Pierwsza włóczęga cz. II

4.

Sowie starczyły trzy garście ciasta, by zaspokoić głód. Było przepyszne, więc przełknęła kolejne trzy. Tak oto trzy czwarte ciasta dalej pozostało nietknięte. Nie wiedziała co z nim zrobić. Wyrzucenie go byłoby marnotrawstwem, ale nie będzie przecież podróżować z ciastem pod pachą.

Na drogę wskoczyły śmiejące się do rozpuku dzieci. Grupka chłopców wymachiwała gałęziami i groziła lasowi podbiciem. Najwyraźniej bawili się w rozbójników, albo armię. Kiedy największy z rozkazał reszcie stanąć na baczność Sowa nabrała pewności, że odgrywają to drugie. Uśmiechnęła się pod nosem i krzyknęła:

- Witajcie, dzielni żołnierze!

Chłopcy, z których najstarszy nie mógł mieć więcej niż dziesięć lat, podskoczyli na dźwięk obcego głosu. Równocześnie obrócili głowy w jej stronę, co upodobniło ich do przestraszonych jelonków. Widząc, że mają do czynienia z młodą dziewczyną znacznie się rozluźnili.

- Dzień... dzień dobry! - zaczął cienko „dowódca", ale szybko się zreflektował i dokończył pewniej.

- Nadobna damo – dorzucił po chwili wahania, trochę nieśmiało.

- Rzecz straszna się stała, dzielni młodzieńcy! - zakrzyknęła Sowa patetycznym tonem, bardzo rozbawiona. - Podróżowałam z mym biednym, starym ojcem, gdy napadła na nas okrutna banda rozbójników! Ojczulek zmarł z przerażenia, ale mi udało się uciec! Czy moglibyście, odważni panowie, wskazać mi drogę do najbliższego miasta, bym mogła szukać tam azylu przed tymi brudnymi okrutnikami!?

Chłopcy spojrzeli po sobie z konsternacją. Czy ta obca się z nich wyśmiewała? Jednak najstarszy z nich uśmiechnął się szeroko, ukazując szczerby w zębach i zawołał:

- Nieszczęsna białogłowo, nie lękaj się! Wskażemy ci drogę do miasta i ochronimy przed bandytami!

- Niech bogowie cię błogosławią, o cnotliwy mężu! - rzekła Sowa, podchodząc do „oddziału" i powstrzymując śmiech.

Gdy stanęła przy chłopcach zobaczyła jacy są drobni i wątli. Żaden z nich nie sięgał jej nawet do biustu. Byli brudni i zaniedbani. Łatwo się było domyślić, że pochodzą z ubogich rodzin nawet jak na standardy wsi.

- Dobra kobieto! Jeśli chcesz dostać się w bezpieczne objęcia miasta, musisz dalej iść tą że drogą. Jeśli się pospieszysz, pani, uda ci się dostać tam nim zapadnie noc, a istoty mroku wyjdą na żer! - poinformował ją najstarszy z chłopców, wyraźnie bawiąc się równie dobrze co ona.

W ich wsi mieszkał szalony starzec, który dawno temu był uczonym, wykładającym na uniwersytecie. Kaprys losu sprawił, że skończył w rozpadającej się chacie, w małej wsi, której nazwę mało kto pamięta. A mimo to miłość do perorowania młodym umysłom nigdy w nim nie osłabła. Dlatego przerzucił się z badań na baśnie, które prawie co wieczór opowiadał wiejskiej młodzieży. Stąd też dzieci wieśniaków potrafiły się wysławiać równie dobrze, jak nie lepiej, co te urodzone w bogatych domach.

- Dziękuję ci, szanowny panie! Jako podziękowania przyjmij proszę ten magiczny wypiek! - odpowiedziała Sowa wyciągając w stronę chłopców nadjedzone ciasto.

- To ono było celem rozbójników! - kontynuowała natchniona. - Jest zrobione z potężnych, zaczarowanych składników, których moc jest niepojęta dla zwykłych ludzi. Temu, kto je zje zapewnia zdrowie, siłę i wyostrzone zmysły. Tylko najlepsi spośród najlepszych zasługują, by go skosztować. Mój ojciec wziął kawałek, aby obronić nas i jego moc, niestety był za stary, słaby i chory, by magia zadziałała, Ale wy jesteście młodzi, odważni oraz dobrzy! W waszym wypadku na pewno zadziała!

Trochę odbiegła od pierwotnego powodu śmierci wymyślonego ojczulka, ale trudno.

Chłopcy patrzyli to na nią, to na ciasto wielkimi, zachwyconymi oczami. Wiedzieli, że obca dziewczyna pewnie tylko gra rolę i trzymane przez nią ciasto jest najzwyklejszym wypiekiem na świecie, ale coś w jej głosie sprawiło, że choć częściowo uwierzyli w jego magiczne właściwości. Poza tym było to ciasto. Pysznie wyglądające ciasto. Kto nie miałby na nie ochoty?

Ciasto może nie było magiczne jeszcze chwilę temu. Gdyby Sowa nie zapałała taką sympatią do chłopców pewnie nigdy by nie było. Ale gdy podawała je „dowódcy" tchnęła w nie trochę swojej mocy. Zrobiła to kompletnie na oślep i pod wpływem impulsu. Nie znała granic, ani właściwości tej wewnętrznej energii. Nie wiedziała jaki będzie jej efekt na chłopcach. Intencją Sowy było ich wzmocnić, dać im siłę i zdrowie, choć mogła równie dobrze ich niechcący zabić.

„Szanowny pan" z lekkim wahaniem przyjął prezent. Był zachwycony darmowym ciastem jak to tylko młody chłopiec może być. Ślinka pociekła mu do ust.

- Dziękujemy ci, szczodra nieznajoma! To ciasto pozwoli nam przetrwać trudy wojny! Idź śmiało do miasta odnaleźć schronienie, a zostaniemy tu i pozbędziemy się zbrodniczej pogoni! Ci niecni zbóje, nigdy już pani nie dopadną, nasza w tym głowa! - ogłosił pompatycznie, a jego koledzy potwierdzili jego słowa nieskładnym pokrzykiwaniem.

Sowa spróbowała wywołać łzy we własnych oczach, żeby jej pełne wzruszenia podziękowania były bardziej realistyczne, ale odkryła, że płakanie i powstrzymywanie śmiechu równocześnie niezbyt jej wychodzi. Ruszyła dalej drogą machając rzewnie chłopcom, ale ci byli już zbyt skupieni na dyskusji kto, ile dostanie ciasta, żeby docenić jej teatrzyk.

5.

Miasto otaczał symboliczny mur. Rozmiarem i grubością przypominał wysoki płot. Byle dzieciak mógłby go sforsować przy odrobinie wysiłku i pomysłowości, a co dopiero armia najeźdźcy. Sowa jednak wiedziała, że był skuteczniejszy niż gdyby był wysokości dziesięciu mężczyzn i grubości ośmiu. Bo coś, może instynkt, mówiło jej, że mur, a w zasadzie murek, był jedynie punktem zaczepienia magicznej bariery wznoszącej się nad pogrążającym w mroku nocy miastem.

Jeśli mocno się skupiła i lekko zmrużyła oczy, była w stanie ją dostrzec. Przypominała bardzo cienki szklany klosz lekko rozjaśniający się to tu, to tam, tęczowymi błyskami. Podejrzewała, że jest dziełem zwartym, bezwzględnie szczelnym, a jedynymi drogami wejścia i wyjścia były bramy. W każdym razie powinno tak być. Bo im bliżej Sowa podchodziła tym bardziej czuła, że coś jest nie tak.

Droga przed bramą była pusta, co ją zaskoczyło. Im bliżej była miasta, tym więcej podróżnych spotykała na drodze. Większość jechała na wozach ciągniętych przez woły lub konie. Było też kilka jeźdźców. Nikt jej jednak nie zaczepił. Albo jej nie zauważyli, albo nic ich nie obchodziła, albo wydawała się na tyle podejrzana, że woleli nie zwracać na siebie jej uwagi.

Sprawa wyjaśniła się, gdy podeszła do bramy. Górowała ona nad murem grubym żelaznym łukiem, na którym opierały się skrzydła potężnych, metalowych drzwi. Na murze po bokach stały koksowniki, w których wesoło tańczył ogień. Z drewnianej budki przyklejonej do muru wyszło dwóch mężczyzn w mundurach.

- Bramy Castrum zamykają się gdy słońce zajdzie, panienko! Wczoraj się urodziłaś!? - krzyknął na nią z irytacją jeden z nich.

Wyglądał jak przeciętny trzydziestoparolatek, jego jedyną charakterystyczną cechą był wielki pieprzyk na szczęce zaraz za lewym kącikiem ust. Mówił z lekkim wysiłkiem. Sowa domyśliła się, że oderwała go od kufla piwa. Jego towarzysz był od niego dobrych kilka lat młodszy, chudy, niezbyt wysoki, a przydługie blond włosy miał rozczochrane. No i był wyraźnie bardziej upity niż, zgadywała, jego przełożony.

- Tak dokładnie to dzisiaj – odpowiedziała na zaczepkę starszego.

- Żartownisia się znalazła – burknął.

- Kiedy ja nie żartuję. To mój pierwszy dzień na tym świecie. Zostawicie nowo-narodzoną istotę samą, bezbronną pod bramami miasta?

- Słuchaj no, śmieszko jedna – zdenerwował się starszy. - Rozkazy są proste. Nie mogę wpuścić za bramę nikogo póki słońce nie wzejdzie. Więc nie rób maślanych oczu. Nie i koniec.

- Ale, ale...! - zawołał nagle blondyn. - Nie możemy panienki wpuścić, ale jakże to zostawić ją samą, bez niczego, by przetrwała zimną noc? Może ją przygarniemy do siebie?

Jego rechot wydawał się lepić Sowie do skóry.

Oczy starszego nieprzyjemnie zabłysły.

- A możemy... - mruknął mierząc ją wzrokiem. - Może panienka chce z nami spędzić noc? Miejsca trochę mało, ale ciepło, jedzenie jest, picie jest... leżanka też.

Uśmiechnął się równie obrzydliwie co blondyn rechotał.

Sowa się zjeżyła. Domyślała się, czego od niej chcą. Nie istniała długo, ale powstała posiadając już pewną wiedzę. Sprawy ciała się do niej wliczały. Więc była w pełni świadoma, że stoi przed dwójką mężczyzn, którzy ujrzeli w niej ofiarę i są gotowi spełnić swoje żądze bez względu na to, czy będzie im chętna, czy nie.

Szybko przeanalizowała sytuację. Mogła im ulec. Pójść za nimi do strażniczej budki i ostrożną dawką flirtu oraz manipulacji załagodzić sytuację. Zapadała noc i robiło się naprawdę zimno, a Sowa miała na sobie jedynie prostą letnią sukienkę i pantofle. Jeśli dobrze rozegra swoje karty, to nakłoni ich do intensywnego picia. Wtedy łatwo, szybko i bezboleśnie się zaspokoją, ona spędzi noc w cieple, a następnego dnia przejdzie przez bramę bez najmniejszego problemu.

Mogła to zrobić, ale nie chciała. Wizja schlanego, nieatrakcyjnego strażnika dotykającego jej świeżo ukształtowanego ciała, była zwyczajnie nieprzyjemna. Tylko jak inaczej miała się dostać do miasta? Noc poza nim odpadała. Nie zmrużyłaby oka, a po wykorzystaniu sporej dawki mocy na ciasto dla chłopców nie chciała jej dalej marnować na rozgrzanie się, czy też szykowanie posłania. No i któryś ze strażników pewnie poszedłby za nią do lasu. Obydwoje nie wyglądali jakby brali swoją robotę na poważnie. Zapach alkoholu ją w tym upewniał.

Przyjrzała się wnoszącej tuż przed nią barierze. Zdecydowanie coś było z nią nie tak. Wydawała się być... chwiejna. Dziurawa. Pęknięta?

Strażnicy tymczasem bełkocząc słowa zachęty podeszli do niej na wyciągnięcie ręki. Kiedy szorstka dłoń Pieprzyka dotknęła jej łokcia zerwała się do biegu.

Mężczyźni krzyknęli zaskoczeni i spróbowali ją gonić, ale poddali się po kilku krokach. Z otwartymi ustami gapili się za dziko pędzącą dziewczyną. Żaden człowiek nie miał prawa tak szybko biec.

- Chyba powinniśmy odpuścić sobie kolejną kolejkę, sierżancie – powiedział słabym głosem blondyn pocierając oczy w niedowierzaniu.

Sierżant tylko sztywno pokiwał głową.

6.

Sowa zwolniła do marszu. Strażnicy zlali się z cieniami daleko w tyle. Szła teraz wzdłuż muru dokładnie przyglądając się barierze. Czuła, że gdzieś musi być jakaś luka.

Zaczęło jej się robić zimno. Palce drętwiały, pokryła ją gęsia skórka. Już dłuższą chwilę szła wzdłuż muru i nic. Żadnej szczeliny, dziury, luki... nic! Powoli ogarniała ją irytacja. Może powinna była jednak zagryźć zęby i wrócić do strażników? Nie, pewnie napędziła im stracha swoją szybkością i powitają ją raczej obnażonym ostrzem niż lubieżnym uśmiechem.

Zatrzymała się i tupnęła ze wściekłością.

- Do jasnej cholery! - krzyknęła w przestrzeń.

Nie martwiła się, że ktoś ją usłyszy. Budynki znajdujące się najbliżej były pogrążone we śnie. A nawet gdyby ktoś ją usłyszał, to czemu niby miał się zainteresować? W miastach mieszka olbrzymia liczba ludzi. Nie byliby w stanie funkcjonować, gdy każdy interesował się każdym.

Chcąc wyładować frustrację podskoczyła i mocno rąbnęła ręką w barierę.

Syknęła z bólu.

Sekundę później leżała skulona na ziemi, przyciskając rozrywaną bólem dłoń do ciała. Oczy zaszły jej łzami. Pierwszy raz doświadczyła prawdziwego bólu.

Spróbowała się uspokoić powolnymi wdechami i wydechami. Po kilku chwilach koszmarny ból, który opanował całe jej przedramię zaczął słabnąć. Bezcelowo je masując wyprostowała się i usiadła. Oparła czoło o kolana i czekała, aż ból minie.

Podniosła nienawistny wzrok na barierę. Takie ładne, a takie okropne!

Już miała wstać i odejść, ale widok delikatnego drżenia powietrza w miejscu które uderzyła zatrzymało ją w miejscu. Jej cios coś zrobił. Naruszył barierę?

Powoli wstała nie odrywając wzroku od drżenia. Podeszła do muru najbliżej jak się odważyła i skupiła wszystkie swojej zmysły na tej anomalii. Faktycznie naruszyła barierę!

Cofnęła się dwa kroki i wzięła głęboki wdech. Musiała uderzyć jeszcze raz. Z całą swoją siłą. Zanim zdąży się rozmyślić.

- Jasna cholera! - wrzasnęła skacząc na barierę.

Najpierw krzyknęła z okropnego bólu, który zaatakował jej rękę z podwójną siłą i sięgnął ramienia. Potem z triumfu czując, że udało jej się wybić sporą dziurę. Nim ból ją sparaliżował wypchnęła się nogą i nie-bolącą ręką na drugą stronę muru. Padła na ubłocony bruk.

Leżała tak dłuższą chwilę cierpiąc w milczeniu. Nie tylko ramię dawało jej się we znaki, ale również każda część ciała, która dotknęła bariery podczas tej wyjątkowo niezgrabnej przeprawy.

Sięgnęła po swoją moc, ale ta niewiele pomogła, mimo że wykorzystała jej przerażająco dużo. Prawie całą jaka jej została. Ktokolwiek stworzył tą barierę był niemożliwie wręcz silny. A na pewno wielokrotnie silniejszy od niej. I raczej by się nie polubili.

Z głośnym jękiem stanęła na nogach. Była w ciemnym, brudnym zaułku pomiędzy dwoma bardzo zaniedbanymi budynkami. Wszędzie wokół walały się śmieci. I błoto. Miała nadzieję, że tylko błoto, bo cały tył ciała miała nim ubrudzony.

W ten oto sposób Sowa trafiła za mury Castrum.


**************************************************

Te mini-historyjki miały na celu wstępnie przedstawić wam Włóczęgę. Kim jest, jaka jest, jakie ma podejście. Wielu autorów przybliża nam postać powoli, poprzez opowieść, ale ja lubię wiedzieć z kim mam do czynienia od samego początku. Wyrusza się wtedy na przygodę ze znajomym, a nie obcym.

Mam nadzieję, że dzięki temu będziecie chętnie kontynuować podróż z Włóczęgą.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top