ukochany; bastard x błazen
Nawet kiedy ustały już wstrząsy, kiedy ziemia przestała drżeć, a nieba nad Aslevjal nie przesłaniały już cienie smoków, nawet kiedy wokół umilkły wrzaski przerażenia i bólu, a zastąpiły je słowa przepełnione troską i cichy szloch tych, którzy opłakiwali bliskich, ja klęczałem wprost na śniegu i lodzie, na szczycie gruzowiska, w które zamienił się pałac bladej kobiety, niezdolny do najmniejszego ruchu. Patrzyłem w dół na bryły lodu i pryzmy śniegu z lodowego sufitu, które teraz wypełniały komnatę tronową, całkowicie zniszczoną. Szybki koniec, zauważyła jakaś część mojego umysłu, ale ta myśl spowodowała jedynie, że gardło ścisnęło mi się boleśnie, omal nie pozbawiając oddechu, a oczy wypełniły się łzami.
Jeszcze szukałem wzrokiem jakiejś szczeliny, jeszcze zastanawiałem się, czy dam radę tam zejść i uwolnić Błazna, który może jakoś przeżył zejście lodowej lawiny, choć racjonalna część mojego umysłu powtarzała mi wciąż, że to niemożliwe. Kilka razy zdawało mi się, że coś się poruszyło w śniegu pode mną i wpatrywałem się w to miejsce, niezdolny pojąć siły tego przeczucia, ale za każdym razem pozorny ruch po chwili ustawał. Mimo to, tym razem zupełnie głuchy na ten głos rozsądku, sięgnąłem dłonią, żeby wygarnąć pierwsze naręcze śniegu. Cóż, było to miejsce równie dobre jak każde inne, żeby zacząć. Powtórzyłem to kilka razy zanim dołożyłem też drugą rękę, teraz już kopiąc zawzięcie, żeby powiększyć dół.
Usłyszałem, jak ktoś schodzi do mnie po lodowym zboczu, ale nie obchodziło mnie to. Czułem się jakby ktoś rozdzierał mi serce na kawałki, jakbym był zakażony kuźnicą. Klęczałem tak, kopałem w śniegu i usiłowałem umrzeć, usiłowałem odejść z życia, w którym zawiodłem wszystkich, na których mi zależało. Poczułem na ramieniu czyjąś dłoń i usłyszałem jak w śnieg obok mojej dziury wbił się ze szmerem sztych łopaty, i dopiero wtedy uniosłem wzrok. Książę Sumienny uśmiechnął się do mnie smutno, przez chwilę myślałem nawet, że się odezwie, czego chyba bym nie zniósł, ale on tylko chwycił z powrotem za rączkę łopaty i sam zaczął powiększać mój dołek.
Nie mam pojęcia jak długo to robiliśmy, pracowaliśmy razem, odrzucając śnieg i wyciągając z dziury bryły lodu, a także stopniowo zsuwając się w dół, kiedy zaczęła robić się coraz głębsza i coraz szersza. Nie przestałem nawet wtedy, kiedy niebo zaczęło przybierać fioletową barwę, kiedy rękawiczki zupełnie mi przemokły, palce zaczęły mi drętwieć z zimna, a zesztywniałe mięśnie domagać się odpoczynku. Nie wiem też, co właściwie chciałem tam odszukać, dość, że kiedy poczułem pod dłonią coś innego niż kolejną grudę śniegu, oddech niemal uwiązł mi w gardle. Ostrożnie pogłębiłem wykop w tym miejscu, powoli odsłaniając zesztywniały od mrozu rękaw koszuli i odziane weń ramię. To nie mógł być on, nie było na to choćby cienia szansy, a jednak ze zdwojonym zapałem rzuciłem się do dalszego kopania, ostrożnie odgarniając śnieg z potarganych, miejscami zlepionych krwią i bryłkami lodu, jasnych włosów i twarzy, którą tak dobrze znałem.
Nie przestałem, dopóki nie odsłoniłem wystarczająco dużo, a potem delikatnie chwyciłem go pod ramiona, wyciągając całego spod śniegu i oto trzymałem go w objęciach. Mojego Błazna, mojego Ukochanego. Przytulałem go, zwiniętego w kłębek, do piersi. Stanowił w moich ramionach bryłkę zimnego ciężaru. Pod brodą miałem zmrożony śniegiem kołtun jego włosów, pod palcami nawet przez rękawiczkę czułem szorstki od mrozu materiał koszuli. Odgarnąłem mu złote włosy z czoła. Na jego dolnej wardze zamarzła krew, podobna nieruchoma ciemnoczerwona struga widniała pod włosami na lewej skroni. Usta miał lekko rozchylone, jakby do krzyku. Patrzyłem na niego, czując jak w gardle i w piersi narasta mi ucisk, a łzy wypełniające oczy zaczynają spływać strumieniami po policzkach.
— Nie... — Chciałem krzyczeć, ale z mojego gardła dobył się ledwie szept. — Nie, nie, nie... Błaźnie... Ukochany... Mój Ukochany...
Czułem na sobie wzrok innych, widziałem jak moi bliscy przypatrują mi się ze smutkiem na twarzach, widziałem księcia Sumiennego, obejmującego przytuloną do niego narczeskę Elianię, kawałek dalej stał Peottre Czarnowoda z cudem odzyskaną siostrą, matką narczeski i jej młodszą siostrzyczką. Młotek wpatrywał się w czubki własnych butów, jednym z nich wiercąc niespokojnie w śniegu, pewnie przytłoczony falą mojego żalu, której wcale nie starałem się tłumić. Pozwalając, by z piersi wyrywał mi się drżący, gwałtowny szloch, niemal nie zauważyłem Ciernia, który łagodnie dotknął mojego ramienia, podszedłszy do mnie powoli.
— Bastardzie... Chłopcze... — odezwał się cicho. — On nie żyje. Daj mu odejść.
— Nie! — wrzasnąłem nagle, strząsając jego dłoń. Gdzieś we mnie, głęboko w środku, wzbierała gorąca, pierwotna wściekłość. Na Ciernia, na jego osądy i poczucie nieomylności, na próby podporządkowania sobie mnie, nagięcia do własnej woli, ale przede wszystkim na siebie, za to, że mu w tym ulegałem. — Ja go kocham! — Nagle tym mocniej i tym boleśniej zdałem sobie sprawę z własnych uczuć. — Nie odbierzesz mi go. Nie pozwolę, już nigdy więcej, żebyś mnie z nim rozdzielił. — Głos załamał mi się niebezpiecznie.
— Bastardzie, posłuchaj mnie. — Cierń przemawiał spokojnie, mimo mojego wybuchu. — Przykro mi, ale jego nie da się już przywołać z powrotem. Nie potrafisz zmusić go do życia. Jeśli go kochałeś, oddaj cześć ciału swojego przyjaciela w sposób, jaki uznasz za stosowny, ale pozwól mu odejść w spokoju.
Pokręciłem głową, wciąż nie potrafiąc zapanować nad łzami i uczuciem ogarniającego mnie bezbrzeżnego żalu i bezradności. Błazen i ja zawsze byliśmy sobie bliscy, a Cierń z kolei wiedział, że on sam ma na mnie wpływ jako przyjaciel. Jak bardzo musiał być wściekły na mnie i rozczarowany, kiedy w ostatecznym rozrachunku to nie jemu dochowałem wierności?
— Czy jest coś gorszego niż gniew na ukochaną osobę? — zapytałem Ciernia.
— Patrzenie na śmierć kogoś, kogo się kocha — odpowiedział mi po chwili. — I gniew, który nie wiadomo na kogo skierować. To chyba gorsze.
Mocniej przytuliłem do siebie nieruchome ciało Błazna. Kołysałem go lekko w ramionach, pozwalając, by łzy leciały mi po twarzy i wciąż nie potrafiłem dopuścić do siebie myśli, że naprawdę jest martwy. I może jednak wcale tak nie było, bo w pewnym momencie poczułem ledwie cień jego oddechu na mojej szyi. Od razu opuściłem wzrok na jego twarz, szukając innych oznak tlącego się w nim życia. Czule pogładziłem go po włosach, zanim przycisnąłem palce do jego szyi, szukając pulsu, a potem zębami zerwałem z dłoni rękawiczkę, odwracając nadgarstek do gasnącego światła słońca i znalazłem ciemniejsze ślady pozostawione przez jego palce.
— Bastardzie, nie! — usłyszałem głos Ciernia, pełen przerażenia i złości zarazem, ale ja już ująłem okaleczoną dłoń Błazna w swoją. Z trudem odsunąłem od siebie świadomość straszliwego bólu, jaki wytrzymał, przykryłem jego dłoń własną i ostrożnie naprowadziłem po kolei czubki jego palców na ich odciski na moim nadgarstku. Poszukałem wątłej więzi Mocy utkanej między nami przed wielu laty.
I była. Cieniutka jak nić babiego lata, ale była. Zebrałem się na odwagę, doskonale wiedząc, że wchodzę w śmierć. Wziąłem głęboki oddech, rzuciłem się w ten niepewny nurt Mocy i zatopiłem się w nieruchomym ciele Błazna. Przez jedną chwilę byłem bez tchu, głosu i zmysłów, zanim nie wziąłem się w garść. To nie było uzdrawianie magią. To było ukierunkowywanie zmian, ustawianie rozmaitych kawałeczków z powrotem w zapamiętanym przeze mnie układzie. Poza tym Błazen nie był w pełni człowiekiem. Tego dnia dogłębnie się zapoznałem z jego obcością. Sądziłem, że go znam. Tego dnia uświadomiłem sobie prawdziwie, jaki jest, i takim go zaakceptowałem. To samo w sobie stanowiło objawienie.
Nie przerywałem pracy, nawet kiedy poczułem, że krew znów zaczyna żywiej krążyć w jego żyłach, nawet kiedy powoli sobie uświadomiłem, że znów mogę zaczerpnąć tchu do jego płuc. W akcie przywracania jego ciała do życia niektóre fragmenty uległy odbudowaniu. Dwa żebra miał złamane. Teraz końce kości odnalazły się i zaczęły się spajać. Cieniutkie tkanki zamknęły najgorsze rozdarcia skóry. Niewiele jednak mogłem zrobić, jeśli po prostu brakowało ciała, kości albo paznokcia. Delikatnie zapoczątkowałem jego własny proces uzdrawiania. Nie śmiałem przyśpieszać go ponad jego własne, ostrożne tempo. Błazen już spalił rezerwy swego organizmu. Osłoniłem żywe mięso na jego plecach przed muśnięciami powietrza, które sprawiały mu przejmujący ból. Pomogłem rozdartemu językowi znów połączyć się w całość. Brakowało mu dwóch zębów i na to nic nie mogłem poradzić.
Był ból, mnóstwo bólu. Jest to jednak posłaniec ciała, ostrzeżenie, że coś jest nie tak i trzeba to naprawić. Ból dowodzi, że człowiek żyje. Potrzebowałem tej świadomości i upajałem się nią. Przez dłuższy czas mi to wystarczało. Kiedy zrozumiałem, że zrobiłem dla jego ciała wszystko, co mogłem, nabrałem w jego płuca więcej powietrza. Na powrót przeszliśmy jeden w drugiego, lecz przez chwilę byliśmy jednością. Jedna osoba. Zawsze byliśmy jedną osobą. W tym zlaniu stopiły się granice miedzy nami. Przypomniałem sobie, jak kiedyś powiedział: "Żadnych ograniczeń", i nagle zrozumiałem, o co mu chodziło. Żadnych granic miedzy nami. Dobrze było znów stać się całym. Powoli odsunąłem się od niego. Wyprostowałem się i spojrzałem na spoczywającego w moich ramionach Błazna. Z najwyższym wysiłkiem otworzył oczy, spoglądając wprost na mnie.
— Bastard... — usłyszałem wypowiedziane tonem niewiele wyższym od szeptu moje imię. Przez moment patrzył na mnie czystym wzrokiem, a na jego twarzy malowało się tylko zdumienie. Uśmiechnąłem się, pozwalając by spod powiek spłynęły mi na policzki łzy.
— Och, Ukochany... — Objąłem go mocno, niemal konwulsyjnie, aż Błazen zacisnął powieki i skrzywił się na mój dotyk, wyprężył się, chcąc uniknąć bólu udręczonego ciała. Uniosłem go lekko, by przytknąć jego czoło do mojego. Patrzyliśmy na siebie. Przez chwilę nasze spojrzenia zatopiły się w sobie. Czułem na swoich ustach jego przestraszony oddech.
Dopiero po chwili, gdy poczułem też, jak Błazen dygocze z zimna w moich objęciach, uświadomiłem sobie, że wciąż klęczę wprost na śniegu.
— Wszystko będzie dobrze. Już po wszystkim — obiecałem mu jeszcze i ucałowałem go w czoło, zanim nie dźwignąłem się powoli z ziemi, wciąż z nim w objęciach i powoli skierowałem się do obozu, odprowadzany spojrzeniami. — Zabieram cię do domu.
*
Namiot lorda Złocistego wciąż stał na uboczu, nieruszony, odkąd my dwaj opuściliśmy obozowisko (teraz zdawało mi się, że to było jak milion lat temu) i tam właśnie skierowałem się od razu. Najdelikatniej jak umiałem ułożyłem tam Błazna na łóżku, ale i tak krzyknął bez słów, gdy materiał koca musnął jego na wpół obnażone plecy, szarpnął się w moich ramionach w próbie ucieczki przed bólem. Równie szybko jednak znieruchomiał, natychmiast zapadając w sen, a może tracąc przytomność, nie potrafiłem dokładnie tego ocenić. Przeleżał tak całą noc, podczas której nie spałem, na zmianę to czuwając przy nim, to starając się szukać sobie jakichś drobnych zajęć w obozowisku, kilka razy zaglądał też do mnie książę Sumienny.
Kolejnego dnia pomogłem Błaznowi przynajmniej trochę doprowadzić się do porządku, przyniosłem ciepłej wody, umyłem i rozczesałem mu włosy, starłem z twarzy zaschniętą krew, opatrzyłem rany. Najgorsze znajdowały się na plecach, skąd blada kobieta zdarła mu skórę razem z tatuażem ze splecionymi smokami. On przez cały ten czas nie odzywał się ani słowem, nawet na mnie nie patrzył, ja też milczałem, dając mu czas, którego najwyraźniej potrzebował. Siedział na ziemi bez wdzięku, ze zgarbionymi ramionami, jakby próbował ukryć się przed wszystkimi, nawet przed sobą, a mnie przykro było na to patrzeć.
Wyszedłem z namiotu, kiedy Błazen z powrotem ułożył się zwinięty na brzuchu pod kocami, wiedziałem, że pragnie i potrzebuje być sam, ale jednocześnie i tak targały mną wyrzuty sumienia. Jego stan przepełniał mnie rozpaczą, a dodatkowo rozbiły mnie własne, nagłe wspomnienia. Poznałem tortury, pamiętałem długie dni zdrowienia po uwięzieniu w lochach Władczego. Przypomniałem sobie odczuwaną wtedy niepewność. Ja miałem jednak swoją tarczę, której brakowało Błaznowi. Ja mogłem wycofać się w bycie wilkiem. Jako wilk nie zostałem upokorzony ani poniżony. Jako wilk zachowałem godność i władzę nad swoim życiem. Miałem Brusa i jego spokojne, znajome zachowanie. Miałem odosobnienie, spokój i wilka. Błazen nie miał dokąd uciec od własnych wspomnień. Błazen nie miał niczego, co mógłby zachować dla siebie. Nie miał niczego, co chciała blada kobieta, prócz bólu.
Na Aslevjal zostaliśmy przez kolejne cztery dni, podczas których opiekowałem się Błaznem jak potrafiłem najlepiej i obserwowałem go z dystansu. Cierń miotał pod nosem obelgi, ale powiedziałem mu jasno — nie ruszę się z obozu, dopóki Błazen nie poczuje się lepiej, na tyle dobrze, by wsiąść na statek. Tym razem zamierzałem postawić na swoim. Nie rozmawialiśmy o tym, co się z nim działo, nie starał się mi tego opowiedzieć, a ja nie dopytywałem. Sam po torturach nie chciałem, by Brus zadawał mi tysiące pytań; nie chciałem nawet, by był troskliwy i uprzejmy. On to instynktownie wyczuwał i pozwalał mi całymi dniami siedzieć i wpatrywać się bez słowa w łąki i wzgórza. Teraz ja starałem się to samo zapewnić Błaznowi. Pomiędzy nami wciąż panowało milczenie, ale ono samo w sobie było jak opowieść. Mówiło o upokorzeniu i zdumieniu, że coś, co uczyniono Błaznowi, mogło go zawstydzać. Rozumiałem to aż za dobrze. Rozumiałem też, że gdybym próbował mu to powiedzieć, zabrzmiałoby to protekcjonalnie.
Kilkukrotnie w ciągu tych dni widziałem go jak stał tuż przed wejściem do namiotu, patrząc w noc, jakby mógł tam znaleźć utracone kawałki samego siebie. Wciąż potrafił w ciągu dnia zatrzymać się bez ruchu, jakby nasłuchiwał wersji przyszłości, które już go nie przyzywały. Zastanawiałem się, jak on to odbiera. Przez całe życie usiłował wepchnąć czas w koleiny, które uważał za najlepsze. I osiągnął to; żyliśmy w przyszłości przez niego zaplanowanej. Myślę, że wahał się pomiędzy zadowoleniem z takiej właśnie przyszłości a niepokojem o swoją w niej rolę.
Czasami po prostu siedział z okaleczonymi dłońmi spoczywającymi bezpiecznie na kolanach i wbijał wzrok w ziemię. Wtedy miał nieobecne spojrzenie, a oddychał tak powoli i płytko, że jego pierś ledwie się unosiła. Wiedziałem, że kiedy tak siedzi, usiłuje znaleźć sens w tym, co z natury było sensu pozbawione. Nie próbowałem mu tego wyperswadować.
Błazen nabierał sił i poruszał się z mniejszą ostrożnością, chociaż się nie śmiał, czasami w ciągu dnia wydawał się niemal odprężony, a ja próbowałem wmawiać sobie, że wraca do zdrowia. Szybko przyzwyczaiłem się do jego potrzeby samotności, lecz teraz unikał mnie z obojętnością, która niemal sprawiała mi przykrość. Starałem się z pomocą łączącej nas więzi Mocy łagodzić większość jego fizycznego bólu. Nic nie mogłem jednak poradzić na ból psychiczny. Błazen pozwalał się doglądać i karmić, ale prawie ze mną nie rozmawiał, nie odpowiadał na próby przekomarzania się. Nie ignorował ich ani nie marszczył brwi, po prostu na nie nie reagował. Zawsze tak ochoczo znajdował humor nawet w najbardziej ponurych okolicznościach, że czułem, iż nawet w jego obecności za nim tęsknię.
W końcu wsiedliśmy razem na statek płynący do domu, do Koziej Twierdzy. Książę Sumienny wystarał się dla Błazna o prywatną kajutę, żeby mógł dalej w spokoju wracać do zdrowia i nikt nie zaprotestował, kiedy zupełnie naturalnie zostałem tam razem z nim, by go doglądać. Zastanawiałem się, czy może będzie potrzebował mojej bliskości dla ochrony przed nocnymi koszmarami. Przez pierwsze dwie noce za bardzo był wyczerpany, żeby śnić, ale potem kilkukrotnie widziałem jak wzdraga się i zmaga z czymś przez sen, niejednokrotnie przy tym płacząc, albo niespokojnie przekręcając się z boku na bok pod kocami.
Ja sam niewiele spałem przez te dni, woląc nad nim czuwać, nawet pomimo propozycji księcia Sumiennego, że ktoś może mnie w tym zastąpić. Nie chciałem, nie uważałem, by było to właściwe, by było to w porządku wobec Błazna. Teraz też podparłem głowę ręką i patrzyłem, jak śpi, zwinięty na łóżku. Twarz miał rozluźnioną, równy oddech należał do człowieka, który otrzymał zastrzyk nowej energii, ale czoło nadal ściągał mu ból. Zastanawiałem się z żalem jak długo będzie to trwało.
Niepewna rekonwalescencja Błazna załamała się nad ranem drugiego dnia podróży statkiem. Obudził mnie, szlochając we śnie. Kiedy próbowałem go zbudzić, twarz miał już ciepłą; nie udało mi się go wyrwać ze szponów koszmaru, więc zamiast tego usiadłem przy nim, wziąłem go za rękę i przemawiałem doń cicho, naprowadzając na spokojniejsze sny. Świt zastał mnie chorego ze zmartwienia. Doskonale wiedziałem, że spośród ludzi, którzy giną od ran odniesionych w bitwie, wielu umiera dopiero kilka dni po niej — z gorączki, upływu krwi i zakażenia. Błazen spał ciężkim snem aż do popołudnia, a kiedy się obudził z zaropiałymi, nienaturalnie błyszczącymi oczami i wymizerowany, pił wodę całymi kubkami.
Byłem przy nim przez cały ten czas, kiedy gorączkował, a po policzkach płynęły mu lśniące łzy, kiedy drżał zwinięty na posłaniu pod kocami i kiedy śnił kolejne koszmarne sny, chociaż patrzenie na niego w tym stanie bolało i budziło coraz większy strach. Byłem, kiedy kolejnego dnia podróży nieustanne kołysanie statku wywołało u niego chorobę morską, gdy poruszył się niespokojnie pod kocami i zduszonym głosem oznajmił:
— Chyba będę wymiotował.
Natychmiast podsunąłem mu miskę i odgarnąłem mu włosy z twarzy, kiedy unosząc się z drżeniem na łokciu, pochylił się nad nią. Kilka razy rzeczywiście zwymiotował. Podałem mu bukłak z wodą, kiedy wyglądało na to, że nie miał już czego zwracać i szarpał nim tylko suchy odruch umęczonego organizmu. Wypłukał usta, wypluł, a potem się napił i w końcu w milczeniu osunął się z powrotem na posłanie. Ułożył się na boku zwinięty w kłębek, ale cały czas dygotał z bólu i wysiłku. Zostałem przy nim i wtedy, poruszając się cicho, zebrałem ściągniętą z łóżka pościel i otuliłem go dodatkowym kocem, w czułym geście gładząc po plecach.
— Błaźnie? — odezwałem się ostrożnie, z trudem powstrzymując się przed wypytaniem go jak się czuje.
Jedyną odpowiedzią było potknięcie w rytmie oddechu. Potem wypuścił powietrze, jakby całkowicie zrezygnował z walki z bólem i strachem. Uśmiechnąłem się smutno, delikatnie odgarniając mu na kark złote, teraz posklejane od potu, kosmyki włosów, a wtedy on wysunął spod koca szczupłą rękę, którą po chwili wahania ostrożnie ująłem. Nawet dłoń miał ciepłą, ale był to pierwszy gest jaki wykonał w moim kierunku, odkąd wyciągnąłem go spod śniegu na Aslevjal i przyjąłem go z radością i nadzieją. Zdawało mi się, że na chwilę przez jego twarz przebiegł cień dawnego zadziornego uśmiechu zanim z powrotem osunął się w ciężki sen.
W ten sposób spędziłem przy Błaźnie kilka kolejnych niespokojnych dni. Gorączka stopniowo mu spadała, fizycznie znowu czuł się coraz lepiej, a któregoś dnia poprosił mnie cicho, bym opowiedział mu, co wydarzyło się na wyspie. Powiedziałem mu więc wszystko, zaczynając od uwolnienia smoka i raportowałem dalej z taką ilością szczegółów, jakby tuż obok siedział Cierń i kwitował moje słowa kiwaniem głowy. Kiedy opowiadałem mu o locie godowym, oczy miał już szeroko otwarte ze zdumienia. Poczułem, jak sięgnął Mocą do mojego serca, by potwierdzić to, co słyszy, jakby sam słowa nie wystarczyły. Otworzyłem się przed nim chętnie i podzieliłem z nim doświadczeniami tamtego dnia. Skończyłem na niechętnym opisie tego, jak po wszystkim szukałem jego ciała, i jak cudem je odnalazłem. Odwrócił wtedy wzrok, a ja poczułem, że nasza więź Mocy słabnie, jakby chciał zniknąć sprzed moich oczu. Przez jakiś czas później obaj znowu milczeliśmy. Nie poganiałem go, wiedziałem, że musi sobie to wszystko jakoś poukładać w głowie.
Teraz, leżąc na swoim posłaniu, patrzyłem na jego sylwetkę odznaczającą się cieniem na tle niewielkiego okna, kiedy poruszył się na łóżku, podparł na łokciu, a potem usiadł powoli w pościeli i uniósł szczupłe palce, by odgarnąć z twarzy złociste włosy. Tej nocy obudził mnie już trzeci raz. Już się do tego przyzwyczaiłem. Mimo upływu czasu wciąż nie sypiał dobrze, a ja spodziewałem się, że tak będzie. Czasami zresztą cicha rozmowa w nocy jest lepsza od snu, choćby się było bardzo zmęczonym.
— Błaźnie? Potrzebujesz czegoś? — zapytałem cicho, żeby niepotrzebnie go nie wystraszyć. Bardzo powoli skinął wtedy głową, odwracając ją ku mnie, by spojrzeć na mnie z trudnym do zniesienia żalem i smutkiem.
— Ciebie — odpowiedział tonem niewiele wyższym od szeptu.
Wstałem więc i powoli podszedłem do niego, żeby usiąść na skraju łóżka. Przez jakiś czas patrzyliśmy na siebie tylko w milczeniu.
— Wołałem cię — zaczął cicho z opuszczoną głową, obejmując ramionami podciągnięte do piersi kolana. — Wtedy, pod lodem, w chwilach największych słabości, kiedy mnie dręczyła. Kiedy myślałem, że ból mnie zabije. Wołałem cię, wykrzykiwałem twoje imię, raz po raz... Ale ciebie nie było. A teraz widzę to w koszmarach, za każdym razem, krzyczę "Ukochany! Ukochany!", a ty nie przychodzisz. — Z trudem przełknął ślinę, na chwilę zamykając oczy. — Szydziła ze mnie, używając tego imienia, wiesz?
— Och, Błaźnie... — Poruszyłem się lekko na swoim miejscu, w pierwszym odruchu wyciągając ku niemu rękę, ale równie szybko opuściłem ją z powrotem na pościel. Pragnąłem go przytulić, a jednocześnie bałem się to zrobić. Obawiałem się, że nie chce być teraz dotykany. W końcu przez tyle dni tak skrupulatnie unikał mojego dotyku.
— Czy to się kiedyś skończy? Czy można po tym dojść do siebie? Ty doszedłeś?
Prosił mnie tak żarliwie, bym go zapewnił, że istnieje jutro bez tego cienia, a ja powiedziałem mu najtrudniejszą prawdę, jaką kiedykolwiek przyszło mi wypowiedzieć.
— Nie. Nie można. Ja nie doszedłem do siebie. Ty też nie dojdziesz. Z czasem to zaczyna blaknąć, zacierać się gdzieś w pamięci, ale nigdy nie zniknie zupełnie. To się staje częścią człowieka, jak każda blizna. Będziesz z tym żył.
— Ale... — Nabrał powietrza. — Ja tu jestem ślepy. Nie przewidziałem żadnego z tych wydarzeń. Zawsze, w każdej wizji, jeśli następowało zwycięstwo, okupowałem je śmiercią. Ja przecież miałem umrzeć. — Na tych słowach głos mu się załamał. — Po raz pierwszy w życiu nie wiem, co robić. Codziennie, kiedy się budzę, jestem jak oszołomiony. Nie mam pojęcia, co się dalej ze mną stanie. Nie wiem, co powinienem zrobić ze swoim życiem. Zawsze najważniejsze było moje przeznaczenie, cel do którego zostałem wyznaczony, nie było nic więcej. Czuję się... jak łódka puszczona bez steru na wodę — przyznał powoli, z trudem dobierając słowa. Nagle skulił się na swoim miejscu, mocniej obejmując ramionami kolana i wspierając na nich brodę. — Nie wiem już nawet kim jestem.
Uśmiechnąłem się lekko.
— Jak ty możesz tego nie wiedzieć?
— Nie sądziłem, że to będzie takie trudne. Grałem w życiu wiele ról, Bastardzie, i zwykle przychodziło mi to z łatwością, bo żadna z osób przed którymi byłem Amber, panem Złocistym, czy... tak, nawet Błaznem... żadna z nich nie znała mnie naprawdę. Nie tak jak ty. Myślałem, że przynajmniej to okaże się łatwe, że być może nawet sprawi mi to przyjemność, w końcu do tego przywykłem. Ale tak nie jest.
— Nie musisz od razu o tym decydować. Daj sobie czas. Odpocznij, postaraj się na początek odzyskać siły. Spróbuj żyć przez jakiś czas bez celu do spełnienia. Większość z nas marzy o czymś takim.
— Nie wiem, jak to się robi. Nigdy przedtem tak się nie czułem. Nie potrafię zdecydować, czy to dobrze, czy źle. — Odwrócił ode mnie głowę, jakby ten sposób mógł ukryć łzy, ale dostrzegłem je nawet pomimo ciemności panującej w kajucie. — Dlaczego to zrobiłeś? — zapytał cicho po dłuższej chwili milczenia. — Gdzieś podświadomie cały ten czas wiedziałem, że pragniesz mnie ocalić, ale...
— Wolałbyś się udusić pod całym tym śniegiem? Naprawdę chciałbyś tak umierać? — zapytałem go z niedowierzaniem.
— Nie! — Nie wykrzyczał tego słowa, lecz to, jak je wypowiedział, kazało mi milczeć. Błazen zarumienił się lekko, jakby zawstydzony zbyt szybką i zbyt gwałtowną odpowiedzią. — Ale to nie była kwestia mojego wyboru. Tak się musiało stać. — Mówił cicho, niemal chrapliwie. — A przynajmniej tak sądziłem, dopóki nie ocknąłem się w twoich ramionach.
— I naprawdę nie wiesz dlaczego? — Teraz i ja poczułem jak oczy zachodzą mi łzami i chyba głównie pod wpływem impulsu chwyciłem go za ramiona, niemal zmuszając, by spojrzał mi w oczy. — Kocham cię, Błaźnie. Kocham cię w każdym aspekcie tego słowa. Jesteś mi najdroższą osobą w całym moim życiu. Byłeś wewnątrz tego ciała, a ja wewnątrz twojego, wielokrotnie byliśmy jednym poprzez Moc, musiałeś to czuć, musiałeś zdawać sobie z tego sprawę. — Poczułem jak po policzkach poleciały mi pierwsze strugi łez, ale nie zadałem sobie trudu, by je otrzeć. — Straciłem już Ślepuna. Nie chcę tracić i ciebie. Nie mogę... — Głos łamał mi się niebezpiecznie. — I jeśli miałbym pozwolić ci umrzeć, pozwolić, żeby świat istniał dalej bez ciebie, to sam wolałbym nie żyć.
Błazen patrzył na mnie przez łzy bez słowa, cierpliwie czekając aż skończę, najwyraźniej poruszony i przytłoczony moimi słowami, bo nagle zaczął wyglądać na bardzo zmęczonego.
— Nienawidzę siebie za to, co ci robię — powiedział po chwili drżącym głosem. — Przez całe twoje życie. Pokochałem cię właściwie od razu. Ten wyraz twarzy, kiedy król Roztropny wpiął ci broszę... Oddałeś mu serce, podobnie jak ja. Wtedy na moment ogarnęła mnie czysta zazdrość. Ponieważ nagle zapragnąłem mieć cię na wyłączność. Nie tylko jako katalizatora. A teraz jestem od ciebie zależny, teraz bardziej niż kiedykolwiek. Wstyd mi, gdy pomyślę, na ile niebezpieczeństw cię naraziłem, ile bólu przeze mnie wycierpiałeś, co straciłeś. A przy tym zawsze pamiętasz o mnie, o moich potrzebach...
— Co przez ciebie straciłem? — spytałem w zdumieniu, zupełnie go nie rozumiejąc. — Błaźnie, przestań. Nawet tak nie mów. Dałeś mi przynajmniej tyle, ile odebrałeś. — Nieswojo się czułem, patrząc na jego twarz naznaczoną poczuciem winy. — To coś znacznie więcej. Każdy twój oddech jest moim. Jeśli mój los musi być związany z jakimś człowiekiem, cieszę się, że jesteś to ty. Nawet jeśli znowu będziemy musieli podźwignąć los, choć niewiele nas on obchodzi, i odgrywać role, jakie nam przypisał. Bo to ty: Błazen, pan Złocisty, Amber. Każde z nich. To ty! Mimo wszystko, to wciąż ty!
Dolna warga zadrżała mu niebezpiecznie, chociaż spróbował ją przygryźć, po policzku poleciała mu łza, ale nie odwrócił ode mnie wzroku. Zmienił się bardzo. Zniknął smukły, gibki młodzieniec, królewski trefniś z kpiącym uśmiechem na ustach. Zniknął nawet elegancki wielmożny pan Złocisty, wystrojony arystokrata. Ja jednak miałem niezbitą pewność, iż nadal znam go doskonale, jeśli idzie o kwestie naprawdę istotne, wykraczające poza trywialne fakty, takie jak miejsce przyjścia na świat czy pochodzenie rodziców. Znałem go od dziecka, a długie lata szczerej przyjaźni utworzyły fundament, w który nigdy nie zwątpiłem. Znałem usposobienie Błazna. Jego wierność i poświęcenie. Nikt nie został dopuszczony do tylu jego sekretów, co ja, i strzegłem ich równie zazdrośnie, jak własnych. Widziałem go prawdziwie szczęśliwego, widziałem w rozpaczy i sparaliżowanego strachem, widziałem skręcającego się z bólu. A poza wszystkim innym widziałem go niemal martwego. Znałem go. Na wskroś. I wcale jeszcze nie skończyłem tego, co chciałem mu powiedzieć. Odetchnąłem.
— Nie mówiłem ci tego, ale... Jakiś czas temu, przed podróżą na Wyspy Zewnętrzne, poznałem swoje imię. Prawdziwe imię, to którym nazywała mnie matka. — Na chwilę przerwałem. Przeczekał moje milczenie. — Wołała na mnie Keppet. To w starym języku Królestwa Górskiego oznacza...
— Ukochany. — Błazen patrzył na mnie szeroko otwartymi oczami.
— Ukochany — potwierdziłem skinąwszy głową.
Znałem ten zwyczaj ludu, z którego pochodził; jak jego pobratymcy wymieniali się imionami na świadectwo łączących ich dozgonnych związków. W spojrzeniu, którym mnie obdarzył mnóstwo było bólu i tyleż samo nadziei. Potrzebował czegoś ode mnie, ale nie byłem pewien czego. Usiłowałem znaleźć odpowiednie słowa, ale zanim je dobrałem, dostrzegłem, że Błazen drży. Biorąc głęboki oddech, spróbował stłumić emocje, które wzbierały mu w piersi. Po jego wyrazie twarzy widać było, że nawet teraz rozpoznaje to uczucie i boi się zdrady własnego ciała. Nie powinno już nic zostać, nie powinien nic czuć, a co dopiero drżącego bólu pod żebrami. Patrzyłem jak zaciskając oczy, żeby powstrzymać napływające łzy, wciąga powietrze przez zaciśnięte zęby i krztusi się bolesnym łkaniem, mimo że próbował je stłumić.
Dźwięk zaskoczył nas obu, ale tamy w jednej chwili runęły i Błazen zaniósł się drżącym szlochem, spazmatycznie chwytając powietrze. Wiele lat temu z pewnością byłby zawstydzony, ale w tej chwili nie było nic poza przytłaczającymi emocjami, które wzbierały w nas obu. Płakał z tęsknoty za czasem, do którego nie mógł już wrócić, i za własnym wcieleniem, które definitywnie przeminęło. Łzy spływały mu po policzkach, nawet pomimo zaciśniętych mocno powiek, nawet pomimo, że próbował ocierać je dłońmi, a ja bez zastanowienia znalazłem się przy nim blisko i przygarnąłem do siebie w mocnym uścisku, obejmując go za ramiona. Poczułem, jak niemal bezwładnie oparł głowę o moją skroń, pogładziłem go po jasnych włosach i pozwoliłem płakać, przytulając go do siebie tak mocno, że aż jęknął cicho z bólu.
Nie próbowałem go uspokajać, ani zapewniać, że wszystko będzie dobrze. Trzymałem go tylko w ramionach, słuchając jego gorączkowego szlochu i sam płakałem w milczeniu, co jakiś czas wierzchem dłoni ocierając własne policzki z łez. Nieprędko się uspokoił i nawet gdy poczułem jak wykończony płaczem rozluźnił się w moich ramionach, a szloch w końcu ucichł, jego oddech pozostał drżący. Mimo początkowego oporu, delikatnie nakłoniłem go by opadł z powrotem na posłanie i sam ułożyłem się obok niego, w dalszym ciągu nie wypuszczając go z objęć.
— Jestem tu, Błaźnie — zapewniłem go, gładząc go lekko po jeszcze obolałych plecach. — Trudno ci w to uwierzyć, nic dziwnego, ale już po wszystkim. Ja tu jestem i zaopiekuję się tobą.
Słyszałem jak przełknął kolejny szloch i bardziej poczułem niż zobaczyłem jak pokiwał głową. Uniósł dłonie i przestraszyłem się, że teraz mnie odepchnie, on jednak tylko chwycił mnie za koszulę i mocno do mnie przywarł. Jakby szukał u mnie ciepła i bezpieczeństwa, pewności, że nie puszczę go, dopóki sam nie będzie na to gotowy. Jakby dopiero teraz w pełni zdał sobie sprawę z tego, że jest przeze mnie kochany najbardziej.
Przez resztę nocy trzymałem go w ramionach, tak blisko, jak jeszcze nie byliśmy nigdy przedtem. W każdym razie nigdy fizycznie. Obejmowałem go kiedy płakał i kiedy łzy przestały już płynąć. Obejmowałem go, kiedy wyczerpany wszystkimi tymi emocjami zasnął w moich objęciach i ja sam pozwoliłem sobie na zaśnięcie przy nim tej nocy. I obejmowałem go, kiedy obudził się rano, po pierwszej od dawna nocy przespanej spokojnie, bez żadnego koszmaru.
Pozostała część rejsu upłynęła mi błyskawicznie, zwłaszcza z Błaznem na pokładzie statku. On z każdym dniem coraz bardziej dochodził do siebie, a ja wciąż troszczyłem się o niego jednakowo mocno. Dużo wtedy rozmawialiśmy, ukryci w naszej kajucie przed wzrokiem i słuchem innych, bo nagle okazało się, że wiele rzeczy między nami wymaga omówienia. Później, gdy Błazen nabrał sił na tyle, by móc wychodzić na górny pokład, często znajdowałem go stojącego przy burcie, wyciszonego i spokojnego, zapatrzonego w otaczający nas błękit, albo chłonącego z zamkniętymi oczami szum wiatru i zapach słonej wody. Morze zdawało się niemal współgrać z jego nastrojem. Lubiłem go wtedy obserwować, zawsze jednak z dystansu.
Dopiero gdy w oddali, na horyzoncie, ujrzeliśmy wreszcie pierwsze mury i zabudowania Koziej Twierdzy, nabrałem na tyle odwagi, by do niego podejść. Sięgnąłem wtedy po jego dłoń, spoczywającą na drewnianej poręczy i ująłem ją w swoją. Wiedziałem, że się nam przyglądano, że wśród ludzi na statku krążą plotki, szczególnie po moim płomiennym wyznaniu miłości na Aslevjal, ale nie obchodziło mnie to. Dziwne, ale zupełnie przestało mi to przeszkadzać. Moje myśli zajmowało co innego. Wiedziałem, że Błazen się boi, widziałem z jakim lękiem spogląda na stały ląd przed nami, zastanawiał się, teraz tym mocniej, jak powinien się zachowywać po tym wszystkim, kim być. A ja, choć podzielałem jego obawy, na chwilę wzmocniłem uścisk palców na jego dłoni. Wracaliśmy do domu i cokolwiek tam na nas czekało, byliśmy razem.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top