Rodział 25
Dwa tygodnie później.
Spakowana walizka czekała przy drzwiach. Obok stała torba z potrzebnymi rzeczami na drogę. Nie było ich wiele. Bo i niewiele potrzebował. Walizkę zamierzał zawieść bratu na przechowanie. Poprosił go o to przez telefon, gdy dzwonił z informacją o planach na przyszłość. Will był zaskoczony jego wyborem, jednak nie odwodził go od tego. Widział, że Jay jest w złym miejscu, a jedyne co może go wyleczyć to całkowity restart jego życia. Nie cieszył się oczywiście, bo kto by się cieszył z pójścia bliskiej osoby na wojnę. Miał nadzieję, że Jay wie co robi i kibicował mu w tym. Zmartwił się trochę dopiero gdy jego brat wspomniał dlaczego nie może zostawić rzeczy w domu. Tyle zmian na raz...
- Jay - wypowiedziane łamiącym się głosem imię dotarło do jego uszu kiedy chciał już opuścić mieszkanie. Odwrócił się do kobiety stojącej przy kanapie. - Przepraszam. - Miała zapłakane oczy. Jej przygarbiona postawa uświadomiła mu jak bardzo ją rani.
- Hailey, nie przepraszaj - Mimo wszystko jego uczucia się nie zmieniły. - To nie tylko twoja wina. Wszyscy, cała nasza trójka ponosi odpowiedzialność za siebie. Dlatego muszę wyjechać. To miasto mnie zabija - wyjaśnił po raz setny.
- A rozwód? - spytała pewnie. Rozumiała dlaczego chce ją opuścić, choć bolało to bardzo, ale gdy położył przed nią papiery rozwodowe zamarła. - Przecież wiesz, że zaczekałabym.
- Właśnie o to chodzi, byś nie czekała - wyjaśnił. - Kocham cię, naprawdę. Zależy mi, byś była szczęśliwa. Tyle, że ten ślub i wszystko co stało się tamtej nocy było efektem zranionych uczuć, strachu i... - widział jak jej źrenice się poszerzają. Ranił ją tymi słowami. - Za szybko się na to zdecydowaliśmy. Nie chcieliśmy siebie stracić, a wyszło odwrotnie.
- Jay... Ja... - łkała.
- Wiem - dotknął jej policzka. - Ale tak będzie lepiej dla nas obojga. - Przytulił ją mocno po czym dodał. - I jeśli tu jest zbyt ciężko, zadzwoń do Nowego Jorku. Wiem, że czekają tam na ciebie. Nie jesteś nikomu nic winna w tym mieście. Żyj swoim życiem.
Po pożegnaniu wyszedł nie oglądając się za siebie. Coś ciężkiego spadło z jego serca, gdy tylko zamknął drzwi za sobą. To był pierwszy krok do wyleczenia się z tej traumy.
Od Willa taksówka zawiozła go na lotnisko. Miał mnóstwo czasu, ale chciał być tam jak najwcześniej. A właściwie chciał wyjść od Willa jak najwcześniej. Kocha brata, ale jego pytania o to dlaczego zostawił Hailey i czy to przez pannę Heath nie były mu na rękę. Poza tym spędzenie kolejnych godzin w tym mieście było nie lada wyzwaniem. Chciałby zrobić coś jeszcze, czego odmawiało mu sumienie, a czego pragnęło jego serce. Nim wszedł na lotnisko usłyszał głośne lecz zachrypnięte wołanie.
- Co tu robisz? - zapytał widząc jak idzie w jego kierunku Voight.
- Chciałeś uciec bez pożegnania? - Jay tylko lekko się uśmiechną, bo taki był jego plan. Nie chciał tego całego zatroskanego grona osób wokół, bo musiałby z całych sił powstrzymać płacz i pocieszać przy tym płaczącą Kim. Co oczywiście robił już wcześniej. Z każdym z osobna pogadał po tym jak załatwił wszystkie formalności. Wyjaśnił w pokrętny sposób swoją sytuację, wysłuchał jak cudownie się z nim pracowało i oczywiście wyściskał Burgess szepcząc jej do ucha, że gdy w końcu Adam zaciągnie ją przed ołtarz, on zjawi się na tym wydarzeniu. Teraz jednak miał nadzieję na spokój. - Byłem w twoim domu, Hailey powiedziała, że pojechałeś do Willa, a stamtąd prosto tu. Więc czekam od godziny.
- Jestem Ci winien podziękowania - rzucił nagle Jay. Hank nie spodziewał się takich słów. - Te lata spędzone z tobą w wydziale były naprawdę cenną lekcja. Pokazały mi kim chciałbym być, kim mógłbym się stać.
- Jay, nie musisz być taki jak ja. To co się stało...
- Wiem - przerwał mu. Hank znaczył dla niego więcej niż Jay chciał przyznać. Był mu jak ojciec, mentor. Nauczył go wielu rzeczy, ale i wiele jego czynów sprawiło, że podjął właśnie taka decyzję. - Rzecz w tym, że ostatnio ktoś uświadomił mi jak bardzo bym chciał być taki jak ty - odparł. - To miasto potrzebuje takich ludzi. Ja nie potrafię i nigdy nie będę potrafił być taki. - Jego słowa poruszyły Hanka. Jedna mała łza zakręciła się w jego oku. - Powinieneś być sobą, tyle, że bez tej furii, która czasem włada tobą - zaśmiał się lekko. - Dziękuję za wszystko - wyciągnął do niego dłoń, a Voight chętnie ją uścisną. Po chwili jednak przytulił do siebie Jaya. Nie mógł dać mu odejść bez tego.
- Twoje miejsce w jednostce zawsze będzie na ciebie czekać.
- Mam nadzieję - uśmiechnął się. - Jeśli i tam mi nie wyjdzie wrócę z podkulonym ogonem.
- Nie wydaje mi się, żebyś do nas wrócił. - Jay przytaknął na znak zrozumienia. - Ale miejsce i tak będzie czekać - po tych słowach Halstead zniknął za drzwiami lotniska, a Hank zrozumiał, że to na prawdę koniec.
Kilka minut przed odlotem.
Czekał, aż wszyscy pasażerowie się odprawia. Chciał być ostatni. Nie spieszyło mu się. Wraz z nim leci kilku innych żołnierzy. Rozmawiał z nimi chwilę temu. Poczuł się bardzo dobrze w ich towarzystwie. Spokojnie. Gdy kolejny raz z głośnika padło wywołanie jego lotu wstał zabierając torbę z siedzenia obok.
- Jay! - krzyk kobiety rozniósł się prawie pustym holu. Blondynka z rozpuszczonymi włosami biegła w jego stronę. Uśmiechnął się na jej widok. - Czekaj - ledwo wyhamowała, gdyby nie on pewnie uderzyła by w ścianę za nimi. Zdyszana, wsparła się na jego przedramionach. - Zdążyłam.
- Meg, co tu robisz? - Był zaskoczony, ale szczęśliwy. Tylko z nią się jeszcze nie pożegnał. Myślał, że nie ma prawa tego robić.
- Naprawdę? Boliwia? Myślałam, że wystarczy ci wyjazd do bazy w Georgii - wypomniała mu próbując uspokoić oddech.
- Skąd o tym wiesz?
- Voight - odparła stając prosto. Poprawiła włosy i kontynuowała. - Zadzwonił godzinę temu. Powiedział mi o twoim pomyśle i tak jakby oskarżył mnie, że to moja sprawka.
- Co powiedział? - Hank nie miał według niego prawa wyżywać się na Meg. Zaczynał znów czuć złość.
- To nie ma znaczenia - odpowiedziała. - Jay, muszę zapytać. Czy to najlepsze dla ciebie? Czy ten powrót do wojska na pewno jest jedyną opcją? Wiem co mówiłam, ale...
- Meg - zatrzymał jej wywód. - Miałaś rację. Robiłem dużo wbrew sobie. I to mnie zabijało. Dzięki tobie zrozumiałem, że to koniec. Nie mogę tak dalej. Dałaś mi odwagę by to zmienić. - Pewnie dotkną jej policzka. Chciał zrobić więcej, czuł jak serce mu przyspiesza. - Dziękuję - przyciągnął ją do siebie jedna ręką, drugą trzymał już torbę na ramieniu. Nim zdążył się powstrzymać złożył pocałunek na czubku jej głowy . Meghan wtuliła się w niego, czując jak pod powiekami zbierają się jej łzy. To było nieracjonalne. Czuła jakby straciła coś cennego. Gdy otworzyła oczy dostrzegła, że na lewej ręce nie ma już czarnego krążka. Mimowolnie dotknęła tego miejsca. - Rozwiodłem się z Hailey - wyjawił jej. - Z tym też miałaś rację. To wszystko przez strach i wyrzuty sumienia.
- Jak długo cię nie będzie? - dopytywała. Teraz chciała jeszcze bardziej by został.
- Nie mam pojęcia.
- Zaczekam - wyznała. Odsunął ją od siebie czując ucisk na żołądku.
- Nie rób tego, Meg powinnaś...
- Wiem - tym razem to ona mu przerwała. - Nie jesteś mi nic winien, ja tobie także. Nie łączy nas prawie nic prócz tego, że zamieniliśmy ze sobą kilka zdań. Ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że jeśli nie zaczekam, to będę żałować.
- Nie wiem kiedy... czy w ogóle wrócę.
- Jay Halstead, nie waż się mówić, że nie wrócisz - pogroziła mu. - Może nie do Chicago. Ale jak tylko postawisz nogę w Stanach masz dać mi znać. Chcę cię zobaczyć w mundurze - uśmiech na jej twarzy rozbił jego czarnowidztwo.
- Będziesz czekać w kawiarni?
- Mogę czekać w kawiarni - przytaknęła. - Tylko przyjdź do mnie. - Po tych słowach znów wpadła w jego ramiona, a kolejne wywołanie lotu Halsteada zmusił ich do rozdzielenia.
Czekam na wasze reakcje. Będzie jeszcze epilog! :D <3
Zostawcie po sobie ślad!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top