21
Minęły trzy dni i muszę przyznać, że czułam się już prawie tak, jakby poprzedni tydzień nie istniał. Jedyne co mi o tym przypominało to ciągła obecność Nicka przy Patty, lecz to również przestałam dostrzegać. W końcu spędzałam z nią tylko lekcje i pojedyncze przerwy, natomiast resztę czasu przesiadywałam w towarzystwie Kylie lub telefonu.
Więc tak, wszystko wróciło do normy.
No, prawie.
-Idziemy po lekcjach na plac – rzuciła Patty, zajmując swoje miejsce w sali muzycznej.
-Nie masz już co z życiem robić? – Usiadłam na krześle, odwracając się przodem do przyjaciółki. – Myślałam, że idziesz gdzieś z Nickiem.
-Bo idę.
-Mam robić za przyzwoitkę?
-Poważnie? – Uniosła brew, na co wyłącznie wzruszyłam ramionami. – Idziemy grupą.
-Tak to się teraz nazywa?
-Hayley – Złapała mnie za ramiona, patrząc prosto w oczy. – Idziemy w piątkę. Ja, ty, Nick, Jake i Mike. Dotarło?
Czy dotarło? Jasne. Czy to przyswoiłam? Niekoniecznie.
-Muszę? – spytałam z nadzieją, mimo że byłam praktycznie pewna odpowiedzi.
-Tak.
-Nie sądzę, że będę tam potrzebna.
-Nawet mnie nie irytuj.
-Ale...
-Nie – przerwała mi, wzdychając ciężko. – Pójdziesz tam. Przecież dobrze się z nimi dogadywałaś.
-Czas przeszły – mruknęłam, czego albo nie usłyszała, albo po prostu wolała nie komentować.
Właściwie z jednej strony tego chciałam, jednak z tyłu głowy wciąż siedziała mi świadomość, że może już nie być tak fajnie, że będę tam tylko na doczepkę i całe spotkanie będę szukała tylko wymówki, by się stamtąd zmyć.
Spojrzałam kątem oka na Patty, która rysowała jakieś kółka na marginesie zeszytu i westchnęłam pod nosem. Chyba nawet nie mam wyboru.
*
-Nie chce mi się tu być – jęknęłam, gdy czekałyśmy na chłopaków przed szkołą.
-Nic nowego.
Prychnęłam cicho na jej słowa, sięgając po telefon. Szkoda, że marudzenie nie zalicza się do sportów. Byłabym w tym mistrzynią.
-Hey Hayley – Usłyszałam głos zaraz przed sobą, więc niepewnie uniosłam wzrok na Jake'a. Gdzieś za nim przemknęła mi Patty i Nick, ale zignorowałam ich mniej więcej tak, jak robiłam to cały tydzień.
-Cześć.
-Siemka glonojadko – Mike wskoczył na miejsce obok blondyna, kiwając mi na powitanie.
-Siemka Han Solo.
-Han Solo umarł! – krzyknął Jake, powodując, że kilka osób zwróciło na nas uwagę, a chłopiec wyglądający mi na około dziesięć lat wystawił w naszą stronę środkowy palec.
-Opluł cię. Definitywnie – zaśmiał się brunet, klepiąc przyjaciela po ramieniu.
-To co, kochani, lecimy? – wtrąciła Patty, na co wszyscy przytaknęliśmy.
Parka gołąbków ruszyła przodem, przez co, a może dzięki czemu, skazana byłam na chłopaków, z którymi dzielnie wlokłam się na ten plac zabaw. I chcąc nie chcąc muszę przyznać, że nawet nie miałam na co narzekać.
-I co, Hayley, już się za nami stęskniłaś?
-Niesamowicie.
-Zmniejsz trochę sarkazm, to może ci uwierzę – Jake dźgnął mnie w bok, za co zmroziłam go wzrokiem.
-Wygram to! – wrzasnął nagle Mike, zaczynając bieg w stronę huśtawek. Cudem przeskoczył dosłownie milimetry nad ogrodzeniem i właściwie już miałam na końcu języka to pełne podziwu „wow", ale wtedy oczywiście musiał coś zepsuć i potknął się. O patyk. Po takim skoku to, co niszczy mu wszystko to głupia gałązka.
Widzę w nim pokrewną duszę, naprawdę.
Oczywiście przewrócił się i na dobitkę wylądował twarzą na huśtawce. Wszyscy staliśmy przez chwilę w szoku, próbując przyswoić sytuację, aż Jake najzwyczajniej w świecie wybuchł śmiechem, gdy brunet podniósł się, patrząc na nas z głupim uśmiechem.
Tia, ten to by się na kaskadera nadawał.
***
nie tłumaczę się nawet, bo to już nudne, po prostu wybaczcie meh
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top