42. Ashley.

Szłam gapiąc się w chodnik, kiedy ktoś złapał mnie za ramię i odwrócił do siebie przodem. Był wyższy o de mnie, więc uniosłam wzrok. Mężczyzna, wyglądający trochę jak kobieta, widocznie zirytowany. Wyjęłam jedną słuchawkę z ucha.

-Coś nie tak?-Spytałam, wymuszając uśmiech. Sztuczny, ale wyglądający jak prawdziwy.

-Trzy sprawy. W mojej obecności uśmiechaj się albo prawdziwie, albo wcale.-Powiedział twardo. Zdziwił mnie tym, bo wszyscy się nabierają. Ale skoro tak... Przestałam się uśmiechać i wróciłam do swojej standardowej poważnej, lekko smutnej miny.-Dobrze. Druga sprawa, weź mnie nie ignoruj to nie miłe. To znaczy, nie słyszałaś rozumiem, po prostu ściszaj muzykę, bo w końcu pierdolnie Cię jakaś ciężarówka. Trzecia, to... Dlaczego do jasnej cholery chodzisz w czarnej bluzie jak jest z dwadzieścia pięć stopni?!

-Em... No jestem chora i jest mi ostatnio wiecznie chłodno. Gorączkę mam, właśnie idę do apteki.-Skłamałam. Chłopakowi ręce opadły i spojrzał na mnie z załamaniem w oczach.

-Apteka jest tam.-Wskazał budynek parę kroków za nim. Mój pech mnie dobija.-No więc? Podwijaj rękawy.-Rozkazał.

-Nie.

-Dlaczego?

-Co Cię obchodzą moje ręce?-Uniosłam jedną brew. Jego wyraz twarzy się nie zmienił.

-Podwijaj rękawy albo sam wrzucę Cię pod tą ciężarówkę.-Zirytowanie na jego twarzy chyba sięgnęło właśnie szczytu. Nie chętnie odwinęłam rękawy bluzy, odsłaniając moje ręce. Parę bandaży, parę starych blizn, parę nowych czerwonych jeszcze kresek i trochę rozmazanej zaschniętej już krwi.

-Nie ma tu nic ciekawego widzisz?-Spytałam sarkastycznie, zasłaniając to z powrotem.-Mogę już iść załatwiać swoje sprawy?

-Zależy.-Pokiwał głową na boki.

-Od?-Uniosłam jedną brew.

-Idziesz popełnić samobójstwo? 

-Jedna żyletka, jedno żyła, jedno cięcie, jedna chwila.-Mruknęłam cicho.-Nie.-Powiedziałam już normalnie strzepując grzywkę z oka. Muszę iść w końcu do fryzjera.

-Dlaczego nie?

-Czekam, aż pierdolnie mnie ciężarówka.-Powiedziałam uśmiechając się do siebie.-Co Cię to obchodzi?-Spytałam. On nie odpowiedział. Stał chwilę, patrząc na moją twarz, po czym mnie przytulił. Po prostu mnie przytulił, jakbym była dla niego kimś bliskim, kogo nie widział bardzo długo i ogromnie tęsknił.-Co ty robisz? Puszczaj mnie!-Krzyknęłam, zakładam, że zwracając uwagę paru przechodniów. Ale aktualnie mam to gdzieś. Bardziej interesowało mnie to co robi nieznajomy facet. Przytulając mnie, podniósł i zaczął gdzieś iść. W dupie mam co ludzie będą myśleli.-Puszczaj mnie ty... Geju i pedofilu w jednym do cholery!

-Spierdalaj emo dziwko.-Warknął, wsadzając mnie do samochodu.-Teraz Cię porwę, wsadzę pod łóżko i będę karmił watą cukrową. Jasne? A w sumie, nie odpowiadaj. W dupie mam Twoje zdanie.-Powiedział zamykając drzwi i obchodząc samochód, aby wsiąść od strony kierowcy. Siedziałam w szoku z jedną nogą na desce rozdzielczej, drugą normalnie, jedną ręką na oknie, drugą za plecami i nie dowierzałam w to co ten facet właśnie zrobił. Wsiadł, odpalił samochód i ruszył. Bardzo szybko.

-Cholera jasna, Ty walnięty transseksualisto! Zwolnij bo nas pozabijasz!-Krzyknęłam momentalnie siadając poprawnie na krześle i zapinając pasy. 

-Jeny, striptizerko, uspokój się. Jak nas zabiję, to tylko na Twoją korzyść, prawda anorektyczko?

-Nie jestem gotowa na śmierć, Ty kretynie!

-To po cholerę się tniesz?-Uniósł jedną brew, uśmiechając się szeroko.

-Bo jestem jebniętym na głowę różowym jednorożcem, ubranym na czarno! Natychmiast się zatrzymaj i daj mi wysiąść, pizdo!-Wiecie jaka była jego reakcja? Pierdnął, włączył asking alexrandrię i jechał dalej. 

***

W końcu bo dosyć długiej jeździe się zatrzymał. Długa jazda mam na myśli godzinę, albo półtorej. Z ulgą wysiadłam z samochodu i usiadłam na ziemi. Oparłam się plecami o auto i dyszałam ciężko, jakbym się bardzo zmęczyła. 

-Cholerny transseksualista.-Warknęłam, przecierając dłonią czoło. Gdy pojawił się z zasięgu mojego wzroku, trochę się wkurzyłam.-Gdzie ty mnie wywiózł?

-Do miejsca, gdzie jak będziesz chciała popełnić samobójstwo, to jest idealne.-Z uśmiechem oparł się o samochód.-Musimy jeszcze kawałek przejść, idziesz?-Kiwnął głową w stronę gęstego lasu. Głównie brzozy i sosny.

-Chyba nie mam wyboru.-Mruknęłam wstając. Chłopak ruszył w wskazaną wcześniej stronę.

-A tak ogólnie to jestem Ashley...-Chyba chciał coś jeszcze powiedzieć, ale wybuchłam śmiechem. Głośnym i nie pohamowanym. Dawno tego nie robiłam.-No co?

-Nie dość, że wyglądasz jak kobieta, to jeszcze tak się nazywasz!

-Ha, ha, ha. Bardzo śmieszna. Lepiej powiedz jak Ty się nazywasz.

-Justin.-Powiedziałam przestając się śmiać. Teraz to on chichrał się na cały głos.

-Ty wyglądasz jak facet i masz imię jak facet! Patrz, jak świetnie się uzupełniamy! Jeny... Masz najgorsze imię na świecie.

-Odpierdol się.-Warknęłam.

-A teraz tak serio, boisz się jeździć samochodem?-Spytał.

-Może.-Wzruszyłam ramionami. Tak szczerze to boję się w cholerę. 

-Nie jest Ci za gorąco?-Ponownie spytał. Pokiwałam głową na boki z niezdecydowaną miną. Też jest gorąco w cholerę.-Zdejmij tą bluzę.-Posłusznie zrobiłam co kazał i obwiązałam w pasie, ciesząc się, że jest mi teraz chłodniej. Nagle trochę za nami słychać coś jakby kwiczenie świni. Świnia w lesie...?

-Dzik.-Szybka jestem wiem. Ashley złapał mnie za rękę i zaczął biec. Ledwo ominęłam jedno drzewo. W końcu wybiegliśmy z lasu. Moim oczom ukazało się wspaniałe miejsce. Duże jezioro, otoczone nie plażą, a trawą. Jakby była to ogromna kałuża. Z najbliższej nam strony, z dużych kamieni był "mały klif" o ile mogę to tak nazwać. Zaraz obok rośnie ogromna wierzba płacząca. Płacząca jak ja...-Masz rację, świetne miejsce do popełnienia samobójstwa. Można się utopić, można powiesić na drzewie, można podciąć sobie żyły, można uderzyć się głową o kamień... Jest tyle możliwości...

-No właśnie. Jak już się zdecydujesz to mogę Cię podwieźć. A teraz chodź.-Nie puszczając mojej ręki zaciągnął mnie do "małego kamiennego klifu". Wyrwałam swoją z jego dłoni i usiadłam. On również.-Gramy w pytania?

-W co?-Spytałam.

-No ty zadajesz, pytanie, ja odpowiadam, ja zadaję pytanie, ty odpowiadasz i tak w kółko.-Wytłumaczył. 

-Bez sensu.-Mruknęłam. 

-No i? Ty zaczynasz.-Puknął mnie w ramię. 

-Dlaczego zaczepiłeś mnie na środku chodnika?

-Ponieważ, nikt normalny nie chodzi w bluzie, kiedy jest dwadzieścia pięć stopni. Serio boisz się jeździć samochodem?

-Najwyraźniej. Prawie zeszłam na zawał przez ciebie, ty głupia cipo!-Spojrzałam na niego z wyrzutem.-Dlaczego mnie tu przywiozłeś?

-To miejsce wiele dla mnie znaczy... Fajnie by było, gdyby u Ciebie zapoczątkowało nowy rozdział w życiu i moglibyśmy dzielić moją samotnię razem. Dlaczego po prostu się nie zabijesz?

-Z strachu. Boję się, tego co jest po śmierci i bólu jaki sobie zadam. W jakim sensie jest dla ciebie ważne?-Uniosłam jedną brew zaciekawiona.

-Mój młodszy brat popełnił tutaj samobójstwo.-Pochylił się lekko do przodu i spojrzał z tęsknotą na taflę wody. A raczej co kryło się pod nią.

-Przepraszam, że zapytałam... nie wiedziałam.

-Nie, już jest dobrze. Moja kolej na pytanie.-Swój wzrok skierował na mnie.-Dlaczego masz depresję?

-Bo życie jest do dupy. Często tu bywasz?

-Codziennie. Czasami nawet zostaję na noc. Nie bardzo chcę zostawić go samego. Był młody, bardzo. Teraz się martwię, co tam u niego. Obiecasz mi coś?

-Oczywiście.

-Jak już zdobędziesz się na odwagę i popełnisz samobójstwo, to proszę, znajdź go, nakop mu o de mnie w dupę, potem mocno przytul, dobrze?-Spojrzał na mnie błagalnie. Kiwnęłam głową. Spojrzałam na ekran telefonu. 

-Chodź odwiozę Cię.-Wstał i podał mi dłoń.

-Będę mogła z Tobą tutaj przyjeżdżać?-Spytałam. Uśmiechnął się.

-Oczywiście.-Pomógł mi wstać i skierowaliśmy się do samochodu.-Szczerze, to  nikt nie wie o tym miejscu. Oprócz nas i Max'a.

-Max?-Spytałam.

-Mój młodszy brat. Pokonasz lęk jazdy samochodem?

-Specjalnie dla was obu.-Uśmiechnęłam się, zakładając bluzę, nie chcąc by ktokolwiek inny widział moje ręce.

#Narrator#

Minął rok. Ashley i Justin przychodzili tutaj codziennie, zostawali na noc. Ash, miał rację, dla dziewczyny to był nowy rozdział w życiu. Dzisiaj rocznica ich pierwszego przyjścia tutaj. Ashley poszedł po patyki, chcąc zrobić małe ognisko, gdyż było już dosyć późno. Justin w tym czasie wyjęła swój telefon. Otworzyła notanik, wpisała szybko, krótką wiadomość. Zdjęła obudowę i wyjęła nową, błyszczącą, żyletkę. Połyskiwała w świetle księżyca. Dziewczyna wzięła głęboki oddech, chcąc się uspokoić. Zamknęła oczy. Mocno i głęboko, przejechała sobie po żyłach na nadgarstku, po czym wskoczyła na główkę. Wszystkie rany zaczęły piec, zwłaszcza nowa. Ból był ogromny, Justin traciła powietrze i siły. Powoli opadała na dno, przez bardzo ciężkie buty. Spojrzała jeszcze raz w górę. Koniec. Umarła.

Ashley wrócił z patykami. Widząc, bluzę, telefon i zakrwawioną żyletkę, w oczach pojawiły się łzy. Gałęzie opadły na kamienie, on sam padł na kolana. Sięgnął po telefon, wycierając słone łzy, by cokolwiek widzieć.

"Ashley. Jestem gotowa, odwiedzić Twojego brata. Dziękuję za wszystko co dla mnie zrobiłeś"

Chłopak mimo smutku uśmiechnął się do siebie. Sięgnął po jej bluzę i mocno przytulił. Spojrzał na taflę wody.

W tym samym czasie, pod wierzbą ktoś był. Dwoje ktosiów. Dokładniej dwie dusze. 

-Kim jesteś?-Spytał niski czarnowłosy chłopiec. Wyglądał jak młodsza kopia Ashley'a.

-Justin, przyjaciółka tego chłopaka.

-Ja jestem Max. On to mój brat.-Uśmiechnął się.

-Umarłam?

-Tak. Nie złożyłaś mu przypadkiem jakiejś obietnicy?-Spytał chłopiec. Justin się uśmiechnęła. 

-Złożyłam, mam zamiar jej dotrzymać.-Powiedziała, patrząc na Ashley'a. Już wiedziała, że będzie tutaj przychodził dalej. Nie będzie jej widział. Ani jego brata. Ale tutaj będzie i z tego powodu była szczęśliwa. 

-Dziękuję, że przychodziłaś tutaj z nim.-Powiedział chłopiec, podchodząc do chłopaka i siadając obok niego. Justin również to zrobiła. 

Ashley położył się na kamieniach, nadal trzymając w dłoniach jej bluzę. Nikogo w okół nie było, jak zwykle.

-Justin... Ciężarówka nie zdążyła Cię pierdolnąć.-Powiedział cicho, patrząc na niebo. Max i dziewczyna się uśmiechnęli. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top