Prolog
"Nic nie dzieje się przypadkowo, zawsze jest jakaś przyczyna i konieczność" ~Platon
"Człowiek jest sumą ludzi, których spotkał na swojej drodze." Usłyszałam kiedyś taki cytat od kobiety. Była klientką cukierni, w której pracowałam. Siedziała tam co dzień, z gorącym kubkiem zielonej z miętą wpatrując się w dal. Zawsze zajmowała to samo miejsce, zamawiała to samo. Kilka razy próbowałam namówić ją na coś innego, ale uprzejmie odmawiała. Przychodziła sama, bez jakichkolwiek rzeczy osobistych poza telefonem. Zastanawiało mnie długo dlaczego tak robi. W końcu postanowiłam ją o to zapytać.
- Przepraszam - stanęłam nad nią. Z uśmiechem i notatnikiem w dłoni. Podniosła na mnie swój wzrok. - Czy mogłabym zająć chwilkę? - Kobieta bez słów wskazała na miejsce na przeciw niej. - Nie mogę niestety usiąść z panią. Jestem w pracy, ale zastanawiam się od dawna, dlaczego pani przychodzi do nas sama, zamawiając zawsze to samo?
- Monica - zaczęła kładąc kubek z napojem na stolik. - Proszę usiądź ze mną. - Wiedziałam, że jeśli to zrobię czeka mnie bura od szefa, ale chyba moja ciekawość była ważniejsza. Spoczęłam więc na krześle na przeciwko niej i czekałam na dalszą wypowiedz. - Co dzień podajesz mi tą pyszną herbatę i co dzień z uśmiechem na ustach obsługujesz klientów. Jesteś dobrym człowiekiem.
- Skąd pani to wie? - zapytałam speszona komplementem.
- Bo widzę to w twoich oczach - odpowiedziała. - Chcesz wiedzieć co tu robię? - przytaknęłam. - Czekam i wspominam. - Podała mi najbardziej oczywistą odpowiedz. Zauważyła jednak mój zawód i dodała - Czy wierzysz, że można kogoś kochać tak mocno, by dać mu wolność? By żył takim życiem jakie chce prowadzić?
- Wierzę, że jeśli miłość jest prawdziwa to nie da się żyć z dala od swojej drugiej połówki. - Moje wyznanie ją rozbawiło. - Zakochana w Patricku z czwartej klasy przeniosłam się na lekcje muzyki i historii byle spędzać z nim cztery godziny więcej w tygodniu - dodałam pewnie.
- I jak, jesteście razem? - pokiwałam przecząco głową.
- Musiałam odpuścić, bo zmienił szkołę. Do Californii się przecież nie przeprowadzę...
- A widzisz. - uśmiechnięta upiła łyk herbaty. - Tak też było z nami...
To co działo się obecnie w życiu Jaya było jak istny dom wariatów. Wstając rano, zastanawiał się jak doszedł do tego momentu w swoim życiu. Śpi na kanapie, w pokoju obok sypialni gdzie śpi jego żona. Patrząc na brązowe drzwi uświadomił sobie, że powinien być tam. Za nimi, z nią. Wtulony w jej plecy, albo ona wtulona w niego. Wszystko jedno. Byle być przy jej. Czuł, że ona tego potrzebuje. Czuł, że zawodzi ją w tym momencie, jak i wcześniej gdy nie zorientował się co zdarzyło się kilka miesięcy temu. Wraz z tym uczuciem, przyszło też ukłucie w sercu, bo przez kilka miesięcy jego kobieta - partner - okłamywała go, a potem postawiła w sytuacji jakiej wolałby nie pamiętać. To wspomnienie przywołało uczucia jeszcze gorsze, jeszcze mroczniejsze. Ostatnie kilka miesięcy jego życia sprowadza się tylko do cierpienia, wstrzemięźliwości i sekretów. To łamało duszę detektywa. Nie mógł normalnie pracować, chociaż starał się jak mógł. Przebywanie w jednym miejscu z żoną i szefem, którzy byli przyczyną jego trosk nie było wcale łatwe. Dlatego jak tylko mógł, opuszczał biuro wydziału wywiadowczego i ruszał przed siebie swoim RAM'em. By odetchnąć trochę i poczuć normalność. Tak jak dziś.
- 10-1, napad z bronią w ręku. Skrzyżowanie 9 i Wabash. - usłyszał w radiu, gdy mijał właśnie kolejną z ulic.
- 5021 George, jestem niedaleko. Przejmuję. - powiedział szybko łapiąc za radio.
- Przyjęłam. - Odzew rozbrzmiał w aucie, gdy detektyw hamując wjechał w Holden. Pojazd poruszał się z taką determinacją, jakby Halstead chciał się nim przenieść w czasie. Żadna dziura wypełniona poranną deszczówką nie ostała się cała po szaleńczej jeździe. Gdy dojechał na miejsce, zobaczył kilkoro spłoszonych ludzi i wybitą szybę w jednym z okolicznych sklepów.
- Schyl się! - krzyknął do przebiegających właśnie nastolatków. Zatrzymał jednak jednego z nich. - Skąd padają strzały? - Chłopak nie potrafił dobyć głosu, ale wskazał na witrynę sklepu, która jeszcze chwilę temu pewnie była cała. - Dobra, a teraz uciekaj. - Jay wrócił do auta i z tylnego siedzenia zabrał kamizelkę. Założył ją w pośpiechu, a potem sięgnął jeszcze po radio. - 5021 George. Aktywny strzelec pod adresem wezwania. Potrzebne posiłki.
- Przyjęłam, 5021.
Jay wolno zaczął iść w stronę z jakiej rzekomo miały padać strzały. Wiedział to od chłopaka, którego zatrzymał, ale nie słyszał na własne uszy wystrzału. Przystanął tuż przed wejściem w otwartą przestrzeń i znów rozejrzał się dookoła. Ludzi na ulicach już nie było, w oddali było słychać tylko samochody i miejski zgiełk. Coś było nie tak. Jay postanowił zaryzykować i zaufać swojemu przeczuciu, ale w tej samej chwili sparaliżowała go myśl o tym, że może nie mieć racji, że może i tym razem nie widzi czegoś, co było by oczywiste dla kogoś innego. Z chwilowego zawahania wyrwały go syreny policyjne, które było słychać w oddali. Ruszył bez ponownego przemyślenia całej sytuacji. Wszedł do środka budynku mijając pierwsze ciało. Mężczyzna nie miał twarzy, dlatego detektyw nawet nie sprawdził pulsu. Odsunął tylko broń, jaka leżała tuż obok. Wchodząc dalej dostrzegł kolejne ciało, a potem następne. W sumie było ich pięć. Miejsce mimo to było puste, napastnicy zwiali. Czy byli to ci chłopcy?. Jay wyszedł pewny siebie ze sklepu chcąc złapać za radio i zgłosić całe zajście. Jednak wtedy padł strzał, prosto w klatkę piersiową detektywa.
Megan stała w swojej ulubionej cukierni czekając na tort dla mamy. Kobieta kończyła dziś pięćdziesiąte piąte urodziny i córka obiecała jej przyjęcie w gronie przyjaciół. Pani Heath, nie chciała hucznej imprezy. Wolałaby zostać w domu z córką, obejrzeć jakiś serial, czy film i pójść spać. Jednak dziewczyna uparła się. Nie mogła pozwolić mamie na kolejny rok użalania się i depresji. Kobieta była od pięciu lat rozwódką. Jej mąż, ojciec Meg, odszedł do innej. Był bardzo majętnym człowiekiem, dlatego nie chcąc wielkiego rozgłosu przy rozstaniu zostawił mieszkanie i kilka kont bankowych żonie. Taką hojność wynegocjowała ich córka, która zagroziła ojcu, że jeśli zostawi matkę na lodzie ona obsmaruje go w każdej gazecie jaka zechce napisać o bogaczu z Chicago. Mimo to, matka Megan była smutna i nie chciała świętować bez drugiej połówki. Kochała byłego męża mimo wszystko.
- Mamo! Obiecałaś mi! Pamiętasz? - Meg patrzyła przez szklaną witrynę cukierni na przejeżdżającą właśnie czarną furgonetkę. - Ja wiem, że Julie nie jest twoją ulubienicą, ale co mam zrobić, jeśli jest w pakiecie z Harrym. Przebolejesz ten jeden wieczór - westchnęła. Także nie cieszyła ją myśl o spotkaniu z dziewczyną brata. Dwudziestolatka uwielbiała się chwalić i wywyższać. Nikt jej nie lubił prócz brata Meg, który od dwóch miesięcy jest z nią zaręczony. Rozmawiając przez telefon zobaczyła jak z ciężarówki wysiadł mężczyzna, trzymając w ręku futerał. Dosyć duży i mało kształtny jak na instrument. Skąd w ogóle pomysł, że to instrument? Dziewczyna zaciekawiona patrzyła na nieznajomego, ale szybko odwróciła wzrok, słysząc narzekania matki. - No więc dobrze, nie będzie imprezy - udawała zrezygnowaną. - Odwołam wszystkich i powiem, że to przez Julie. - Chwilę milczenia przerwała zgoda jej matki. W duchu dziewczyna odtańczyła taniec zwycięstwa, a potem zbladła. Usłyszała strzały i dźwięk sypiącego się szkła. Potem zapadła cisza.
Nowy fanfic o Halesteadzie. Piszę to od kilku miesięcy, ale nie potrafię kompletnie sklecić zdania. Wstawiam to bo mi się nudzi.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top