Bully 1.3
Trzy tygodnie. To długo, czy krótko? Nie mam pojęcia, sam najchętniej zapętliłbym czas, by te dni nigdy nie minęły, a ja mógłbym kryć się w nich jak w azylu. Dokładnie tyle byłem wolny. Obolały, niezdolny do większości ruchów, ale bezpieczny. Moje rany goiły się, nikt nawet nie wspomniał słowem o tym bym wrócił szybciej do szkoły, nie przybywało mi tak wiele kresek. Jedyne, do czego byłem zmuszony, to przywoływanie na twarz bladego uśmiechu i powstrzymywanie się od chociażby syknięcia, wywołanego bólem, gdy mama chciała pomóc mi w myciu, czy ubieraniu. W końcu nie mogła się dowiedzieć prawdy...
Dziewczyna ze szkoły jeszcze kilka razy przyszła, ale chyba ona też nie miała zamiaru podtrzymać naszej znajomości. Zjawiała się po zajęciach, ale nie było w tych wizytach regularności. Mogła przychodzić trzy dni z rzędu, a później dopiero po pięciu dniach, potem, co dwa dni, albo jeszcze inaczej. Te wszystkie spotkania wyglądały tak samo, a jednak coś mi dawały. To dziwne poczucie, że nie jestem sam. Jakbym miał kogoś bliskiego. Nie w ten sposób, co mama, bo jej bliskość była oczywista jak kolejność planet. Nie tak, jak bliski był mi Philip, bo on był moim uzupełnieniem, pierwszą miłością i tym maleńkim fragmentem lądu, który pozwalał mi nie zatonąć do końca w toni bólu i strachu. Z nią było zupełnie inaczej, choć nie była moją przyjaciółką. Może po prostu ciągnęło mnie do niej przez to, że wiedząc o wszystkim, rozumiejąc, nie stara mi się pomóc, nie wpychała się do mojego życia. Chociaż czy można powiedzieć, że puzzel wpycha się do układanki? Bo ona właśnie taka była, jak jeden z elementów obrazka, rozmyta plama barwy, która ma swoje miejsce, a po odnalezieniu go staje się realnym, wyraźnym kształtem.
Czułem, że w piątek dojdzie do naszego ostatniego spotkania. W końcu oboje nie chcieliśmy poznawać się lepiej. Powinniśmy skończyć mijając się bez słowa na korytarzu, ja w ucieczce przed innymi, ona w drodze do jakiegoś odludnego miejsca, gdzie zaszyłaby się. Miałem czasem ochotę opowiedzieć o niej Philowi, ale bałem się. Nie chciałem, by pomyślał, że wolę ją, a on zejdzie na boczny tor, tylko dlatego, że nie możemy być jak inne pary, które spotykają się, planują przyszłość i po prostu wiedzą, że świat stoi przed nimi otworem. Z drugiej strony, bałem się, że... ucieszy się. Stwierdzi, że nareszcie znalazłem kogoś, kogo potrzebuję i na każdy możliwy sposób starałby się, bym ją do siebie dopuścił, a przecież to nie byłoby nic dobrego...
Piątkowy wieczór zaczął się tak jak się spodziewałem. Cichy, brzęczący odgłos dzwonka, tupot stóp mamy, chrzęst zamka, stłumione głosy dolatujące przez zamknięte drzwi do mojego pokoju, a później szybkie kroki na schodach. Dziewczyna zjawiła się, jak zawsze wchodząc do mnie bez pukania. Jej czarna torba wylądowała pod ścianą, a ona usiadła na dywanie opierając się o łóżko. Sam podniosłem się z niego i dołączyłem do niej na podłodze. Wyglądała inaczej niż zwykle, lepiej. Kiedy nie miała na sobie mundurka, nie sprawiała wrażenia tak nijakiej jak na początku naszej dziwnej i milczącej znajomości. Teoretycznie nie wyróżniała się niczym szczególny, ot co, czarne jeansy, żółta koszulka z ciemnymi chińskimi „krzaczkami", szara bluza i rude włosy zebrane w coś, co w ostateczności można nazwać kokiem. Wystarczyłoby pójść do pierwszego lepszego marketu, by zobaczyć dziesięć podobnie, czy nawet lepiej ubranych dziewczyn, ale im nie poświęcałbym takiej uwagi. Patrzyłem na jej jasną skórę, na której gdzieniegdzie widziałem bliznę, której udało się wymknąć spod ubrania. Ona też je zauważała, lecz ignorowała. Na jej miejscu od razu naciągnąłbym rękawy bluzy na dłonie, ale widocznie jej wstyd przed śladami był obcy. Obserwowałem lewą dłoń, która raz po raz naciągała czerwoną, szeroką gumkę na prawym nadgarstku i po chwili puszczała ją, by pozostawić na skórze bolesny, zaczerwieniony ślad.
– Sam chyba nie zaczniesz się do mnie odzywać – rzuciła jakby w przestrzeń. Patrzyłem na nią lekko zdziwiony, naciągając niżej rękawy mojego i tak zbyt wyciągniętego, szarego swetra. – Szkoda, bo cię lubię, nie wiem, czemu, tak po prostu. To już coś, bo chyba nikogo z tego kraju nie lubię – Jej śliczny głos rozbrzmiewał w moich uszach. Tak jak pierwszego dnia miałem wrażenie, że mógłbym zawsze go słuchać.
– W poniedziałek i tak wszystko wróci do normy. Wrócimy do szkoły, będziemy mijać się bez słowa i uciekać przed nimi. Po co zaczynać znajomość, która potrwałaby tylko chwilę? – W końcu spojrzała na mnie, a jej oczy dziwnie błyszczały. Mimo iż wcześniej niejednokrotnie widziałem w jej tęczówkach blask, to ten był inny. Przez chwilę nawet wewnętrznie panikowałem, bo jeśli miałby oznaczać wybuch płaczu, to nie miałbym pojęcia, co robić. To przecież nie tak jak z Philem, którego nagle przerosło wszystko, więc płacze, a ja mogę mówić mu, że go kocham i nie zostawię. Jej nie umiałbym nic powiedzieć...
– Może to prawda, ale pomyśl tylko, każdy musi mieć kogoś trochę bliższego. Najlepiej kogoś, kto rozumie, a nie tylko udaje – Uśmiechnęła się lekko, odchyliła głowę opierając ją o materac i zaczęła wpatrywać się w gładki, kremowy sufit. – Ja jestem asocjalna, ty też, więc pomyślałam, że moglibyśmy być asocjalni razem – zaśmiała się cicho, a ja sam nie wiedziałem czemu, ale zawtórowałem jej.
– Nie boisz się, że będzie z tobą gorzej, tylko dlatego, że ja jestem obok?
– Nie. Wiem jak wyglądam i się zachowuję, ale już się nie dam. Dawno to postanowiłam, bo jeśli ktoś ma mnie doprowadzić do końca, to będę to ja. Nie złamią mnie, chociaż by chcieli, ja po prostu na razie nie mam wyboru, wiec siedzę cicho, ale wszystko ma gdzieś swój kres, moje milczenie też... – W jej głosie była jakaś niepewność, zupełnie jakby chciała dodać coś jeszcze, ale jakaś wewnętrzna blokada ją powstrzymywała.
– Jesteś dziwna
– Ty też, Mike, ale masz szczęście, lubię dziwaków
– A ja lubię wiedzieć jak mają na imię dziwne dziewczyny, od prawie miesiąca przebywające w moim domu
– Maya, ale paru osobników nazywa mnie I.M – westchnęła, jakby na chwilę przeniosła się gdzieś myślami. Zastanawiałem się, kim są te osoby, skoro potrafią tak oderwać ją od rzeczywistości i mimo, że jeszcze jej dobrze nie znałem, to poczułem nikłe, ledwie wyczuwalne ukłucie zazdrości. Ona kogoś miała, przyjaciół, pewnie pełną rodzinę i to, co działo się teraz mogło być tylko okresem przejściowym w jej życiu. Wyzwaniem, które pokona silniejsza. Komu zazdrościłem? Nie jej, tego, że jest silna, a tym osobom, bo też mogły się nią cieszyć. Bałem się, tak po prostu się bałem, że kiedy pozna mnie lepiej, też uzna mnie za nic niewartą jednostkę i wybierze innych, a ja znów zostanę uwieziony w niewidzialnej skrzyni lęku i samotności. Z tym, że wtedy byłoby to o wiele trudniejsze. Łatwo jest być osamotnionym, gdy nie zaznało się wcześniej bliskości. Chyba wtedy pierwszy raz od dawna spróbowałem odeprzeć swoje lęki...
W ten sposób się zaczęło. Od tej pory moją przyjaciółką była dziwna dziewczyna, która miała, co najmniej trzy osobowości, a ja nigdy nie umiałem powiedzieć, która Maya to ta prawdziwa.
Na pewno nie była to ta, którą zawsze dostrzegałem po przekroczeniu progu szkoły. Tamta dziewczyna zwykle siedziała gdzieś w kącie, czy to na ławce, parapecie, albo podłodze z telefonem w dłoni i martwą pustką w oczach. Ludzie mijali ją, albo obojętnie, jakby była duchem, albo patrzyli krzywo, czasem szturchali, albo obrażali, a ona tylko czasem podnosiła swój wzrok, posyłając im nieobecne spojrzenie. Wyglądała wtedy jak szalona, albo opętana. Jakby coś niebezpiecznego czaiło się w zakamarkach jej jaźni i tylko cienka granica dzieliła ją od uwolnienia tej kreatury i wzięcia odwetu.
Kiedy ja byłem z nią dostawałem dwie zupełnie inne osobowości. Pierwsza była pesymistką, walczącą z depresją, która za wszelką cenę, stara się utrzymać na powierzchni. Moje praktycznie idealne odzwierciedlenie. A druga, była gadułą. To była Maya o specyficznym poczuciu humoru, która lubiła wygłaszać monologi, opowiadać mi o najmniejszych bzdetach, które akurat wpadły jej do głowy. Tę Mayę lubiłem najbardziej. Dokładnie tę, która była moim przeciwieństwem. Czasem żałowałem, że nie umiem być jak ona.
Jej obecność mi pomagała. Jak w wielu innych sprawach miała rację, każdy potrzebuje kogoś, kto rozumie. Nawet ktoś taki jak ja... Mogłem być tylko wdzięczny losowi, że wtedy trafiłem właśnie na nią. Mimo, że moje życie ciągle oscylowało na granicy akceptowalności, to nie było przynajmniej tak puste jak dotąd. Wciąż przybywało mi ran, wciąż nienawidziłem szkoły i ludzi, ale teraz przynajmniej był ktoś, kto potrafił dać mi czasem złudzenie normalności i nie pozwalał zamknąć się w sobie całkowicie. Nigdy nie mówiła mi, że będzie lepiej, albo, muszę coś zmienić, po prostu trwała przy mnie. Nie odstraszały jej moje myśli o śmierci, ani kolejne pojawiające się rany, nie udawała, że mnie nie zna i nie reagowała na to, co mówią o niej inni, gdy tylko widzą nas razem...
Tego dnia, wszystko zdawało się nad wyraz spokojne, ale ja miałem złe przeczucia. Od samego rana dreszcze przebiegały po moich plecach, jakby jakaś siła dawała mi znak, że powinienem zaszyć się w domu na resztę dnia. Nie posłuchałem jej, bo w końcu dziś miałem poznać z sobą dwie najważniejsze, czy raczej jedyne w moim życiu osoby. Maya wreszcie miała zobaczyć, gdzie znikam po szkole, a Phil poznać dziewczynę, o którą wypytywał od dawna, jakby był nie moim chłopakiem, a mamą, która ma ocenić dziewczynę syna.
Ignorując wszystkie przeczucia, trafiłem do szkoły. Miałem dobry humor, co praktycznie się nie zdarzało, bo zwykle ten zimny gmach, przytłaczał mnie samym tylko wyglądem, a wejście do środka było jak pozbawienie się wszelkiej chęci do życia. Ludzie też zdawali mi się jacyś lepsi. No przynajmniej mniej straszni. Kolejne lekcje mijały, a poza kilkoma szturchnięciami, czy obelgami nikt mnie nie zranił, wiec tym bardziej patrzyłem optymistycznie na świat.
Przechodziłem korytarzem, po ostatnim tego dnia bloku, trzech matematykach. Chciałem szybko opuścić szkołę, przekonany, że Maya znów wyszła wcześniej z literatury i czeka na mnie przy bramie. Poczułem mocne szarpnięcie, które nakierowało mnie na szafki, a zaraz po nim ból rozchodzący się od głowy, przez cały kręgosłup. Uniosłem powoli głowę, w której wirowało, przez uderzenie. Przełknąłem głośno ślinę, widząc rozwścieczonego Colina. Jego oczy błądziły szaleńczo po moim trzęsącym się ciele. Bezwiednie zacząłem płakać i cofać się jak najdalej. Col był rozdrażniony moją reakcją. Zbliżał się do mnie powoli, jakby napawając się moim lękiem. W końcu nie miałem gdzie uciec. Pięść chłopaka spotkała się z moją twarzą, a impet powalił mnie na ziemię. W tej chwili usłyszałem kroki i pomyślałem, że to moja szansa na wyrwanie się, ale, nim jakkolwiek zareagowałem, Col zatkał mi usta jakimś kawałkiem materiału i wciągnął w boczny korytarz, prowadzący do zachodniego skrzydła szkoły, które było wyłączone teraz z użytku.
Wrzucił mnie do jednej z klas, tak, że ławka boleśnie wbiła się w mój brzuch. Po chwili znów wylądowałem na ziemi, a blondyn raz po raz kopał mnie. Krzyczałem, płakałem, błagałem, by przestał, ale każdy dźwięk opuszczający moje usta wywoływał tylko mocniejsze uderzenia. Kiedy skończył, stanął nade mną. Leżałem na ziemi dysząc ciężko i modląc się, by nie wrócił do swojej sadystycznej zabawy.
– Co myślałeś, kręcąc się z tą dziwką? – Wyszedł nim dotarł do mnie sens jego słów. Nie maiłem pojęcia, o co chodzi. Dlaczego musiałem cierpieć za niewinność? Co ma do tego Maya? Czy pragnąć zwykłego życia to tak wiele? Dlaczego nie mógł po prostu udawać, że ktoś taki nie istnieje?
Leżałem na ziemi skulony i płakałem z bezsilności. Tego było po prostu za dużo. Byłem nikim i według nich i siebie. Nikt mnie tak naprawdę nie potrzebował, sprawiałem same problemy. Nie zasługiwałem na mamę, Phila i Mayę. Nie zasługiwałem na życie. Powinienem zakończyć to wszystko już dawno i pewnie zrobiłbym to, gdybym nie był tchórzem, który na siłę poszukuje ratunku, chociaż każda komórka jego ciała błaga o litość...
Kolejne myśli biegły przez moją głowę jak tabor czarnych koni, tratujących wszystko na swojej drodze. Szukałem w sobie tej odrobiny siły, żeby zacisnąć pięści, wstać i chociaż dotrzeć do domu, ale byłem jak marionetka z podciętymi sznurkami. Wyciągnąłem rękę gdzieś w bok, chociaż nie wiedziałem, po co. Pod palcami poczułem nieco śliski materiał. Była to szmatka, którą wcześniej Colin zatkał mi usta. Przyciągnąłem ją do siebie i uniosłem na wysokość oczu. Łzy sprawiały, że był to tylko wielokolorowy kleks, który dopiero po chwili zyskał kontury.
Poczułem jakby cały świat stanął w miejscu, czas zwolnił swój bieg, a wszystkie moje zmysły wyłączyły się. Nie widziałem nic poza dużą, kwiatową chustą z frędzlami. Nie było bólu i natrętnych myśli, a żaden dźwięk nie mógł przebić się przez ciszę panującą w mojej głowie. Zebrałem się w sobie, wstałem i ruszyłem biegiem przez szkołę. Moje kroki niosły się echem przez opustoszałe korytarze, zlewając z nienaturalnie szybkim biciem serca. Wybiegłem na dziedziniec rozglądając się na wszystkie strony, a panika pochłaniała mnie coraz bardziej. Dłonie z całej siły zaciskałem na chuście. Ulubionej chuście May, która powinna teraz być w jej torbie...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top