płuca zaraz wyskoczą. Serce biło jak oszalałe, a w uszach szumiała krew. Skracałem sobie drogę małymi uliczkami, skwerami, byle zdążyć. Nie miałem pojęcia, czy gonią mnie, czy może wciąż okładają się między budynkami...

Wolontariusze odsuwali dzieci, które pałętały się po korytarzu, żebym nie wpadł na żadne, pielęgniarki, nie wyglądały nawet trochę zaskoczone.

– Philip... proszę – padłem na kolana przy łóżku, chwytając jego dłoń. Ścisnął ją ledwo wyczuwalnie, jakby chciał mi dać znak, żebym wstał. Podniosłem się i przytuliłem go – Nie odchodź... mam już tylko ciebie – łkałem. Wyglądał, jakby nie do końca rozumiał, co się dzieje. Brał coraz mniejsze oddechy, czasem, gdy mrugał uniesienie powiek trwało tak długo, jakby miał już więcej nie otworzyć oczu.

– Kocham cię Mikey... będę cię pilnować. Tam – uniósł oczy w górę, bo nie starczało mu sił, żeby wskazać niebo ręką. Chwyciłem dłoń chłopaka i zbliżyłem ją do mojego policzka. Była taka bezwładna i chłodna. Jak on cały... Przymknąłem oczy, które opuszczało coraz więcej słonych łez.

– Kocham cię...zawsze będę – pocałowałem go. Ostatni raz. Powoli, nie pogłębiając pocałunku, jedynie dociskając moje usta do jego. Czułem jak jego wargi wyginają się w słaby uśmiech.

Był taki spokojny...

Był...

Mój Philip odszedł na zawsze...

W drzwiach jego sali minąłem dwie sylwetki. Spojrzałem na obu blondynów, którzy patrzyli z równym niedowierzaniem. Nie wiedziałem, kiedy przyszli, ile widzieli, dlaczego wciąż tu są i obserwują jak łzy zalewają moją opuchnięta twarz, a łapanie kolejnych haustów powietrza jest zbyt trudne. Jedyne, co mogłem zrobić, to spojrzeć na Colina z pustką ziejącą z moich oczu.

– Teraz możesz mnie zabić

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top