Bully 1.2
Czasem myślę, że jestem meteopatą. Nie chodzi o to, że miałaby mnie boleć głowa, przy silnym wietrze, albo stawy, kiedy pada deszcz, ja po prostu wiedziałem, co oznacza żar lejący się z nieba dla mojego nędznego ciała. Nowe siniaki, może rozcięcia, szlaki wytyczone przez szramy.
Kiedy rankiem otworzyłem oczy prawie jęknąłem widząc rozbłyski światła na ścianie. Patrzyłem jak tańczą w całej swej złotobiałej krasie i układają nowe wzory. Może jestem już szalony, ale czasem miałem wrażenie, że tworzą zarys twarzy upiora, wyszczerzonego w kpiącym uśmiechu, po chwili jednak wracały do wirowania i nie przyjmowały takiej samej formy ponownie. Zmieniały się, błądząc po kremowych ścianach, przeskakując na odrapane biurko zastawione niepotrzebnymi kartkami, długopisami i książkami, których nigdy nie będzie mi się chciało przeczytać, a mimo to składowałem je, jakbym jeszcze kiedyś miał wydostać się z pułapki mojego życia i przywrócić osobę, którą kiedyś byłem. Osobę, która potrafiła żyć, śmiać się, spędzać czas w jakikolwiek sposób, który nie byłby użalaniem się nad sobą i doprowadzaniem do powolnej autodestrukcji, niedostrzegalnej dla reszty świata. Napawaniem się powolną agonią umęczonej psychiki, rozkładającej truchła dawnych planów i nadziei.
Wstawanie nie było moim ulubionym zajęciem. Wiązało się z tym, że mięśnie musiały zacząć pracować, ciało poruszać się, a to sprawiało mi nieopisany ból. Wszystkie stłuczenia, siniaki i rany odzywały się. Czasami słabiej, czasem tak jakby zbliżał się mój koniec, a jakieś sadystyczne bóstwo w ostatnich chwilach chciało mi dać odczuć, że śmierć jest właśnie tym, czego potrzebuję. Tym, czego pragnę. Może rzeczywiście tak było? Skąd mogłem wiedzieć. Bycie tchórzem ma tę wielką wadę, że ciągle myślisz, co byłoby gdybyś zdecydował się w którymś momencie swojego życia wykonać inny krok, ale zawsze potrafisz odnaleźć tysiące absurdalnych powodów, dla których nie podejmiesz ryzyka. Każdy tchórz to przegrany. Nędzna ofiara dla silniejszych jednostek. Mój strach był niczym kołyska newtona, a ja stałem pośrodku, uderzany przez kulki obaw z każdej strony. Nie chciałem żyć, bałem się tego, tak samo ludzi i bólu, ale mimo wszystko nie chciałem dać sobie szansy na wieczne wytchnienie, bo blade usta kostuchy nie uwiodły mnie tak, bym był w stanie podążyć za ich nawoływaniem i oddać się jej objęciom. Pozostało mi żyć. Prowadzić tę idiotyczną egzystencję do momentu, gdy nie będzie już żadnej osoby, która mogłaby mnie zatrzymać, a ból stanie się tak silny, że nie będę opierać się temu, co nieuniknione...
Wyszedłem z pokoju, by jakoś doprowadzić się do porządku w łazience. Z lustra patrzył na mnie duch. Blada postać naznaczona sino czerwonymi śladami i z podkrążonymi oczami. Szkielet obleczony skórą. Z całej mojej wiotkiej postaci emanowało znużenie i obojętność, jakbym był pusty w środku. Nawet w moich oczach nie było życia. Dwa szare wiry, którym brakowało tylko bielma, by w pełni wpasować się w wizerunek trupa udającego, że jeszcze żyje. Złapałem za grzebień, żeby jakoś rozplątać włosy, ale samo podniesienie rąk było dla mnie za trudne. Cieszyłem się, że moje brązowe kosmyki są krótkie i wystarczyło tylko zmusić ręce do kilku ruchów, by je ogarnąć. Gorzej było z resztą ciała. Chudego, bladego i zniszczonego. Rany na rękach otworzyły się. Zbyt często się to zdarzało. Było ich tak wiele, że kolejne strupy zachodziły na siebie, tworząc pancerz na skórze. Niezliczoną ilość razy, grudki zaschniętej krwi zaczepiały o coś i ustępowały jak pęknięta tama, a wolne strumyki krwi spływały powoli, wywołując lodowate dreszcze na moich plecach. Mogłem w weekend odpuścić sobie trochę, zamiast dodawać nowe sznyty, ale... No właśnie, jakie ale? Takie, że byłem uzależniony? Takie, że traktowałem samego siebie jak ludzie ze szkoły i raniłem się niemal codziennie? Pozwoliłem zrównać się z zerem, upodlić do końca.
Widząc jak ciemne krople skapują do umywalki, spanikowałem. W oczach zaczęło mi ciemnieć, na czole pojawiły się krople potu, po plecach przebiegały dreszcze, a dłonie trzęsły się. Musiałem złapać się krawędzi szafki, żeby nie upaść. Byłem aż tak żałosny. Widziałem krew codziennie. Każdego dnia obserwowałem moje ciało pokrywające się nowymi kreskami, a mimo to wewnątrz mnie wciąż krył się strach. Nie potrafiłem zaprzyjaźnić się z bólem i krwią. Ilekroć poniosło mnie, a żyletka, nożyk, czy nożyczki, zagłębiły się za bardzo, a z ran wylewała się ciemna krew, której nie mogłem powstrzymać, myślałem, że to już mój koniec. Zawsze miałem wtedy wrażenie, że przypadkowo uszkodziłem żyły i zaraz wykrwawię się. Wciąż miałem ochotę zemdleć, gdy ją widziałem, a mimo to trwałem w tym głupim nałogu, bo tylko on dawał mi małe złudzenie ulgi. Starałem się odwracać wzrok, chociaż było ciężko. Wydobyłem z szafki opatrunki i wodę utlenioną, a potem powoli zacząłem pokrywać swoje ręce bandażami.
Miałem dziwną ochotę śmiać się, z każdym krokiem, który przybliżał mnie do szkoły. Czułem bandaż ocierający się o moje ręce, ból w posiniaczonych nogach i ramionach, a mimo to wszystko mnie bawiło. Najlepsza komedia, moje własne, kruche życie, które prowadzę dla dwóch osób. Nie umiałem już żyć dla siebie, więc łapałem się ich jak rozbitek, kawałka suchego lądu.
Gdy wszedłem na dziedziniec, coś się zmieniło. Nie wiem, dlaczego, po prostu budynek wydawał mi się jakiś większy, przytłaczający. Szary posąg, niby płyta nagrobna miażdżący nic nie wartych grzeszników, połyskujący tarczą herbową, wiszącą nad wejściem niby oko opatrzności, która dawno opuściła to miejsce. Drzewa kołysały się pod wpływem wiatru, jakby w zwolnionym tempie. Widziałem jak po każdym ruchu przez kilka sekund za liśćmi ciągnie się soczyście zielona łuna. Docierały do mnie przytłumione, szepczące głosy, trzaski i piski, ale nie mogłem zlokalizować ich źródła. Wszystkie twarze zlewały się w jedną. Szedłem na pamięć, chcąc wejść do budynku, chociaż pokonanie kilku stopni wydawało mi się zbyt trudne. Zupełnie jakby ziemia falowała.
Dopiero w klasie poczułem się trochę lepiej. Obraz zaczął wracać do normy, uporczywe dźwięki zaczęły przekształcać się w konkretne głosy. Tylko oddychanie nagle stało się trudniejsze. Powietrze było jakby gęste, zatykające. Miałem wrażenie, że każdy wdech wymaga ode mnie wysiłku, a kiedy tlen już znalazł się w płucach, coś dusiło mnie. Miałem ochotę zdjąć marynarkę od mundurka i podwinąć rękawy koszuli, żeby, chociaż trochę ochłodzić się i może łatwiej dotlenić, ale w mojej głowie ciągle paliła się myśl, że nikt nie może zobaczyć opatrunków.
Siedząc na kolejnych lekcjach czułem się jak w transie. Pisałem notatki, rozwiązywałem zadania, odpowiadałem na pytania nauczyciela, ale wszystko to działo się jakby bez mojej wiedzy. Działałem jak bezwolny automat, zaprogramowany na wykonywanie czynności w określonym czasie. Kiedy wychodziłem na korytarz, też nie docierało do mnie za wiele. Ale nie spotkało mnie nic, co odróżniałoby ten dzień od innych. Popchnięcia, wyzwiska, rutyna. Tylko czasem miałem wrażenie, że widząc mój otępiały wzrok, ktoś sobie odpuszcza. Co za łaska, nie kopia leżącego, bo jak padnę, ktoś może mieć mały kłopot. Poza tym żywe zabawki są fajniejsze, krzyczą, osłaniają się, a nie tylko patrzą oczami zasnutymi bielmem, z kamiennym grymasem utrwalonym przez paraliż pośmiertny.
– Suko, po co ci to było?! – Kopnięcie w brzuch, przez które omal nie zwymiotowałem. – Nie widzisz, że nikt cię tu nie chce?! – Silna pięść uderzyła mnie w twarz, a na ustach zebrał się metaliczny płyn. – Mógłbyś zdechnąć i nikogo to nie ruszy, słyszysz?! – Złapał mnie za włosy, a ja poczułem, jak część wychodzi razem z cebulkami. – Jesteś nikim – Kaszlnąłem wypluwając przed siebie mieszaninę gęstej śliny i krwi, która zostawiła małe, czerwone zacieki na twarzy Colina. Rzucił mną na zimne kafelki i kopnął z całej siły. Pociemniało mi przed oczami, zasłoniłem się rękami, a on kopał mnie wciąż od nowa. Płakałem i śmiałem się jednocześnie. Nie wiedziałem, dlaczego, to po prostu się działo. Col nawet tego nie zauważył, bił mnie bez opamiętania. Wiedziałem, że tak będzie, od kiedy rano zobaczyłem jak ciepło jest. Zawsze wtedy Colinowi obrywało się od trenera, a potem całą złość wyładowywał na mnie. Tym razem tylko poczekał, aż będzie koniec lekcji i nikt mu nie przeszkodzi.
Nie wiem ile leżałem na podłodze i pozwalałem się okładać. Wciąż płakałem i na zmianę śmiałem się niczym szaleniec, albo krzyczałem jak więzień poddawany torturom. Właściwie obie wersje były prawdziwe. Byłem wariatem, który pozwalał się tak traktować. Byłem torturowany, bo ktoś potrzebował zabawki, a akurat ja się nawinąłem. Wreszcie blondyn uspokoił się. Jego włosy starczały na wszystkie strony, ręce były brudne od krwi, zresztą tak samo jak jego ubranie. Oddychał ciężko, jakby właśnie skończył trening. Patrzył na mnie jak na dziwo z innego wszechświata. Brzydził się tym zakrwawionym wariatem, leżącym przed nim, który śmiał się przez łzy i jakby w ogóle nie zauważał ran.
– Pojebało cię – Tylko tyle powiedział, nim mnie zostawił.
Z kranów ciekła woda. Kropla gnała za kroplą. Leżałem skulony, bez ruchu. Jedynie moje dłonie trzęsły się, tak samo jak wargi. Z uchylonych ust skapywała krew. Białe kafelki zakwitły czerwonymi kwiatami...
Nagle drzwi otworzyły się cichym skrzypnięciem. Zobaczyłem przed sobą kolana zasłonięte czarnymi rajstopami. Lekko uniosłem głowę, by widzieć więcej. Pochylała się nade mną dziewczyna. Kojarzyłem ją z widzenia. Zawsze snuła się sama jak zjawa, nigdy nie słyszałem jej głosu, przesiadywała w opustoszałych miejscach, a gdy je opuszczała spotykało ją to, co mnie. Była jedną z niewielu dziewczyn, które też traktowano tak źle.
Nic nie mówiła. Podniosła mnie, tak, bym oparł się plecami o drzwi jednej z kabin, po czym wyjęła z torby jakąś czarną koszulkę. Zmoczyła ją i zaczęła ścierać ze mnie krew. Nie wydała przy tym żadnego dźwięku, tylko lekka zmarszczka między brwiami świadczyła o tym, że chodzenie i poruszanie ręką sprawia jej ból. Jak dobrze to znałem. Zaciskanie zębów, walka z mięśniami twarzy, wszystko, by tylko ukryć ból i nie sprawiać innym problemów, nie wywoływać zbędnej troski...
Milczeliśmy oboje, do mementu, gdy dziewczyna chciała odejść. Wiedziałem, że powinienem jej pozwolić i nie odzywać się. Nie chciałem, żeby Colin nas zobaczył i stwierdził, że ją też może tak skatować. Nie wiedziałem, czy byłby zdolny podnieść rękę na tak drobną i cichą dziewczynę, ale skoro inni potrafili, czemu on miałby być wyjątkiem? Była pierwszą osobą w tej szkole, która coś dla mnie zrobiła, ale jedyne, co ja mogłem dać w zamian to trzymanie się od niej z dala, żeby nie pogorszyć jej sytuacji. Tylko, nie mogłem tego wtedy zrobić. Im dłużej siedziałem w tej łazience i im więcej krwi dostrzegałem, tym gorzej się czułem. Adrenalina spadła, ból nasilał się, tak samo mdłości i osłabienie. Resztką sił wyciągnąłem przed siebie rękę i złapałem za rąbek jej spódnicy.
– P– pomożesz m– mi? – Spytałem łamiącym się cichym głosem. Kiwnęła tylko głową i pomogła mi wstać. Widziałem jak ciężko jej. Podtrzymywała mnie, kiedy słaniałem się na nogach, niosła nasze torby, a do tego sama lekko kulała.
Dotarliśmy jakoś na moją ulicę. Zaczynało się ściemniać, więc lampy uliczne już działały. Przez ich pomarańczowe światło czułem dziwną senność, a może to tylko przez pobicie? Rude włosy dziewczyny, której imienia ciągle nie znałem, wydawały się teraz prawie pomarańczowe, a brązowe oczy niemal czarne. Błyszczały dziwnie, jakby odbijał się w nich ból, strach i jednocześnie jakaś ukryta wola walki, której mi brakowało. Ona cała nią emanowała, ale dopiero, gdy minęło pierwsze wrażenie. Ta drobna, poobijana dziewczyna miała w sobie mnóstwo siły. Była o wiele lepsza niż ja. Pomagała mi, chociaż nic nas nie łączyło, chociaż jej samej było ciężko.
Wprowadziła mnie do domu, a ja ze zgrozą odkryłem, że mama już tam jest. Nie chciałem widzieć jej reakcji, nie mogła o tym wszystkim wiedzieć. Dziewczyna jakby czytała w moich myślach, ścisnęła moją dłoń i uśmiechnęła się ledwo zauważalnie.
Mama krzyknęła widząc mnie. Upuściła trzymaną miskę, a lukier, który w niej był rozprysnął się na podłodze i kawałku ściany. Podbiegła do mnie i pomogła dziewczynie doprowadzić mnie do małego saloniku.
– Michel, co się stało?! – Spytała, chociaż zbyt głośno, przez co ból głowy nasilił się. Wydawało się, że nie wie jak mnie dotknąć, co zrobić najpierw.
– Mówił, że nic nie pamięta. Znalazłam go, kiedy wracałam ze szkoły, leżał wciągnięty w uliczkę i ledwo kontaktował – Głos dziewczyny był lekko zachrypnięty. Jak maszynka pełna trybików, której dawno nie używano i nim zacznie poprawnie działać, musi popracować przez chwilę i rozruszać wszystkie zapadki i kółka zębate. Mimo wszystko nie był nieprzyjemny, wręcz chciało się go słuchać. Mogłaby zarabiać nagrywając jak mówi wszystko będzie dobrze i sprzedając to, jako środek uspokajający. – Niech pani mi pomoże zabrać go do pokoju. Pani pójdzie się uspokoić, a ja się nim zajmę, dobrze?
Mama pomogła ułożyć mnie na łóżku, ale koniecznie chciała pomóc w opatrywaniu. Tak bardzo się wtedy bałem, że zobaczy wszystkie blizny. Dziewczyna wciąż tłumaczyła jej spokojnie, że wszystko w porządku i da sobie radę.
– Widzi to pani? – Złapała dłoń mojej matki i porównała ze swoją. Dłoń mamy była większa, poprzeplatana gdzieniegdzie powiększonymi żyłami i spracowana, a co najważniejsze trzęsła się przez nerwy. Ta dziewczyny, mniejsza i bardziej krucha trwała niewzruszona – Jest poobijany, trzeba to zrobić spokojnie, żeby niepotrzebnie nie bolało – Mama pokiwała głową, po czym wyszła. Dziesięć minut później zostawiła w pokoju leki przeciwbólowe, apteczkę, ręczniki i herbaty, a sama poszła do kuchni, żeby, choć trochę się uspokoić i ułożyć w głowie, co powinna zrobić. Zawsze była wrażliwa i takie widoki mocno na nią działały.
– Nie – powiedziałem, kiedy rudowłosa chciała zdjąć moją koszulę. Ona też nie powinna widzieć jak się urządziłem.
– Wiesz, że mnie to nie rusza?
– Co?
– Sznyty. Wiem jak to działa. Raz, bo chcesz sprawdzić czy pomoże. Drugi, bo wreszcie nie myślisz o bólu psychicznym. Każdy kolejny raz z innego powodu, a potem kończą się te powody, ale kreseczek przybywa, bo już nie umiemy inaczej. A oni nic nie wiedzą i ciągle mają nas za nic i ciężko znaleźć cokolwiek, by udowodnić, że jest inaczej – Nic więcej nie padło. Pozwoliłem by robiła ze mną, co zechce.
Nie bolało tak bardzo jak mogłoby. Wszystko robiła powoli i delikatnie, jakby uczyła się tego całe życie. A może to próby na sobie tak ją wytrenowały? Ciągle ciężko było mi w to uwierzyć, bo ona maskowała się lepiej niż ja. Nie wyglądała na zniszczoną, wypaloną, tylko na smutną...
Zostawiła mnie dopiero, gdy zbliżała się północ. Przez tyle godzin siedziałem z nią w jednym pokoju, pozwalałem oglądać wszystkie rany na swoim ciele, a wciąż nie znałem jej imienia. Może to i lepiej? Mógłbym po tym wszystkim chcieć ją zatrzymać przy sobie. Mogłaby stać się kolejną osobą trzymającą mnie tu, ale, po co? Nie dałoby jej to nic poza bólem.
Nie każdy zasłużył na cierpienie. Nie myślę, że ja jestem tą osobą, która powinna przechodzić przez piekło na ziemi, ale jeśli ktoś musi, to chyba lepiej, że padło na mnie. Co mogłem dać innym? Nic. W przeciwieństwie od tej dziewczyny, która rozumiała zbyt wiele. Była lepsza niż ktokolwiek w tej szkole. Z jednej strony tak podobna do mnie, a z drugiej całkiem inna. Oboje żyliśmy na marginesie naszego mikrospołeczeństwa, ale ona mogła to przetrwać i pomóc komuś. Jeśli miałbym pogorszyć jej sytuację, chyba wolałbym się od razu zabić. A może po prostu już na siłę szukam powodu, by to zrobić...?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top