Bully 1.6

Po jakimś czasie Maya uspokoiła się. Już nie płakała i nie uderzała gumką w swój nadgarstek, ale mimo to nie wyglądała jakby czuła się lepiej. Poprosiła bym z nią został, wiec zadzwoniłem do mamy i uprzedziłem ją, że nie wrócę na noc. Nie miała nic przeciwko, ale kiedy słyszałem jej zmęczony głos, czułem, że sens tego, co powiedziałem nie dotarł do niej całkowicie, po prostu myślała tylko o tym, by wreszcie się położyć.

May rzuciła mi jakieś ubrania. Nie wnikałem, do kogo należą, po prostu w łazience nałożyłem na siebie te szare dresy i bardzo dużą koszulkę. Nie wiedziałem, czy to rzeczy jej brata, czy chłopaka i w sumie to w ogóle mnie to nie obchodziło. Bardziej przejmowałem się swoimi rękami. Stałem przed drzwiami łazienki, wpatrując się w klamkę i nie potrafiłem chwycić za nią. Odkąd Maya mnie opatrywała, nie pozwalałem jej więcej oglądać swoich ran, a teraz przez krótki rękaw koszulki, wszystkie blizny i świeże rany były dobrze widoczne. Nie pamiętałem już, kiedy ostatnio nie zakładałem długich rękawów...

– Mikey – usłyszałem wesoły głos Mayi i energiczne pukanie w drzwi – dla mnie się tak starać nie musisz, no wyłaź! – Jej kroki zaczęły rozbrzmiewać w korytarzu, a chwile później usłyszałem jak idzie schodami na dół. Szybko przemknąłem do jej pokoju. W głowie ciągle kołatała mi się myśl, że ktoś mógłby wrócić do mieszkania i mnie zobaczyć. Kiedy znalazłem się na miejscu, podszedłem wolno do łóżka. Nagle jednak zobaczyłem jakiś ruch w oknie sąsiedniego budynku. Nie wiem, co mną kierowało, kiedy zbliżałem się do okna, ale żałowałem, że poddałem się temu. W mieszkaniu naprzeciwko, ktoś nagłym szarpnięciem odsunął zasłonę, a moim oczom ukazał się chłopak z parku. Widząc jego błękitne, nieludzkie tęczówki i drobny uśmieszek na ustach, odskoczyłem od szyby jak oparzony. Moje serce biło nienaturalnie szybko, a dłonie trzęsły się, nie byłem w stanie przełknąć śliny. Po chwili chłopak zasłonił okno, wyłączył światło, a w tym samym czasie Maya wróciła.

Miała krótkie spodenki i koszulkę na ramiączkach w kolorze brzoskwini. Rude włosy znów zebrane w imitację koka, a na ustach szeroki uśmiech. Wyglądała, jakby wcale chwilę wcześniej, nie przeżywała załamania i to było straszne. Nie jej uśmiech, ale on w zestawieniu z jej ciałem. Po raz pierwszy widziałem jak bardzo jest zniszczona.

Ręce pełne jasnych kresek, w niektórych miejscach usianych tak gęsto, jakby zrywała kiedyś całe płaty tkanki na raz, ale ona nie cięła ich jak ja, na całej długości, maltretowała tylko przestrzeń od nadgarstka, po łokieć. Najgorzej prezentowały się jej nogi. Zrozumiałem, dlaczego nawet, gdy jest gorąco miała na sobie bardzo grube, czarne rajstopy. Długie szramy na udach mówiły wszystko. Miejscami, blizny skręcały, łączyły się z sobą, tworząc makabryczne wzorki i napisy. Nie lepiej było z łydkami, gdzie kreski były króciutkie, ale najpewniej nie dałoby się ich zliczyć. Nałożyła na siebie błękitny, długi, rozpinany sweter i usiadła po turecku na łóżku, podając mi jeden z kubków herbaty, które przyniosła. Na wewnętrznej stronie, lewego uda zauważałem postrzępione ślady, układające się w miarę równe koło, jakby coś było tam wbite.

– Dlaczego? – spytałem, po dłuższej chwili ciszy. Prawdopodobnie było to z mojej strony idiotyzmem, bo przecież dopiero, co uspokajałem ją, ale nie potrafiłem się w tamtym momencie powstrzymać.

– Co dlaczego? – odparła, upijając łyk herbaty i przytulając do brzucha poduszkę z piosenkarzem. – Dlaczego wyglądam jak wycinanka? Dlaczego strzelam jak głupia jakąś gumką na nadgarstku, albo polewam się woskiem? Dlaczego chociaż mogłabym żyć sobie w spokoju, obnosząc się z kasą ojca, ja pozwalam się gnoić jak bura suka? Dlaczego musiałeś iść ze mną do psychiatry? – Nie brzmiała na złą, urażoną, czy smutną, ale pustą. Jej głos był po prostu beznamiętny, a oczy nieruchome, utkwione w jeden punkt, jakby była niewidoma.

– Nie musisz, jeśli nie chcesz, ja... – nie dała mi skończyć, przerywając moje zdanie głośnym śmiechem. Odłożyła herbatę na biurko, ciągle rozbawiona, po czym rzuciła się na poduszki.

– Mogę ci poopowiadać... – zaśmiała się cicho, ale nie był to radosny dźwięk. To był bolesny śmiech, który zapowiadał smutną historię, a nie pogodne wspomnienia z przeszłości. Chociaż, czy kogokolwiek, kto ją widział, dziwiłoby to?

Moja mama jest Polką, ale od dziecka mieszkała w Rosji, tam poznała ojca mojego brata i siostry. To był o wiele lepszy człowiek niż mój ojciec, on naprawdę kochał swoją rodzinę, przynajmniej tak zawsze go sobie wyobrażałam, kiedy szliśmy na cmentarz, a później w domu Misza opowiadał mi o nim. Po jego śmierci długo była sama, aż zjawił się mój tata. Wszystko mogło się układać, biznesmen i śpiewaczka operowa, samotni, którzy się odnaleźli w tym świecie... Tylko, że życie to nie jakaś bajka, gdzie znajdziesz swojego księcia i żyjesz długo i szczęśliwie, bo ten wyśniony ukochany, w końcu okaże się kawałem skurwysyna...

Odszedł, kiedy byłam mała, chyba nawet nie umiałam jeszcze chodzić. I to wszystko moja wina, bo gdybym się nie pojawiła, pewnie ciągle byliby szczęśliwi, chociaż, czy z takim człowiekiem można mówić o szczęściu? Chciał, żeby oddała moją siostrę i brata do swoich rodziców, a mnie zabrała i wyjechała razem z nim. Póki mnie nie było na świecie, zdawał się akceptować Miszę i Amelię, więc mama nie wiedziała, co się stało... Misza mówił, że gdy odszedł całymi nocami płakała, a w dzień była jak duch, niezdolna do zajęcia się nami. Znów została sama...

Dziadkowie, parę lat wcześniej wrócili do Polski, więc nie wiedzieli, co się u nas dzieje, właściwie wszystko spadło na barki Miszy. Tylko, że miał ledwie piętnaście lat, a musiał zająć się mną, pilnować Amelii, żeby nie powiedziała nikomu w szkole, że właściwie wychowujemy się sami, a do tego samemu się uczyć i zajmować domem. Nie wiem ile to trwało, ale kiedy już sobie nie radził zadzwonił wreszcie do dziadków. Ściągnęli nas do Polski i z czasem wszystko wyszło na prostą. Mama wróciła do pracy, mną zajmowała się głównie babcia, a moje rodzeństwo poszło do szkoły.

Przez parę lat było spokojnie. Mama dostawała angaże za granicą, a dziadkowie z racji wieku już nie mieli tyle siły, co dawniej do zajmowania się nami, więc znów większość spraw spadła na Miszę, ale teraz był dorosły, Amelia już nie była głupiutką ośmiolatką, a ja niemowlakiem, który wymaga ciągłej opieki. Mama nie chciała, żebyśmy się przenosili na czas jej kontraktu w inne miejsce i tracili znajomych, zaczynali ciągle od zera, więc jeździła sama, słała pieniądze, a kiedy wracała każdą chwilę spędzaliśmy razem. I wtedy jeszcze byłam normalna. Byłam tylko małym dzieckiem, które nie znało bólu, strachu i zawsze miało blisko brata, który był wtedy jak super bohater, przy którym niczego nie trzeba się bać...

A później cały mój naiwny, dziecięcy świat runął jak domek z kart...

Nie wiem ile trwało to naprawdę, w mojej pamięci to tak jakby z dnia na dzień wyrwano mnie z domu, w którym byłam szczęśliwa i powiedziano, że mam teraz mieszkać gdzieś bardzo daleko, z obcymi ludźmi. Największe kuriozum z tego wszystko, ojciec nie przypomniał sobie nagle, że ma dziecko i chciałby je wychowywać... miał po prostu dziewczynę, nie pierwszą i nie ostatnią, bo jeśli z jakąś kobietą wytrzymał trzy miesiące to był prawdziwy cud. No, ale z nią był pół roku, myślał, że się nie znudzi, a skoro jego skarbek chciał być mamą, a nie chciał ciąży, ani płaczu, to puścił w obieg trochę kasy, żeby wygrać kilka spraw sądowych i mnie zabrać...

Zobaczyłam jakiegoś strasznego, wysokiego bruneta, z rozczochranymi włosami, kilkudniowym zarostem i workami pod oczami i rudą dziewczynę, pewnie dwa razy młodszą od niego z tak nadmuchanymi ustami, jakby skóra na nich miała zaraz pęknąć...

Praktycznie nie znałam angielskiego, bałam się ludzi, z którymi musiałam mieszkać, a na dodatek ojciec stwierdził, że mam iść do tej szkoły, co dzieci wszystkich jego znajomych. Wszyscy mówili po angielsku, a ja wyłapywałam pojedyncze słowa i zdania, które zdołałam zrozumieć, ale nikogo to nie obchodziło. Nikogo, poza dzieciakami ze szkoły, bo one nie były tak proste do nakierowania jak dorośli, którym wystarczy czasem dopłacić, by przymknęli oko na braki. Inne dzieci zagadywały, chciały mnie poznać, a ja się ich bałam. Nikt nie wydawał mi się tak straszny jak rówieśnicy. Ciągle śmiali się ze mnie i wyzywali, na każdej przerwie szukałam miejsca do ukrycia, a kiedy wracałam do domu i byłam pewna, że jeszcze nikogo nie ma, zabierałam telefon i dzwoniłam do domu. Błagałam mamę, Miszę, wszystkich tam, żeby mnie zabrali. Obiecywałam, że będę już zawsze grzeczna, jeśli tylko będę mogła wrócić.

Próbowali. Ciągłe sprawy sądowe, Misza i jego kolega raz nawet próbowali mnie porwać. Nic to nie dało. Utknęłam w tym kraju, z tym człowiekiem i coraz częstszymi myślami, że chcę już to wszystko skończyć. Ojciec zdążył rozstać się ze swoją dziewczyną i do tej pory nie mam pojęcia, dlaczego uparł się, bym z nim została. Pił i bił mnie, ciągle znajdował nowe panienki, które zmieniały się tak szybko, że do każdej zaczęłam mówić „Joy". Łudziły się, że będą z moim ojcem dłużej, jeśli mnie do siebie przekonają, a tak naprawdę były tak samo nieważne jak ja.

Im byłam starsza tym bardziej nienawidziłam ludzi. Nie można im dogodzić, bo jeśli raz staniesz się ofiarą już żadne wysiłki nie wyciągną cię z tego bagna. Nie ważne, że nauczyłam się języka, w szkole zaczęli wyśmiewać mój akcent, więc znów przestałam się odzywać. W domu uczyłam się mówić od nowa, za każdym razem, gdy doszłam do wniosku, że akcent daję w złym miejscu, za bardzo wyciągam jakąś głoskę, robię cokolwiek inaczej niż oni, wbijałam sobie cyrkiel w dłoń. Za każdym, jednym razem. I nikt tego nie zauważał, nikogo to nie obchodziło...

Byłam starsza, mój ojciec gorszy, ludzie ciągle wpędzali mnie na dno rozpaczy. Kończysz jedno piekło, idziesz do kolejnego i część osób, które zgotowały ci poprzednie idzie z tobą. Wszystko zaczyna się od nowa, przyłączają się inni i z czasem koło się zatacza. I większość z nich nawet nie wie, dlaczego cię nienawidzi, krzywdzi, bo albo robią to od dziecka i nie pamiętają jak to się zaczęło, albo bezmyślnie w którymś momencie poszli za tłumem i nawet nie pytali.

Kiedyś ojciec pozwolił mi na trochę pojechać do mamy. Trzy miesiące, które były dla mnie jak przejście do innego świata. Przez chwilę wydawało mi się, że mogę być szczęśliwa, żyć normalnie. Poznałam trzy osoby, które poza moją rodziną stały się powodami, dla których warto męczyć się jeszcze trochę. A później musiałam wrócić i czułam się jeszcze gorzej niż wcześniej. Kiedy jesteś samotny możesz do tego przywyknąć, ale jeśli zaznasz bliskości, uzależnia cię to poczucie szczęścia i powrót do stanu wyjściowego jest niemożliwy. Tak jest ze wszystkim. Póki nie wiesz, co to miłość, nie przeszkadza ci to, że nikogo nie masz, ale kiedy zobaczysz jak to jest być dla kogoś całym światem, a później znów masz być sam, marzysz o tym by znów tego zaznać.

Kiedyś znalazłam w internecie dziwną stronę. Masa ludzi pisała tam jak beznadziejne jest ich życie, jak radzą sobie ze smutkiem... cieli się. Wielu z nich to robiło, a ja im więcej o tym czytałam tym bardziej byłam ciekawa, czy to naprawdę coś daje. Od mojej nauki, kiedy karałam się igłą z cyrkla nie robiłam sobie krzywdy, ale zastanawiałam się czy jeśli zacznę, to też będzie mi lepiej. Więc spróbowałam... z ciekawości. Tak jakbym podążała za przepisem na ciasto, tak obserwowałam swój stan, byle tylko na pewno uzyskać efekt. Zrobiłam trzy kreseczki, płytkie, krzywe, nawet nie wymagały zasłaniania, bo wyglądały jak draśnięcia kota. Najważniejsze jest to, że nic mi nie dały. Przestałam czytać o tamtych ludziach, bo przecież kłamali. Byłam wykończona psychicznie, fizycznie, życie waliło mi się na głowę, a mimo to nie poczułam ulgi. Jednak zrobiłam to znów. Później jeszcze raz i jeszcze jeden. To nie była ucieczka... tylko czysta przyjemność.

Byłam jak ćpun, który żyje od strzału do strzału. Ja żyłam od cięcia do cięcia. Znalazłam przyjemność w tym, co miało mnie zniszczyć. Za każdym razem, kiedy nacinałam ręce, nogi, brzuch, byłam szczęśliwa. Czułam po prostu tak potworną satysfakcje z tego, że się niszczę. Nie ludzie ze szkoły, nie mój ojciec, nie ten jebany świat, po prostu ja. Byłam panią swojego życia, bo to ja miałam zdecydować, kiedy je zakończę. Obiecałam sobie, że mnie nie złamią, że zniosę wszystko, co mi serwują obojętnie, a ból nie będzie mnie przerażał. I tak się stało, bo im dłużej to trwało, tym lepiej się z nim czułam.

Nogi praktycznie nigdy nie były zagojone. Nie raz przy każdym kroku czułam, jak rany się naruszają, znów sączy się z nich krew, chodzenie sprawiało mi ból, a mimo to uśmiechałam się, bo już nic innego nie potrafiło mi dać takiej przyjemności.

W końcu przesadziłam. Nie wiem już nawet, co do tego doprowadziło, po prostu siedziałam w moim pokoju, z ręcznikiem na biurku i cięłam się. Chociaż to za słabe słowo, ja się kroiłam, chlastałam swoje ręce w jakimś cholernym transie, zalewając się łzami i marząc żeby w końcu było lepiej. Dopiero, kiedy zaczęło mi się robić słabo, świat zaczynał ginąć, a ran nie byłam w stanie zatamować, bo wypływało z nich coraz więcej ciemnej krwi, zaczęłam panikować. Straciłam przytomność, obudziłam się dopiero w szpitalu.

Nie chciałam z nikim rozmawiać, bo nikt z personelu mi nie wierzył. Pielęgniarki, lekarze, psycholodzy... tylko moi przyjaciele i rodzeństwo potrafili nie pytać i powiedzieć, że ufają mi. Wszyscy inni sądzili, że chciałam się zabić. Nie mogłam nic zrobić, żeby potraktowali mnie poważnie, bo jak powiedzieć, że nie chciałam zejść z tego świata tylko zbyt lubię ból i mnie poniosło?

Snułam się po salach jak jakiś duch. Ciągle w bandażach, na lekach, z jednym wyrazem twarzy, chodziłam jak śmierć od sali do sali, od okna do okna. Nie mogłam już nawet płakać. W końcu nawet to mi się znudziło, więc siedziałam tylko u siebie.

Zaczął przychodzić jakiś chłopak. Najpierw tylko mijał moje drzwi, czasem niby przypadkiem wchodził i po chwili mówił, że pomylił pokój. Potem zaczął ze mną rozmawiać, a przynajmniej próbował. On mówił ja odpływałam do swojego świata, a jemu to nie przeszkadzało, ciągle uśmiechał się i gadał jak najęty.

Sama teraz nie wiem, jak do tego doszło, że zaczęłam mu odpowiadać, kiedy zamiast na parapecie, zaczęłam siadać z nim na łóżku, ani dlaczego nawet, jeśli nie byłam głodna, to wystarczyło jedno jego „proszę" żebym pozbywała się wszystkiego z talerzy. To nie znaczy, że nagle się zakochałam i wszystkie problemy zniknęły. Yulai został na chwilę moją odskocznią, kimś, kto miał na zawsze zniknąć z mojego życia, gdy tylko wypuszczą mnie ze szpitala.

– Wiesz, że nie masz, na co liczyć? – spytałam kiedyś, gdy powiedział mi, że wychodzi, ale będzie mnie odwiedzać.

– Masz chłopaka? – zaśmiał się, kładąc na moim łóżku i obserwując plamki słońca odbite od małego lusterka, które krążyły po suficie.

– Osoby, które trzymają mnie jeszcze na tym świecie, mogę zliczyć na palcach obu rąk, mam wolne jeszcze dwa, nie mogę ich oddać byle komu

– Może kiedyś zasłużę – uśmiechnął się i zaczął przyglądać się moim ranom, które znów zaczynały się otwierać, chociaż powinny już dawno porządnie się zasklepić.

Przychodził, tak jak mi obiecał. Prawie, co dzień był u mnie i starał się jakoś zasłużyć na miejsce w moim życiu. Ciągle powtarzał, że kiedy mnie wypuszczą, zabierze mnie na randkę i już na pewno mu nie odmówię.

Próbował, aż w końcu przyszedł do mnie jego przyjaciel i powiedział, że ma dość tego wszystkiego, bo Yulai zachowuje się jak rozkapryszone dziecko.

– Rób, co chcesz, nawet go możesz w fontannie utopić, ale raz z nim wyjdź! Kobieto ja cię proszę, on mi już z dziesięć razy z zamyślenia przywalił, od tego zależy moje życie – Udawał płacz i prawie klęczał, a ja chyba pierwszy raz od dawna naprawdę szczerze się śmiałam. Zgodziłam się na jedną randkę, a potem kolejną i kolejną.

Czas jakoś mijał. Nie mówiłam mu o tym, co dzieje się w szkole, ani w domu. Nikt nie wiedział, że się spotykamy, bo ojciec gdzieś by mnie wysłał. W końcu reputacja, jeśli nie masz wystarczającej ilości zer na koncie, nie możesz się zbliżyć.

– Przestań to robić – Poprosił Xia, kiedy zobaczył u mnie nowe rany. Zdjął mi stary, przesiąknięty krwią opatrunek, a ja wstydziłam się na niego spojrzeć, bo obiecywałam mu to tyle razy i nigdy nie mogłam wytrzymać. Tak jakby diabeł siedział w mojej głowie i wygrywał wciąż jedną melodię „tnij, tnij, tnij".

– Yu, ja nie mogę – zaczęłam płakać z bezsilności, bo chociaż chciałam to zrobić nie dla siebie tylko dla niego, dla tych osób, którym jeszcze na mnie zależy, to i tak ciągle się poddawałam. – To jest silniejsze. Bo tylko, gdy boli czuję, że mam jakąkolwiek kontrolę

– Popatrz na mnie – Uniosłam wzrok, a on uśmiechał się do mnie. Miał dłonie ubrudzone, po zakładaniu mi opatrunku, ja miałam już czerwone oczy, a mimo to patrzył na mnie jakby to była najlepsza chwila w naszym życiu. Jakbym nie była kompletnym wrakiem. – Powoli, razem znajdziemy sposób

Nie widzieliśmy się trzy dni, a ja wariowałam. Chciałam rwać sobie włosy z głowy, wydrapać oczy, dać się pobić do nieprzytomności. Siedziałam zaszczuta jak zwierzę i powtarzałam sobie, że tym razem wytrzymam.

Kiedy nikogo u mnie nie było przyszedł z jakąś torbą. Założył mi na rękę gumkę, kilka innych schował w szufladzie przy łóżku, a na stoliku nocnym ustawił grube, walcowate i kuliste świeczki.

– Co to ma być? – spytałam, kiedy skończył, a do rąk podał mi zeszyt, gdzieś pod łóżko wrzucając trzy kolejne.

– Skoro ból jest ci potrzebny, to odstawiajmy go powoli. Kiedy będziesz się stresować, bać, czy cokolwiek innego, możesz naciągać tę gumkę i się uderzać, zaboli, ale nie zrobisz sobie krzywdy, a kiedy będzie już naprawdę bardzo źle i poczujesz, że nie wytrzymasz, bez czegoś mocniejszego, masz świeczki. Brat mi doradził, że mam nie kupować kolorowych i zapachowych tylko sojowe, bo mają niższą temperaturę topienia i nie zranisz się. Swoją drogą Yuan chyba myśli, że kręci nas BDSM, bo od tematu świeczek przeszedł do gadania mi, że mamy uważać i on nie zamierza jeszcze wujkiem zostać – powiedział robiąc głupkowatą minę, a ja zaczęłam się śmiać wyobrażając sobie jak musiał wyglądać jego brat, gdy Yu wparował do niego pytając, jakimi świeczkami można się polewać.

– Dobra, a zeszyty? – Powiedziałam, od razu zaczynając wypróbowywać sposób z gumką na nadgarstku.

– Żebyś nie myślała o ranieniu się, zaczynasz kurs chińskiego u profesora Xia – Chyba nigdy wcześniej, nie słyszałam, żeby w jego głosie było tyle samozachwytu.

Pomagało. Nie przybywało mi nowych ran, poza kilkoma momentami załamania, ale nie było tego dużo. Uczył mnie, a ja nie myślałam o całym bagnie, jakim było moje życie. Przez chwilę czułam się prawie normalnie, a potem musiał wyjechać. Nagle znów zostałam sama, znów nie umiałam sobie poradzić, do tego ojciec zostawił kolejną dziewczynę, więc zaczęło mi się obrywać. W szkole jakby wszyscy wyczuli, że coś jest nie tak i zaczęli znęcać się nade mną bardziej.

I tak było ciągle, powoli moje życie zaczynało się układać, a zaraz waliła się jedna mała rzecz, która za sobą ciągnęła wszytko inne do samego dna. Jak kolejka górska, ciągle w górę i w dół.

Już nie umiem myśleć, że będzie dobrze, bo kiedy w jednym momencie dzieje się za dużo dobrego, ja obsesyjnie wyczekuję momentu, kiedy wszystko znów runie jak domek z kart i będę potrzebowała ratunku. Za każdym razem boję się, że to mój ostatni upadek, w końcu nie wytrzymam i z tym skończę. Zostawię tu Miszę i Amelię, zostawię mamę, dziadków, ciebie i Yu...

Maya leżała, wpatrując się w sufit i długo nic więcej nie powiedziała. Miała policzki mokre od łez, ale nie uderzała już gumką w nadgarstek.

– Wiesz Mikey, psychiatra powiedział, że jestem normalna – zaśmiała się, tak wesoło, że czułem się dziwnie słuchając tego, po jej opowieści – No może nie normalna do końca, ale na tyle, by nie było podstaw do nawet częściowego ubezwłasnowolnienia, o które stara się mój ojciec

– Co to znaczy?

– Że niedługo będę wolna, będę mogła wyjechać, wrócić do Polski i tam skończyć szkołę, albo pojechać do Szwecji do Yulaia, a później zobaczymy, może tam zostaniemy, może wyjedziemy do Chin, czy gdziekolwiek indziej. Nie ważne, będę mogła żyć – Powiedziała, a jej oczy błyszczały wesoło.

Moje serce ścisnęło się boleśnie. Chciała wyjechać, zostawić mnie, teraz, gdy w każdej chwili Phil mógł umrzeć, miałem zostać znów kompletnie sam. Miałem ochotę prosić ją, żeby została, zniosła to jeszcze trochę, ...ale nie mogłem.

Patrzyłem na jej blizny, zapłakane oczy, w uszach ciągle słyszałem odgłos gumki uderzającej o ciało i tylko to zaprzątało moje myśli. Nie mógłbym jej o to prosić, bo jeśli chociaż jedno z nas miałoby się uratować, to wolałem, by była to ona.

– Więc myśl tylko o tym. Masz, dla kogo żyć, masz, dla kogo czekać, więc nie wypatruj momentu, gdy wszystko runie, bo tym razem jesteś już blisko i nic nie może cię powstrzymać – powiedziałem, kładąc się obok niej.

– Naprawdę? – Pokiwałem potakująco głową, a Maya uśmiechnęła się i przytuliła mnie. Zrobiłem to samo, ignorując każda egoistyczna myśl, która iskrzyła w mojej głowie. Nie mogłem jej zatrzymać na zawsze, ale miałem ją tu i teraz. Jeszcze przez chwilę mogłem się cieszyć tym, że nie jestem kompletnie sam.

Hej, zbłąkane duszyczki (o ile jakieś tu są)

Zastanawiam się, czy jest jakikolwiek sens ciągnąć to dłużej. „Bully" skończy się niedługo, więc to dopiszę, ale życie „Scars" i „Reality" wisi na włosku.

Mam świadomość, że o ile ta naciągana historia jeszcze na razie jakoś się trzyma (albo przynajmniej udaje) to druga część, może odstraszać i pewnie nikomu nie będzie się chciało czekać na „powrót do normy" w trzeciej.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top