Bully 1.5
Poczucie winy jest dziwne. Tak po prostu... Może nadejść w najmniej spodziewanej chwili, nie ważne, czy człowiek rzeczywiście popełnił błąd, czy miał na to, co dzieje się wokół jakikolwiek wpływ. Zjawia się, tak po prostu i zatruwa organizm, obezwładniającą mieszaniną bezsilności, obaw i autoagresji.
Dokładnie te trzy rzeczy odczuwałem tego dnia. Rozpadałem się wewnątrz na setki maleńkich odłamków, a moje całe życie zdawało się być jakimś nieśmiesznym żartem, który nigdy nie doczeka się puenty. Powoli zaczynało do mnie docierać, że mój świat gaśnie niczym płomień świecy, a ja muszę podtrzymywać go jak najdłużej, by móc blaskiem tych kilku szczęśliwych momentów oświetlać ciemność mojego życia, w której czaiły się najgorsze bestie.
Tylko jak mogłem być silny dla kogoś, gdy nie potrafiłem ocalić siebie samego?...
Znów byłem w sali trzysta piętnaście i patrzyłem jak mój chłopak gaśnie. Obserwowałem jego coraz chudsze ciało, bledszą skórę i z każdym dniem coraz bardziej sztuczny uśmiech, wymuszany tylko by poprawić mi humor. Czy jest na świecie bardziej żałosny człowiek niż ten, który zamiast być wsparciem dla najważniejszych w swoim życiu osób, sam potrzebuje ich wsparcia?
Maya nie przyszła tym razem ze mną, nie wiedziałem dlaczego, ale to było dobre. Phil znów się zapadał. Wiedziałem, że dobre dni przemijają, ale za każdym razem odczuwałem jego upadki mocniej. Kiedy to nadchodziło czułem się jakbym utknął wewnątrz starego zegara, wybijającego godziny. Każde uderzenie, było strachem Phila i moją porażką. Brutalnym zderzeniem z rzeczywistością, w której już niedługo miało go nie być. Nie byłem na to gotowy. Czy ktokolwiek mógłby? Nikt nie jest gotowy na śmierć ona zawsze będzie przychodziła zbyt wcześnie... Tak bardzo chciałem obudzić się w innym świecie, gdzie nie ma zła, niesprawiedliwości, gdzie ja i Phil jesteśmy szczęśliwi...
– Mikey – Philip wtulił się w moje ciało tak mocno jak tylko był w stanie. Łkał żałośnie odkąd zjawiłem się u niego. Jego ciałem ciągle wstrząsał szloch, a łzy skapywały na jasną pościel. Przez okno wpadały promienie słońca rozbijające się na ścianach, a ja znów widziałem w nich demona. Patrzył na mnie swoimi kpiącymi oczami, jakby chciał powiedzieć, że już wkrótce nie będzie przy mnie nikogo. – Mikey, ja nie mogę
– Spokojnie, jestem przy tobie – Przytuliłem go mocniej, głaszcząc po cienkich włosach, sunąc dłonią po plecach, na których mogłem wyczuć kości i zliczyć je gdybym miał taki kaprys. Tak bardzo chciał mnie chronić, a teraz sam tego potrzebował. Był coraz bardziej kruchy. Miewałem wrażenie, że każdy mój zbyt gwałtowny ruch może go skrzywdzić. – Będę już zawsze
– Dlaczego nasze zawsze musi być takie krótkie? Dlaczego muszę umrzeć? Boję się Mikey... Tak cholernie się boję – Bolało. Każde jedno słowo, które wypowiedział przez łzy. Nie ma nic okrutniejszego niż prawda, ale jak moglibyśmy się oszukiwać? Nasz czas był policzony. Ziarenka w klepsydrze umykały wyznaczając nam nasz przydział szczęścia, ograniczany przez chorobę...
– Kocham cię – Wyszeptałem całując go. Powoli, delikatnie. Nie potrafiliśmy już inaczej. Jak cudownie byłoby, chociaż jeszcze jeden raz zatracić się razem z nim w namiętnym pocałunku. Szybkim, gwałtownym, pełnym ruchliwego języka i drobnych ukąszeń warg. Jak dobrze byłoby, gdyby raz jeszcze mógł z lekkim, zarozumiałym uśmieszkiem rzucić mnie na łóżko i wyrwać z moich ust głośne krzyki. Tak jak kiedyś czuć jego dłonie na całym ciele i usta zostawiające czerwone ślady, tak inne od tych, które zwykle na nim gościły. Tak bardzo upragnione. Nie mogliśmy... Choroba miała przerzuty już nawet na nasze pocałunki. Teraz każdy z nich był tak samo powolny i czuły. Smutny i niepewny, bo każdy z nich musiał być pożegnaniem. Za każdym razem, gdy zamykałem drzwi tej sali, w moim sercu kiełkowała nowa sadzonka strachu. Nie mogłem być pewien, czy to nie była moja ostatnia wizyta. Mój ostatni moment, gdy mogłem słuchać bicia serca Philipa i czuć jego spękane usta.
Zabrali go na badania, wciąż zapłakanego i szukającego dłońmi mojego ciała. Stałem bezradny wpatrując się w jasne drzwi i czułem się winny. Chociaż wiedziałem, że to nie ja zesłałem chorobę na niego, a tym bardziej nie mogłem jej zabrać, to dziwne uczucie nie chciało mnie opuścić. Gdzie na tej Ziemi była sprawiedliwość, jeśli ja byłem zdrowy, chociaż nie potrafiłem żyć i przyjąłbym śmierć jak wybawienie, a Philip, który miał wszystko przed sobą musiał ustąpić w obliczu klęski?
– Przepraszam – Wzdrygnąłem się, czując dotyk na ramieniu, który wytrwał mnie z zamyślenia. Odwróciłem się, a moim oczom ukazała się pielęgniarka. Jak każda tutaj, ubrana w błękitna koszulkę, spódnicę poniżej kolan i białe, buty ze skrzypiącą podeszwą. Może miała tylko czterdzieści lat, a może już ponad pięćdziesiąt, nie byłem w stanie odczytać tego z jej opalonej, przemęczonej twarzy. Czarne włosy nie miały nawet odrobiny blasku, jakby należały do wiekowej lalki, która leży zapomniana na strychu, a gruba warstwa kurzu nie pozwala światłu na jakiejkolwiek odbicie.
– Tak? – Miałem wrażenie, że chciała odsunąć się widząc mój otępiały wzrok. Chociaż pewnie było to tylko złudzenie, bo przecież musiała widzieć już wielu takich ludzi jak ja. Załamanych, zagubionych, wyczekujących straty najważniejszych osób w swoim życiu.
– Idź już do domu, to na pewno potrwa – Podziękowałem jej i zacząłem zmierzać korytarzem do wyjścia, kiedy zatrzymała mnie jeszcze na chwilę. Ciekawe, czym tak zwróciłem jej uwagę, by chciała mnie pocieszyć... używając najgorszego stwierdzenia, jakie istnieje. – Wiem, co czujesz, mam syna i...
– I co? Pani syn choruje? Może nie żyje?– Niemal warknąłem, chociaż nie chciałem. Tak jakby jej słowa poruszyły niestabilną konstrukcję mojej samokontroli, która teraz chyliła się ku upadkowi. Pokiwała głową przecząco i lekko speszyła się, jakby dopiero teraz dotarł do niej bezsens wypowiedzianej wcześniej deklaracji – Więc nie ma pani pojęcia, co czuje się, kiedy najbliższa ci osoba odchodzi, gwarantuję, że wyobrażanie sobie tego jest bez sensu
Nie miałem siły jeszcze pójść do domu. Czułem, że jeśli tylko przekroczę próg mojego pokoju, to ta cienka powłoka oddzielająca mnie od całkowitego poddania się smutkowi pęknie jak bańka mydlana, a moje ciało znów pokryją czerwone kreseczki. Nie chciałem już tego robić, a jednocześnie to było coś, o czym bez przerwy myślałem. Byłem jak narkoman żyjący od strzału do strzału, ale moim odurzeniem był widok krwi, spływającej na ziemię. Chociaż zawsze towarzyszyło mu drżenie ciała, mroczki przysłaniające wzrok i zimny pot na czole, to nie odrzucało mnie to tak silnie jak powinno. Chociaż obiecywałem Philowi, że przestanę, wmawiałem sobie, że dam radę, to tak naprawdę, nie potrafiłem nic zmienić w moim życiu.
Szedłem alejką parkową, którą jeszcze niedawno kroczyłem z May, zalewając się łzami. Teraz też miałem ochotę to zrobić, ale jakaś siła, której nie byłem w stanie pojąć, powstrzymywała mnie. Zszedłem ze ścieżki, ale zamiast usiąść na ławce, wszedłem głębiej w park, by zniknąć w plątaninie drzew. Kiedy nie mogłem wreszcie dostrzec spacerujących wytyczonymi dróżkami ludzi, przystanąłem i oparłem się o pień drzewa, a później wyczerpany usiadłem pod nim. Odchyliłem głowę patrząc na chmury, które płynęły leniwie po niebie, przybierając coraz to nowsze kształty. Za białymi, puchatymi obłokami, sunącymi wzdłuż błękitnej tafli, zaczęły pojawiać się kolejne, szare, ciężkie, jak grafitowe bloki, które jakaś magiczna siła wzniosła pod nieboskłon. Jak wielki głaz niesiony przez Szatana, by spuścić go na wierzę kościoła, tak one ociężale zbliżały się do miejsca, gdzie jeszcze chwilę temu panował spokój, by zaburzyć go swoim nagłym uderzeniem.
Było mi obojętne czy zmoknę, zachoruję, porazi mnie piorun. Mogłem siedzieć pod tym drzewem i nie myśleć o niczym. Pewnie właśnie to bym zrobił, gdyby nie wiadomość od Mayi. Nie miałem pojęcia, o co chodzi, ale widząc adres i jedno słowo, przyjdź, poczułem w ustach gorzki smak strachu i gulę zalegającą w moim gardle. Szybko wstałem i zacząłem biec w stronę bramy.
Nim znalazłem się na ulicy zobaczyłem jeszcze chłopaka, który teoretycznie nie powinien mnie interesować, ale jego spojrzenie wprawiało mnie w dziwny niepokój. Był mojego wzrostu, jego twarz była bardzo delikatna, gdyby przyrównać ją do malarstwa, byłaby jak impresja, bez wyrazistych konturów, tak miękka i podatna na grę świateł. Mały, prosty nos i drobne usta, a do tego pergaminowa skóra i bardzo jasne włosy, nie była to biel, ale nazwanie tego odcienia blondem byłoby nadużyciem. Wyglądał jak anioł wyrwany z witraża w starym kościele... dopóki nie spojrzało się w jego oczy. Niebieskie tęczówki, wręcz raziły swoją barwą, jakby pozwalały na wkroczenie w zakamarki duszy osoby, która patrz na nie zbyt długo. Ten chłopak nie był aniołem, a demonem. Tak przynajmniej wyglądał. Jego twarz nie wyrażała żadnych emocji, nie ruszał się też i nie próbował w jakikolwiek sposób nawiązać ze mną kontaktu, po prostu patrzył jakby wiedział o mnie wszystko, wyminąłem go i skierowałem się do miejsca wskazanego przez przyjaciółkę, ale wiąż czułem jego wzrok podążający za mną.
– Mike! – Maya przytuliła mnie, gdy tylko zjawiłem się przed dużym, starym budynkiem, gdzie miała na mnie czekać. Trzęsła się przerażona, a ja instynktownie zacząłem rozglądać się. Tak, miałem świadomość, że świat i problemy nie kończą się na szkole i naszych oprawcach, ale ich obecność stworzyła tak silne piętno na moim umyśle, że to właśnie ich kojarzyłem ze strachem. – Pójdziesz tam ze mną? – Nie wiedziałem gdzie, ale przecież jej nie byłem w stanie odmówić. Zwłaszcza, gdy widziałem, w jakim jest stanie. Bałem się, że zemdleje po wykonaniu jednego kroku.
Siedzieliśmy w kremowej poczekalni, w której wzdłuż jednej ze ścian stały czerwone krzesła, a naprzeciw nich między brązowymi drzwiami wisiały obrazy, które dla mnie były tylko różnokolorowymi kreskami. Coś takiego mógłbym stworzyć rozpisując długopis, ale nie nazwałbym tego czegoś sztuką. Czekaliśmy jakieś dwadzieścia minut, w czasie których jedynym, co mąciło spokój był przyspieszony oddech dziewczyny i dźwięk gumki na jej nadgarstku, naciąganej coraz szybciej i mocniej. Po tym czasie zniknęła za jednymi z tych drzwi. Przesunąłem się o trzy krzesła w lewo, by dokładnie przyjrzeć się im. Na białej tabliczce widniał napis Dr T. Kimberly, psychiatra.
Kiedy wyszła stamtąd nie odezwała się do mnie nawet słowem. Była jak kompletnie inna osoba. Złapałem ją za dłoń i zacząłem prowadzić powoli w kierunku jej domu. Przynajmniej tak mi się wydawało, bo chociaż znaliśmy się już jakiś czas, nigdy nie byłem nawet w pobliżu miejsca, w którym mieszkała. Zawsze protestowała, wymyślała wymówki, albo wręcz błagała, żebyśmy poszli gdziekolwiek indziej. Tego dnia po prostu podała mi adres, a potem poddawała się mi i pozwalała prowadzić w to miejsce.
Nie spodziewałem się tego, co zobaczyłem. Nie trafiliśmy do jednego z osiedli domów szeregowych i starych kamienic, z powciskanymi między nie małymi zakładami i sklepami, które odbiegały od nich jakby zmuszone do ustawienia się w tym czerwonym szeregu cegły, bez zastanowienia. To była jedna z bogatszych dzielnic, gdzie w każdym z wysokich budynków, nie ważne czy była to kamienica, czy nowo postawiona konstrukcja, wnętrza były wykonane jak pod katalog. Idealne, drogie i nieskazitelne. W takich miejscach spodziewałem się tylko paniczyków, a nie mojej przyjaciółki. Ona była zbyt zwyczajna, zbyt inna niż oni wszyscy. Prowadziłem ją ulicą, wyczuwając drobne zmiany w jej coraz bardziej skulonym ciele, które pokazywały mi czy chce ona skręcić, czy może ciągle iść prosto. Szła na pamięć, nie patrząc przed siebie. Jej puste oczy utkwione były w czubkach butów.
Czułem się dziwnie. Dwupiętrowe mieszkanie było większe niż mój cały dom. Miałem wrażenie, że jakaś rodzina z dziećmi mogłaby mieszkać sobie wygodnie, zajmując jedynie kuchnię i salon, bo możnaby tam wydzielić osobne pokoje. Wszystko utrzymane było w odcieniach bieli, czerni i szarości. Tylko gdzieniegdzie wyłaniała się plama czerwieni, w postaci wazonu, ozdobnej poduszki, czy kilku wyraźniejszych linii na obrazie. Wnętrze nie było ani trochę przyjazne. Ładne, owszem, nawet ktoś tak nieznający się na wystroju wnętrz, jak ja musiał to przyznać, ale mimo wielu drogich przedmiotów, bardzo puste. Bez życia, jakby była to tylko scenografia, a nie miejsce, gdzie żyją ludzie.
Maya odwieszając swoją cienką kurtkę w kwiaty, do ukrytej w ścianie przedpokoju szafy, wyglądała na zawstydzoną. Choć przecież ja miałem większe powody do wstydu, gdy zdawałem sobie sprawę, że moja przyjaciółka, która prawdopodobnie mogłaby za kieszonkowe wykupywać sobie całe sklepy, przesiaduje w moim domu. Pełnym tanich bibelotów, niedbale pomalowanych ścian, naczyń z różnych zestawów, z których przy najszczerszych chęciach nie możnaby skompletować jednej, kompletnej zastawy. Może lubiła to, bo utaj nie czuło się atmosfery rodziny, spokoju, a jedynie wyścigu szczurów za pieniądzem? Może u mnie szukała normalności?
Kiedy prowadziła mnie na piętro, do swojego pokoju, uważnie przyglądałem się wszystkiemu. Chciałem gdziekolwiek zobaczyć, coś, co powie mi, że mam paranoję i tak naprawdę znajduję się w zwykłym domu, gdzie żyje jakaś rodzina, a nie na wystawie, gdzie nie można niczego dotknąć. Nie znalazłem nic. Żadnego niedbale pozostawionego kubka, po porannej kawie, którego nikt nie miał czasu umyć, żadnej karteczki na lodówce z przypomnieniem o wyrzuceniu śmieci, czy zrobieniu zakupów, nawet jednej ramki ze zdjęciem. Kompletnie nic, co mógłbym skojarzyć z codziennym życiem.
Po obejrzeniu takiego wnętrza, wkroczenie do sypialni Mayi było jak skok do króliczej nory. Tutaj wszystko było na opak. Było tak jak powinno. Ciemnoszare ściany, były obwieszone plakatami zespołów i może nie idealnymi, ale całkiem ładnymi rysunkami. Pościel była kolorowa i wyraźnie nikt nie przejmował się, czy narzuty są z tego samego kompletu, więc kołdra była w różyczki, jedna poduszka w kotki, druga w paski, a mała poduszka miała nadruk z jakimś piosenkarzem o pomarańczowych włosach. Gdzie nie gdzie na fotelu, czy półce leżało jakieś ubranie, które zbłądziło w drodze do szafy. Biurko było bardzo zagracone. Książki, świeczki, różowa lampa i coś, co najbardziej mnie zainteresowało, zeszyty A4. Jeden z nich był otwarty, więc mogłem zobaczyć całe dwie strony zapisane znakami, które były jakimś azjatyckim alfabetem. Kiedyś Maya tłumaczyła mi jak odróżnić japoński, chiński i koreański, ale czasem i tak się myliłem, więc i tym razem nie byłem pewny, na co patrzę.
– Maya? – Widząc, że usiadła na dywanie, opierając się o łóżko i mocno zaczęła naciągać gumkę na swoim nadgarstku, wystraszyłem się. Nie miałem pojęcia, dlaczego ciągle jest nieobecna. Przysiadłem obok i delikatnie objąłem ją.
– Michel, to głupie, że się boję? – Spytała cicho, jeszcze mocniej naciągając czerwoną tasiemkę. Widząc jak ślady utrzymują się coraz dłużej na jej skórze i myśląc o jej bólu, miałem ochotę zabrać ten kawałek gumy.
– Nie – Gładziłem jej ramiona i myślał o tym, jak trudno jest mi w roli, pocieszyciela. Zwykle ja potrzebowałem wsparcia, które otrzymywałem od Philipa, Mayi, czy mamy, ale ostatnio musiałem sam stać się taką osobą. Kimś, kto słucha, pociesza i jest tym kawałkiem lądu, który nie pozwala tonąć w trudnych chwilach. Byłem w tym nowy, zagubiony, ale... zaczynałem kochać to uczucie, które zyskiwałem. Ktoś mnie potrzebował, wierzył, że mogę jakkolwiek pomóc. Nie byłem ciężarem. I to było piękne. – Jesteś wspaniała, rozumiesz? I silna, ale sama mi kiedyś mówiłaś, że wszystko ma swoje granice. Każdy się boi, więc dlaczego ty miałabyś być ciągle silna?
– Ale ja nie mam teraz powodu i to jest straszne – Maya uniosła rękę, by zetrzeć pojedyncze łzy, które zebrały się w jej oczach. – Wszystko zaczyna się układać, mam szansę odzyskać moje życie, mogę być szczęśliwa, jeśli jeszcze chwilę poczekam. Jeśli zaufam. Wszyscy mi mówią, że to prawda, a ja się boję, że to zbyt piękne. Nie chcę znów utknąć, Mikey. Zawsze tak jest, kiedy wszystko się powoli układa, w końcu przychodzi wstrząs i ten domek z kart sypie się!
Nie powstrzymywała się, po prostu płakała, a mnie znów ogarniało poczucie winy, bo nie wiedziałem, co zrobić. Nie znałem jej życia, problemów, polegałem dotąd na niej nie interesując się jej osobą tak jak powinienem. Opowiadałem o sobie, nie chcąc tego samego, a mimo to ufała mi i wypłakiwała się na moim ramieniu, chociaż nie mogłem zrobić nic, żeby ją uspokoić.
Pozostało mi czekać, aż będzie w stanie opowiedzieć mi swoją historię, chociaż widząc, w jakim jest stanie zaczynałem bać się, że nie doczekam już tego momentu. Zmarnowałem tyle okazji by ją poznać, a uświadomiłem to sobie dopiero teraz, gdy moje ubranie nasiąkało jej łzami, a poza głośnym szlochem w pokoju słychać było tylko tę nieszczęsną gumkę uderzającą coraz szybciej i mocniej o skórę...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top