prezent dla błazna; bastard i błazen

Obudził mnie blask słońca. Przeciągnąłem się leniwie pod kołdrą, nie otwierając oczu, odetchnąłem głębiej zimnym po nocy powietrzem. Przez jakiś czas jeszcze leżałem w łóżku spokojnie, zastanawiając się, kiedy do drzwi mojej komnaty zapuka paź, żeby mi przypomnieć, żebym lepiej wstawał, jeśli nie chcę się spóźnić na lekcje. Dopiero po chwili przypomniałem sobie, że dziś nikt się nie pojawi, żeby mnie obudzić, tego dnia rozpoczynaliśmy świętowanie zimowego przesilenia. Z westchnieniem zwinąłem się z powrotem pod przykryciem, kiedy już dotarła do mnie ta świadomość. Przyjemnie było zostać w łóżku, szczególnie w taki poranek. Komnata powoli wypełniała się światłem dnia, przesączającym się przez szparę w drewnianej okiennicy, w miejscu gdzie poprzedniego wieczoru musiałem nie dość dokładnie zaciągnąć zakrywającą okno kotarę. Stopniowo zacząłem rozróżniać przyciszone odgłosy zamku powoli budzącego się ze snu, liczne kroki, toczone półgłosem rozmowy, skrzypienie kolejnych drzwi.

Było jeszcze bardzo wcześnie, ale powietrze już pachniało inaczej. Żar wygasł, kominek był pusty i zimny, ale pod puchową kołdrą było mi zupełnie ciepło i dobrze. Przedświąteczne porządki ogarniające w ostatnich dniach całą twierdzę dosięgły także i mojej komnaty; wymieciono kurze, na posadzce rozsypano wonne zioła, a pościel dokładnie wywietrzono, dzięki czemu teraz w pokoju unosiła się przyjemna woń chłodu i świeżego prania, za sprawą mięty, lawendy i dziurawca dolatywał mnie niemal zapach lasu. Wszystko wydawało się powolne, senne i spokojne. Czułem się ukojony, prawie tak samo jak wtedy, gdy byłem zupełnie mały i budziłem się codziennie w pokoju Brusa, wśród odgłosów i zapachów stajni, przy głosie mojego opiekuna, który mówił łagodnie do koni.

Leniwie otworzyłem oczy, gdy ktoś cicho uchylił drzwi mojej komnaty i do środka wsunął się Błazen. Miał na sobie ulubiony zimowy strój w biało-czarną kratę, który ożywił teraz emaliowanymi dzwoneczkami, podzwaniającymi lekko przy każdym jego ruchu, na głowę zamiast błazeńskiej czapki nasuniętą miał girlandę ostrokrzewu. Kaduceusz wsunął pod pachę. Na szczycie laski zatknięty był szczur, zupełnie jakby tańczył na tylnych łapach. Nie raz widziałem, jak Błazen toczył z nim długie konwersacje, siedząc przed kominkiem w sali biesiadnej albo na stopniach królewskiego tronu.

— Ty jeszcze w łóżku? Kto by spał w taki dzień? — zdziwił się trefniś, uśmiechając się do mnie promiennie, najwyraźniej pełen energii mimo wczesnej pory.

W kilku susach znalazł się przy mnie. Drobny i szczupły nigdy nie był też ciężki, ale teraz, kiedy z impetem wskoczył na moje skotłowane łóżko, przygniatając mnie przy tym, aż syknąłem ostrzegawczo, jednakowo z zaskoczenia jak i z bólu, kiedy wpakował mi kolano prosto w podbrzusze. W jednej chwili pożałowałem, że poprzedniego wieczoru nie poszedłem przed snem za potrzebą.

— Mmh... Błaźnie — zaprotestowałem, poruszając się pod przykryciem, żeby chociaż spróbować go z siebie zrzucić, mocniej naciągnąłem kołdrę na głowę, ale on tylko się przy tym roześmiał. — Skoro już chcesz mi się pakować na pościel to przynajmniej zdejmij buty — upomniałem go zaspanym głosem, w końcu spoglądając na niego, spod opuszczonych powiek. Trefniś usłuchał, poczułem jak kręcił się przez chwilę, żeby usiąść na kołdrze, a po chwili rozległ się cichy stukot, kiedy zrzucił buty na kamienną posadzkę. Potem z powrotem skulił się obok mnie, nachylając się nade mną, z jednym ramieniem wspartym o mój bok.

— Nie zamierzasz chyba spędzić tutaj całego Święta Przesilenia Zimy! — zawołał z teatralnym oburzeniem. — Och, Bastardzie! Niczego nie czujesz? Nagle znów pojawia się zmarszczka prawdopodobieństwa. Drżą potęgi, mnożą się odmiany przyszłości, dublują przeznaczenia. Wszystkie ścieżki rozwidlają się na nowo. Idą zmiany! — Błazen podskoczył kilkukrotnie, aż skrzywiłem się lekko, kiedy materac zakołysał się pod nim, i zakończył występ, szeroko rozkładając ramiona z uśmiechem opromieniającym mu twarz. Kaduceusz ze szczurkiem zawirował w jego dłoni.

— Mhm... Jak co roku w przesilenie zimowe. — Zbyłem go machnięciem ręki, nawet nie otwierając oczu. Błazen westchnął z rezygnacją, z powrotem siadając w pościli z impetem i wsparł się łokciami o mój bark, z głową ułożoną na dłoni. Mógłbym się założyć, że spoglądał na mnie wtedy z drwiącym uśmiechem.

— No dobrze, skoro to cię nie przekonuje... Kucharka w kuchni miesza już budyń do świątecznego deseru, służba od samego świtu uwija się z dekoracjami, w kominku w wielkiej sali biesiadnej płonie ogień, a pod świątecznym drzewkiem leżą prezenty.

Na to ostatnie powoli otworzyłem oczy i przekręciłem się w pościeli, żeby móc na niego spojrzeć.

— Jestem bękartem — przypomniałem mu. — Wątpię, żeby czekał tam prezent akurat dla mnie.

— A może wobec tego zejdziesz tam ze mną i sam sprawdzisz? — Błazen przechylił głowę, szczerząc zęby w uśmiechu. — To jak, wstaniesz? — upewnił się jeszcze. Oszczędnym ruchem pokiwałem głową w odpowiedzi, ciągle jeszcze zaspany, ale tyle najwyraźniej mu wystarczyło, bo zaraz poderwał się, przeskoczył przeze mnie i znalazłszy się już na podłodze, z powrotem wciągnął buty. — Muszę do króla. I jeszcze w kilka innych miejsc po drodze. W przeciwieństwie do ciebie, ja mam dzisiaj obowiązki. — Obrócił się gwałtownie, wysunął za drzwi, po czym jeszcze zajrzał do środka. Uniósł rękę, potrząsnął srebrnymi dzwoneczkami przyczepionymi do brzegu śmiesznie długiego rękawa. — Do zobaczenia, Bastardzie. Znajdź mnie, jeśli będzie ci się nudziło. — Drzwi zamknęły się cicho za nim.

Zostałem sam. Niechętnie wygramoliłem się z ciepłego łóżka, od razu podchodząc do wygasłego kominka, gdzie rozpaliłem mały ogienek. Potrzeba mi było więcej drewna. Tańczące płomyki rzuciły na ściany drżące żółte światło. Dopiero gdy zdołałem się już trochę rozgrzać, klęcząc na łóżku sięgnąłem ku kotarze, odsunąłem ją i otworzyłem drewnianą okiennicę. Za oknem ujrzałem jasny pogodny ranek. Teren otaczający Kozią Twierdzę zamienił się w jedną noc w prawdziwą zimową krainę. Śnieg pokrywający blanki murów i dachy przybudówek skrzył się w bladym, zimowym słońcu, kamienne ściany lśniły delikatną warstwą szronu. Uchyliłem lekko okno, żeby odetchnąć głęboko mroźnym powietrzem; było rześkie i gryzące, niosące aż od lasu świeży zapach sosen. Gałęzie drzewa ciężkie były od białego puchu, daleko nad klifami unosiła się cienka zasłona mgły, w ciszy zimowego dnia jeszcze wyraźniej docierał do mnie odległy dźwięk fal rozbijających się o skały. Nie trzeba mi było już większej zachęty.

Ubrałem się, zabrałem ze sobą też zimowy płaszcz i wyszedłem z komnaty. Błazen miał rację, korytarze i schody pełne były krzątających się ludzi. Służba uprzątała z posadzek stare trawy i rozsypywała świeże, w kandelabrach ustawiano nowe świece, które po zapaleniu płonęły jasno, wszędzie rozwieszano ciężkie girlandy choiny, zwoje ostrokrzewu i nagie czarne zimowe gałęzie, obwieszone lśniącymi od lukru słodkościami. Święto Przesilenia Zimy było tuż-tuż. Miało się ciągnąć cały tydzień, zarówno jako celebracja najmroczniejszej części roku, jak i radosne fetowanie powrotu światła. Po drodze do kuchni zajrzałem jeszcze do wielkiej sali biesiadnej, gdzie środkowego dnia święta miała się odbywać uroczysta uczta. Tutaj wszystko było już prawie przygotowane. W kominku rzeczywiście płonął już ogień, ściany i belki pod powałą również zdobiły girlandy zieleni. Pośrodku pomieszczenia pyszniło się świąteczne drzewko, udekorowane pomalowanymi na złoto szyszkami, orzechami, suszonymi plastrami jabłek i oczywiście świecami. Pociągnąłem nosem, z rozkoszą wdychając unoszący się w pomieszczeniu zapach jodłowych gałęzi, żywicy i palonego drewna. Pod choinką dostrzegłem też spory stosik pięknie opakowanych paczek, ale przyglądanie się im zostawiłem na później i pobiegłem dalej, do kuchni.

Kuchnia Koziej Twierdzy zwykle tętniła życiem, szczególnie w zimne i wietrzne dni, ale dzisiaj panowało wyjątkowe poruszenie, rwetes był tu niemal nie do wytrzymania: coś się gotowało, chyba sos do pieczeni, rósł chleb, mięso obracało się na rożnach. Służba kuchenna siekała, mieszała, biegała w tę i z powrotem. Kuchmistrzyni własnoręcznie nacierała wieprzową tuszę przyprawami, jedna z dziewcząt podkuchennych miesiła ciasto w wielkiej dzieży, a później zręcznie formowała bułki i odkładała je do wyrośnięcia. Była uwalana mąką aż po łokcie, na jednym policzku miała białą smugę. Blat długiego drewnianego stołu, noszący ślady wieloletniego użytkowania, zasypany był łupinami orzechów, które kolejna pomocnica łuskała do piernika. Zapachy mięsiwa, świeżo pieczonego chleba i ciasta z budyniem mieszały się w najcudowniejszą woń, jaką mógłbym sobie wyobrazić. Znajoma wrzawa w kuchni tworzyła miłe wrażenie intymności. Usiadłem na ławie przy stole wśród gwaru, żeby przy jedzeniu przyglądać się pracy i podsłuchać trochę kuchennych plotek, pogwarzyłem przyjaźnie z kuchmistrzynią. Dopiero nakarmiony już do syta słodką owsianką, kiedy w kuchni zaczęło robić się tłoczno, uciekłem stamtąd, zabierając ze sobą szczodry kawał ciasta ze śliwkami z ostatniego letniego zbioru. Zbiegłem do stajni, do Brusa.

Wewnątrz było ciepło i przytulnie, panowała niepowtarzalna atmosfera, gdy tylko przekroczyłem ciężkie odrzwia poczułem też znajomy, jedyny w swoim rodzaju ciepły zapach zwierząt i świeżej słomy. Mroźny zimowy poranek został za grubymi kamiennymi ścianami. Tutaj był dom. Lampy rzucały złoty blask, konie przesuwały się w boksach, oddychały głęboko i spokojnie. Brus właśnie robił poranny obchód, stajnie dopiero budziły się do życia. Chłopcy stajenni zwijali się jak w ukropie, plotkując przy tym na potęgę. Moja klacz, Sadza, parsknęła cicho na mój widok, tworząc w zimnym powietrzu miękką chmurę i, gdy podszedłem do jej boksu, czule trąciła mnie chrapami w policzek. Brus też był zajęty, skinął mi tylko ręką, gdy już mnie dostrzegł, a ja pomachałem mu w odpowiedzi z lekkim uśmiechem. Co jakiś czas głaszcząc przy tym Sadzę, która wytrwale teraz sprawdzała, czy nie przyniosłem jej jakiegoś smakołyku, pakując mi chrapy do kieszeni i za kołnierz, przyglądałem się jego pracy. Słuchali go wszyscy, od sokolników i chłopców stajennych począwszy, a skończywszy na koniach i ogarach. Dla księcia Rycerskiego, a później Szczerego był on służącym, to prawda, ale tutaj, w zamkowych stajniach, dla psów, sokołów i koni był panem. Teraz nadzorował przygotowania do polowania urządzanego co roku w środkowy dzień świąt. Przelewano krew, by uczcić przełom zimy, a potem świeże mięso przywiezione tego dnia stawiano na stołach podczas wieczornej uczty. W tym roku po raz pierwszy ja także miałem wziąć udział w tym polowaniu.

Podwędziłem z kosza z jabłkami jeden owoc, który podsunąłem Sadzy, kiedy Brus nie patrzył. Od razu też położyłem palec na ustach w porozumiewawczym geście, Rozumieniem starając się jej przekazać, że to ma być tajemnica, a klacz w odpowiedzi zastrzygła lekko uszami.

— Psujesz konia — usłyszałem zaraz podszyty naganą głos Brusa i odwróciłem się natychmiast z przywołanym na twarz wystudiowanym wyrazem zranionej niewinności. Tyle by było z tajemnicy. — Nigdzie cię nie zabiorę, jeśli rozboli ją brzuch, bo innego wierzchowca pod siodło ci nie dam. Nie możesz jej tak pobłażać.

— Przepraszam. — Posłałem Brusowi skruszone spojrzenie, kiedy mój opiekun stanął obok mnie, mierząc mnie wzrokiem.

— Rośniesz jak na drożdżach, Mistrzyni Ściegu pewnie ledwie nadąża z szyciem — stwierdził. — A w tych butach na polowanie z księciem Szczerym nie pojedziesz, nie ma mowy. Nie będziesz w nich też biegał po śniegu, zaraz całe przemiękną. Do czego to podobne? — Opuściłem głowę, podążając za jego spojrzeniem. Brus miał rację, moje zeszłoroczne buty zimowe były więcej niż znoszone, podeszwy były wytarte, skóra na stopach popękała w miejscu zgięcia. — Masz. Wkładaj. — Mężczyzna postawił na pierwszej z brzegu skrzyni parę zupełnie nowych butów, porządnych, sznurowanych trzewików z ciemnej skórki, podszytych wełną. Spojrzałem na Brusa zdumiony. — No, nie patrz tak na mnie. — Odwrócił wzrok, chyba odrobinę zawstydzony. — Musisz przecież jakoś wyglądać. Możesz to potraktować jako prezent z okazji zimowego święta.

— Dziękuję! — wyrzuciłem z siebie, już bez wahania sięgając po nowe buty, które zaraz wciągnąłem na nogi, przycupnąwszy na wieku skrzyni. Pasowały idealnie.

— Pamiętaj tylko nacierać je woskiem po powrocie do zamku. A teraz zmykaj. Mam tu huk roboty przed polowaniem, nie potrzebuję, żebyś mi się plątał pod nogami jeszcze i ty. — Posłałem mu jeszcze uśmiech i posłusznie umknąłem z powrotem na dwór.

Nie miałem teraz nic do roboty. Spróbowałem odszukać Błazna, ale nigdzie go nie znalazłem, a do jego komnaty nie miałem śmiałości pójść, żeby zobaczyć czy może jest u siebie, uznałem więc, że dołączy do mnie kiedy sam będzie miał na to ochotę i z powrotem zbiegłem na dół na dziedziniec. Kiepsko mi jednak szła zabawa samemu. Pokręciłem się trochę po podwórzu, obszedłem tereny przyzamkowe, szukając towarzystwa. Z daleka słyszałem śmiech bawiących się dzieci, moich rówieśników i nieco młodszych. Powoli i ostrożnie wspiąłem się po oblodzonych kamieniach na szczyt muru i wychylając się ponad nim przez jakiś czas patrzyłem z zazdrością jak grupka dzieciaków podskakuje, gania się i popycha, tocząc po śniegu. Niczego innego tak nie pragnąłem jak zbiec do nich i przyłączyć się do zabawy. Wiedziałem jednak, że to niemożliwe. Większość dzieci z twierdzy traktowała mnie wciąż z rozmyślnym okrucieństwem; mimo że minęły całe lata odkąd znalazłem się w twierdzy, dla nich stale byłem obcy.

— Co robisz? — usłyszałem nagle gdzieś z dołu głos Błazna i podskoczyłem tak, że omal nie runąłem na ziemię. Uczepiłem się kurczowo oblodzonego muru, ledwie odzyskałem równowagę. Wziąłem głębszy oddech, uspokajając serce walące mi mocno w piersi z nagłego zaskoczenia i zerknąłem w dół, ostrożnie schodząc do trefnisia. Nie pierwszy raz podchodził mnie niepostrzeżenie, powinienem się już chyba przyzwyczaić.

Zawstydzony własną reakcją dopiero po chwili podniosłem wzrok. Wiedziałem, że Błazen nie lubi zimna, ale i tak nie zdołałem powstrzymać uśmiechu. Trefniś ciasno otulił się ciepłym płaszczem, wełniany błękitny szalik zakrywał mu niemal połowę twarzy, a czapkę z niedużym pomponem na czubku starannie nasunął na uszy. Czubek nosa już zdążył zaróżowić mu się lekko z zimna. Błazen też się uśmiechnął, jak zawsze szczerząc przy tym ząbki i od razu pogrążył się w pełnym zachwytu opisie dzieciaków zjeżdżających po śniegu na sankach, które widział, zanim mnie tu znalazł.

Nie mieliśmy sanek, ale i tak wyraziłem ogromną chęć wybrania się z nim na stok. Zamierzaliśmy zjechać z górki tylko kilka razy, ale ta, którą Błazen mi pokazał, była długa i spadzista jak zjeżdżalnia dla wydr, i równie kusząca. Wkrótce zupełnie zapamiętaliśmy się w zabawie. Zjeżdżaliśmy jeden po drugim, na zmianę, a potem razem, na moim płaszczu, krzycząc i śmiejąc się głośno, nie zważając na to, jak bardzo wkrótce przemokliśmy i zmarzliśmy. Była to czysta i prosta zabawa. Zabawa, na którą przytłoczony obowiązkami nie miałem czasu, którą odrzucałem jako coś niepotrzebnego i przeszkadzającego w wykonywaniu wszystkich praktycznych zadań uporządkowanego życia. Życia wypełnionego nauką, codziennie ciągnącymi się do popołudnia lekcjami, wykonywaniem poleceń Ciernia i pracą w stajni u boku Brusa.

Myślałem o tym, sunąc w dół po stoku, z Błaznem siedzącym tuż za mną i obejmującym mnie kurczowo w pasie. Z zamyślenia zostałem gwałtownie wyrwany dopiero, kiedy trefniś z przestrachem zawołał mnie po imieniu, a chwilę potem wylądowaliśmy w śnieżnej zaspie. Podniosłem się powoli, prychając, bo śnieg dostał mi się do nosa, tuż obok mnie z ziemi gramolił się Błazen. Stanąłem pewniej i wyciągnąłem do niego ręce, pociągając go ku górze. Uśmiechał się szeroko mimo upadku. Spróbowałem otrzepać płaszcz z mokrego śniegu i może właśnie dlatego nie zauważyłem jego kolejnego ruchu. Błysk figlarnego uśmiechu, a potem śnieg uderzył mnie w twarz. Rozprysł się wszędzie; w ustach, we włosach, pod szalikiem.

— Błaźnie! — zaprotestowałem natychmiast, ale zaskoczony okrzyk szybko przerodził się w śmiech. On też się zresztą śmiał, prawie zgięty wpół.

— Och Bastardzie, twoja twarz! Powinieneś był zobaczyć swoją twarz! — wykrztusił, nie mogąc powstrzymać chichotu, a potem, widząc jak marszczę brwi, spróbował ukryć rozbawienie, osłaniając usta dłońmi. — Och Bastardzie, przepraszam!

Wytrząsnąłem śnieg z włosów i wygarnąłem go zza kołnierza i zaraz schyliłem się po garść śniegu, którą cisnąłem w Błazna. Trefniś pisnął, rzucając się do ucieczki, ale mojego ciosu uniknął bez żadnego wysiłku.

— Ach, więc w taką grę będziemy grać? — zażartował.

— Tylko dlatego, że ty zacząłeś!

Ukucnąłem, żeby zebrać więcej śniegu, zręcznie uformowałem go w kulkę. On zrobił to samo i chwilę potem na dziedzińcu rozgorzała prawdziwa bitwa na śnieżki. Błazen radził sobie o wiele lepiej ode mnie. Mój drugi cios go dosięgnął, choć ledwie, śnieg uderzył go po plecach. Jego pociski trafiały o wiele częściej od moich, a ja na próżno starałem się wyrównać rachunki. Trefniś unikał burzy śnieżek, pędząc z miejsca na miejsce z prędkością, którą niemal dorównywał biegnącemu wilkowi. Trafiła go jeszcze tylko ostatnia z moich śnieżek i nawet wtedy tylko w ramię. Wygrywał, a jego szeroki uśmiech mówił, że doskonale o tym wie.

Poślizgnąłem się na śniegu i omal nie przewróciłem, próbując przed nim uciec. Zirytowany zgrzytnąłem zębami, lepiąc ze śniegu następną kulkę i uchyliłem się przed kolejnym jego pociskiem, który przefrunął mi tuż nad głową, zanim sam nie rzuciłem. Przed tym moim pociskiem skrył się za pniem najbliższego drzewa, ale przed kolejnym już nie zdążył. Rzuciłem, może odrobinę za mocno. Śnieżka trafiła Błazna prosto w twarz, śmiech ucichł jak ucięty nożem, i jego i mój, kiedy już dotarło do mnie co się stało. Trefniś zachwiał się, pod wpływem uderzenia na chwilę tracąc równowagę. Zamrugał, nieco nieporadnie próbując strzepnąć śnieg z twarzy i szalika, skrzywił się lekko, po policzkach poleciały mu łzy, raczej z szoku i zaskoczenia niż z bólu, ale ja i tak natychmiast znalazłem się przy nim, wystraszony.

— Błaźnie? Nic ci nie jest? — odezwałem się, ostrożnie ujmując jego twarz w dłonie. Obejrzałem go dokładnie, powoli przesuwając opuszki palców, ostrożnie obmacałem kości policzkowe i szczękę. Trefniś chyba wciąż był oszołomiony, łzy nie przestawały płynąć z podrażnionego oka. Delikatnie otarłem mu z policzka resztki topniejącego śniegu. — Przepraszam, nie chciałem... Nic cię nie boli? Nie zrobiłem ci krzywdy? — Błazen pokręcił głową, powoli się odsuwając. Powoli uniósł do twarzy dłoń w rękawiczce, żeby wytrzeć łzy.

— Nie, tylko... zimno... — odpowiedział i dopiero wtedy zdałem sobie sprawę jak mocno trefniś drży mimo ciepłego okrycia i szalika. Najwyższy był czas kończyć zabawę.

— Marzniesz — stwierdziłem, kiedy dygocząc spróbował szczelniej otulić się wilgotnym szalikiem. — Chodź, wejdziemy do środka. — Podniosłem ze śniegu własny przemoczony płaszcz i wyciągnąłem ku niemu dłoń. — Pójdziemy do kuchni na coś ciepłego.

W zamkowej kuchni od razu z powrotem otuliło nas ciepło od stale podtrzymywanego ognia i kojący gwar rozmów krzątającej się w pomieszczeniu służby. Błazen znalazł sobie miejsce na ławie przy stole, usiadł w kącie, blisko kominka, starając się rozgrzać, podczas gdy ja poszedłem poprosić o coś ciepłego do picia. Powoli przestawał drżeć, aż w końcu poczuł się chyba lepiej, bo powoli odwinął szalik i zsunął mokre okrycie z ramion. Co jakiś czas tylko podnosił dłoń do twarzy, żeby otrzeć policzek. Lewe oko wciąż lekko łzawiło, podrażnione i zaczerwienione, ale nic poważniejszego chyba mu się nie stało. Nie powinien mieć nawet siniaków. Patrzyłem na niego, kiedy chwilę potem powoli popijaliśmy z kubków gorące kakao. Patrzyłem jak trefniś przymyka oczy z zachwytu nad ciepłym płynem; sam czułem zresztą jak ciepło rozlewa mi się uspokajająco w żołądku. Później dostaliśmy jeszcze po dwa na głowę paszteciki z mięsem i żurawiną, świeżo wyjęte z pieca i wciąż gorące. Zjedliśmy w milczeniu.

— Co dostałeś rok temu na zimowe święto? — spytałem dopiero, kiedy na talerzu zostały już tylko okruszki. Błazen zajrzał głęboko do swojego kubka, uważnie sprawdzając czy na pewno nic już w nim nie zostało i zastanowił się przez chwilę.

— Nie wiem... Nie pamiętam... — odpowiedział wreszcie, starannie odwracając wzrok. Przez chwilę patrzyłem na niego zdumiony. Znałem go wystarczająco dobrze, by wiedzieć, kiedy nie mówił mi całej prawdy. — Dlaczego cię to interesuje? — dodał trefniś po chwili. Wzruszyłem ramionami.

— Po prostu — odparłem powoli. — Chyba ze zwykłej ciekawości.

Błazen obrzucił mnie dziwnym spojrzeniem, zaraz z powrotem opuszczając głowę. Uniósł kubek i dopił kakao, starannie ocierając później usta. Patrzyłem na niego, ale trudno było pochwycić jego wzrok.

— Wiesz, tak naprawdę nie jest ważne co dostajesz co roku pod choinkę — powiedział w końcu ostrożnie. — W świętach ważne jest co innego. Nie chodzi wcale o prezenty, o pięknie przystrojoną salę biesiadną, wystawną ucztę czy nawet o wielkie polowanie. Połowa z was już nie pamięta dlaczego w ogóle to robicie. Mówiłem ci rano, przesilenie zimowe to szczególny czas w roku. To zmiana, czas przełomu, zakończenie jednego rozdziału i początek kolejnego. Po co przez trzy dni oddajecie hołd ciemnościom, jeśli nie po to, żeby tym bardziej cieszyć się na powrót ciepła, światła i rozejścia się mroku? Posłuchaj historii opowiadanych we wspólnej sali przy kominku, byle uważnie, wszystkie o tym mówią.

Błazen mówił poważnie, bez zwykłej kpiny. Nagle poczułem się zawstydzony.

— Wiem o tym wszystkim — odpowiedziałem powoli, trochę obrażony, że jak zwykle wyszedłem przy nim na głupca. — Nie chciałem cię urazić.

— I nie uraziłeś. — Obdarzył mnie uśmiechem, który jednak nie przypominał jego zwykłego drwiącego grymasu.

— Wiem też, że prezenty nie są właściwie tradycyjną częścią tego święta — spróbowałem wyjaśnić — ale przy tym wszystkim, o czym mówisz, miło jest wiedzieć, że ma się obok kogoś na tyle bliskiego, że z tej okazji chce ci coś podarować. Temu nawet ty nie zaprzeczysz. — Błazen patrzył na mnie przez chwilę z dziwnym wyrazem twarzy.

— Nie, nie zaprzeczę. Oczywiście, że tak jest — odparł w końcu, ale zabrzmiało to cicho i smutno. Potem odsunął pusty kubek, powoli zebrał z ławy schnący płaszcz, szalik i czapkę. — Muszę już iść. Do zobaczenia jutro? — zapytał, mijając mnie w drodze do drzwi, a ja pokiwałem głową w odpowiedzi.

*

Następnego dnia po południu wyprosiłem u króla Roztropnego zwolnienie Błazna na resztę dnia i chcąc trefnisiowi zrobić przyjemność wyciągnąłem go na zimowy jarmark do miasta. Schodziliśmy ze wzgórza zamkowego, mocno trzymając się za ręce. Nie mogłem przestać się przy tym uśmiechać. Było coś tkliwego w sposobie, w jaki trefniś wsuwał mi w dłoń własną drobną rękę w rękawiczce, w sposobie w jaki ja zamykałem w uścisku jego palce. Byliśmy w podobnym wieku, ale ja odkąd tylko zbliżyliśmy się do siebie, zupełnie naturalnie przyjąłem w naszej relacji rolę starszego brata. Nigdy nie miałem ani rodzeństwa, ani przyjaciela tak bliskiego jak Błazen, nie wiedziałem jak to jest, to jakiś instynkt, coś głęboko we mnie podpowiadało mi wciąż, że powinienem roztaczać opiekę nad bardziej bezbronnym z naszej dwójki. Troszczyłem się więc o Błazna jak mogłem najlepiej, a on chyba milcząco akceptował taki układ i już niejednokrotnie odwdzięczał mi się tym samym. Szliśmy powoli, co jakiś czas wymieniając uwagi albo śmiejąc się z własnych żartów. Był piękny zimowy dzień. Wszystko dookoła spowijała perłowa mgiełka. Padający lekko śnieg rozpraszał zimowe światło tak, że miałem wrażenie, iż z ziemi powleczonej białym puchem dobywa się go tyle samo, co z nieba. Mróz szczypał w nos i policzki.

Miasto było już świątecznie przystrojone: rozwieszono girlandy i latarnie na tyczkach, handlarze i przechodnie byli odziani w barwne ubrania, dzięki czemu nasilał się świąteczny nastrój. Okna i drzwi przyozdobiono girlandami ostrokrzewu i świerkowych gałęzi przeplecionymi nagimi gałęziami z czerwonymi owocami, brązowymi szyszkami i białymi kulkami śnieguliczki. Na frontach bogatszych domów wpleciono w nie także drobne dzwoneczki, które słodko grały poruszane wiatrem. Ruszyliśmy na rynek. Na rozległej otwartej przestrzeni, gdzie zwykle mieścił się targ, teraz wyrosło poniekąd drugie miasto. Pojawili się wszelkiej maści przekupnie: domokrążcy i druciarze sprzedawali z wózków i ze stojaków garnki, patelnie i gwizdki, rozkładali na tacach bransolety, a w koszach podsuwali jabłka i orzechy. Na samym rynku rozstawiono mnóstwo barwnych, przystrojonych kramów, z jedzeniem, ubraniami, chustami, a także belami surowego materiału, drobnymi ozdobami najróżniejszej maści i zabawkami. Tyle było wszystkiego, że nie dało się nawet ogarnąć tego wzrokiem. Błazen rozglądał się wokół szeroko otwartymi, okrągłymi ze zdumienia i zachwytu oczami. Ja patrzyłem na niego z uśmiechem. Trzymał się mnie blisko, co jakiś czas szukał mojej ręki, pilnował żeby mnie nie zgubić, trochę jednak wystraszony. Chyba słusznie podejrzewałem, że nigdy przedtem nie ośmielał się sam schodzić do miasta, szczególnie w porze świąt. Mocno trzymałem jego dłoń w swojej, żeby nie rozdzielił nas tłum.

Na ulicach było tłoczno jak na tak chłodny dzień. Mijaliśmy ludzi w futrach i kolorowych płaszczach. Niektóre dziewczęta przystroiły głowy wieńcami z ostrokrzewu. Do świąt zostały jeszcze dwa dni, lecz atmosfera już była świąteczna: i ozdoby, i muzyka, i sprzedawca, który głośno zachwalał gorące kasztany. Kilkoro mężczyzn i kobiet śpiewało chórem, stojąc na ulicy, w płatkach spadającego śniegu. W którymś z przejść między budynkami jakiś ambitny lalkarz rozstawiał z pomocnikami zadaszoną scenę. Kawałek dalej stała dziewczyna z trzema oswojonymi krukami robiącymi różne sztuczki z pierścieniami. Pod jednym z iglaków na rynku grało na fujarkach trzech muzyków o czerwonych policzkach i jeszcze czerwieńszych nosach.

W kieszeni płaszcza miałem kilka miedziaków, z których dwa wsunąłem teraz w dłoń sprzedawcy pieczonych kasztanów, a on wsypał nam do torebki garść orzechów. Błazen natychmiast sięgnął mi przez ramię, a ja z rozbawieniem podsunąłem mu bliżej paczkę. Trefniś zsunął z dłoni rękawiczki, żeby łatwiej było mu ściągać z kasztanów błyszczącą ciemną skórkę. Kremowe wnętrze było ciepłe i słodkie. Zjedliśmy, stojąc na uboczu, i dopiero potem ruszyliśmy między kramy rozstawione na rynku. Kiedy niebo zaczęło na dobre ciemnieć i zapalono lampy, na placu zrobiło się bardzo przytulnie. Ze wszystkich stron słychać było śmiech, ożywione rozmowy i grane stale świąteczne pieśni. Wszędzie też unosiły się wspaniałe zapachy ze straganów z jedzeniem. Na rozgrzanie wypiliśmy jeszcze po kubku gorącej herbaty z korzeniami i plasterkami cytrusów prosto z Miasta Wolnego Handlu. Patrzyłem przy tym jak Błazen wciąż wodzi wzrokiem po rozświetlonym, przepełnionym świąteczną atmosferą rynku, aż nagle w jego twarzy coś się zmieniło, w oczach zalśniły iskierki, a trefniś chwycił mnie za rękaw, nieco gwałtownie biorąc kolejny oddech.

— Możemy tam pójść? — zapytał, drugą ręką wskazując na jedną z alejek, gdzie przy straganach z zabawkami kręciły się zwłaszcza dzieci biegające od stoiska do stoiska, pokrzykujące na siebie i pokazujące sobie nawzajem upatrzone przedmioty.

— No pewnie. — Skinąłem głową z lekkim uśmiechem i powrotem wziąłem Błazna za rękę, gdy kierowaliśmy się w tamtą stronę.

Po prawdzie obaj byliśmy już trochę za duzi na podobne rzeczy, ale nie zmieniało to faktu, że czasami jeszcze lubiliśmy usiąść do zabawy we wspólnej sali przy kominku. Poza nami dwoma nie musiał przecież o tym wiedzieć nikt więcej, a ja z uśmiechem patrzyłem teraz, jak Błazen puściwszy moją dłoń przeskakuje od stoiska do stoiska, często wspinając się na palce, żeby lepiej widzieć, albo próbując się wcisnąć między inne dzieci, okupujące poszczególne kramy. Na dłużej zatrzymał się dopiero przy straganie z różnej maści lalkami, kukiełkami i pajacykami na sznurkach i tam podszedłem do niego. Spojrzałem na trefnisia, który jak oczarowany wpatrywał się w zawartość stoiska, ale iskry, jeszcze chwilę temu lśniące w jego oczach, teraz jakby przygasły, w wyrazie twarzy dostrzegłem cień nostalgii, cichy smutek emanował z niego niczym gorąco z ognia i poczułem jak mnie też rzednie przy tym mina. Podążyłem wzrokiem za jego spojrzeniem.

Miał kiedyś podobną kukiełkę, przypomniałem sobie. Ale zabrali mu ją i zniszczyli. Z pierwszego roku mojego pobytu w Koziej Twierdzy nie miałem zbyt wiele wspomnień, ale to jedno pamiętałem wyraźnie. Zajęty zabawą siedziałem wprost na podłodze korytarza, za załomem muru ukryty przed rówieśnikami, którzy lubili mi dokuczać, kiedy usłyszałem głosy i zaciekawiony wychyliłem się lekko z kryjówki. Kawałek dalej, przy schodach, zobaczyłem wtedy Błazna i dwóch starszych chłopców, którzy śmiali się i drwili z niego bezlitośnie. Jeden z nich trzymał w dłoni wysoko uniesionego drewnianego pajacyka, którego Błazen usiłował dosięgnąć z płaczem. Łzy leciały mu po policzkach strugami, pierś unosiła się i opadała gwałtownie w gorączkowym szlochu. Chwilę trwała przepychanka, kukiełka wędrowała od jednego do drugiego chłopaka, przerzucana z rąk do rąk, albo wyszarpywana, aż w pewnej chwili rozległ się trzask, kiedy jedno z drewnianych ramion zostało wyrwane ze stawu. Pamiętam, jak wstrzymałem wtedy oddech, jak wstrząsnęło mną to, co widziałem. Kiedy Błazen wciąż płacząc pochylił się później nad porzuconą na schodach zabawką, żeby ją podnieść, uciekłem stamtąd wystraszony i zawstydzony, a królewskiego trefnisia przez kilka następnych dni unikałem jeszcze staranniej niż zwykle.

Echo tamtego dnia widziałem teraz w jego twarzy, co więcej rozpaliło moje własne, skrupulatnie pogrzebane wspomnienia. To, jak Władczy popychał mnie od niechcenia, gdy mijaliśmy się na korytarzu, albo jak deptał po moich zabawkach, kiedy bawiłem się na podłodze w kącie mniejszej sali. Nie żebym sam miał ich wiele, głównie te które dostałem od księcia Szczerego, kiedy byłem młodszy. Mały drewniany wóz, kilka rzeźbionych żołnierzyków i koni.

— Mogę? — zapytał nieśmiało Błazen, pokazując na jedną z kukiełek i ostrożnie wziął ją w obie dłonie, kiedy stojący za stoiskiem handlarz zabawkami skinął głową.

Wyrwany z zamyślenia patrzyłem jak trefniś znowu się uśmiecha, jak twarz rozpromieniła mu się, kiedy dokładnie oglądał trzymanego pajacyka na sznurkach, a potem powoli spróbował sprawić, żeby kukiełka zatańczyła. Wtedy ja też musiałem się uśmiechnąć.

— No, młodzieńcze, wystarczy — odezwał się sprzedawca, wspierając się łokciami o ladę. — Jeśli chcesz się dalej bawić, będziesz musiał ją kupić. — Widziałem jak niechętnie Błazen oddawał zabawkę z powrotem, jak dyskretnie sięgnął do kieszeni, przeliczył na dłoni drobne monety, które zabrał ze sobą, ale było tego o wiele za mało. Nawet razem nie mieliśmy wystarczająco dużo pieniędzy.

— Chodź — powiedziałem wreszcie cicho, z powrotem biorąc go za rękę. — Może innym razem. — Trefniś skinął głową, ale pozostał przygnębiony. Chyba zresztą obu nam było ciężko na sercu.

Pokręciliśmy się jeszcze po placu, razem z innymi dzieciakami obejrzeliśmy też przedstawienie kukiełkowe, które trochę poprawiło nam humor; co chwilę podczas spektaklu wybuchaliśmy śmiechem. Nie zostało mi już dużo pieniędzy, ale kiedy dostrzegłem z jakim urzeczeniem Błazen popatruje na karmelowe lizaki przy jednym ze stoisk, właściwie bez wahania wysupłałem z kieszeni ostatnie miedziaki. Akurat wystarczyło. Spojrzałem na Błazna znowu, kiedy trefniś kichnął, a zaraz potem pociągnął nosem. Drżał lekko, zaczynał marznąć, nawet pomimo że był ciepło otulony płaszczem i wełnianym szalikiem. Policzki i czubek nosa zaróżowiły mu się lekko od mrozu. Co jakiś czas przestępował z nogi na nogę albo przytupywał lekko, próbując rozgrzać stopy. Miał porządne buty, ale w dalszym ciągu niewystarczająco ciepłe, żeby spędzać w nich cały dzień na śniegu, na bieganiu po mieście. Ściemniało się coraz bardziej, najwyższy był czas wracać, jeśli nie chcieliśmy dostać bury za włóczenie się tak późno poza murami twierdzy. Obaj byliśmy zresztą zmęczeni, zmarznięci i obu nam chciało się siku.

Błazna odprowadziłem pod same schody prowadzące do jego komnaty na wieży, uśmiechnąłem się nawet, unosząc dłoń, kiedy trefniś odwrócił się jeszcze, stojąc już na stopniach, żeby mi pomachać i podziękować za wspólne wyjście, ale nie mogłem przestać myśleć o tym co wydarzyło się na miejskim rynku. Jeszcze następnego dnia rano, wciąż leżąc w łóżku po przebudzeniu, myślałem o tym wszystkim; o mojej rozmowie z Błaznem przy kuchennym stole, o tym jak odwracał wzrok, gdy mówiłem o świątecznych prezentach, jak wyraźnie unikał tematu, o tym co widziałem w jego twarzy poprzedniego dnia na jarmarku. Im więcej się nad tym zastanawiałem, tym większe miałem podejrzenia. Cierń z pewnością byłby ze mnie dumny, pomyślałem kwaśno. W końcu z westchnieniem odrzuciłem kołdrę, a zaraz po ubraniu się zszedłem do wielkiej sali biesiadnej. Wcześniej nie przyglądałem się specjalnie paczuszkom pod choinką, ale w ten poranek okrążyłem dokładnie przystrojone drzewko, pod którym ułożono prezenty dla wszystkich dzieci z twierdzy — na jednym z nich dostrzegłem nawet własne imię wypisane ręką księcia Szczerego na niewielkim arkusiku welinu przyczepionym do wstążki— ale nie znalazłem tam żadnego podarku dla Błazna. Stałem tam przez chwilę zastanawiając się nad tym ze zmarszczonymi brwiami. Świąteczna uczta odbywała się dopiero nazajutrz, do tego czasu istniała jeszcze szansa, że prezent dla trefnisia się tu pojawi, miałem jednak dziwne przeczucie, że tak się jednak nie stanie.

Wróciłem do swojej komnaty po płaszcz i dokładnie przeliczyłem zawartość sakiewki z pieniędzmi, zanim przytroczyłem ją do paska. Ranek przyniósł burzowe wiatry i śnieg — tym przytulniej zrobiło się w zamku, ja jednak miałem coś do zrobienia. Kiedy schodziłem ze wzgórza zamkowego do miasta, niebo było głębokie, czyste i błękitne, ale na horyzoncie zbierały się już kolejne ciężkie chmury. Szron powlókł kruchą bielą girlandy zdobiące frontony sklepów. Ubity śnieg skrzypiał mi pod nogami. Owinąłem się płaszczem jak najciaśniej, ale zanim doszedłem do odpowiedniej ulicy, nos miałem już zupełnie czerwony z zimna, policzki zesztywniałe od mrozu, a rzęsy sklejały mi się na moment przy każdym mrugnięciu. W końcu jednak znalazłem się w alejce, skąd dobiegały muzyka i wesoły zgiełk. Zimno stłumiło świąteczny nastrój, ale na rynku, mimo mrozu i niepogody wciąż królowali żonglerzy i lalkarze, piosenka i taniec, sprzedawcy słodyczy, smakowitych przekąsek i zabawek wciąż głośno zachwalali swoje towary spieszącym się przechodniom, a dziewczęta stroiły głowy w wieńce z ostrokrzewu. Wokół pełno było też dzieciaków, mimo niepogody biegających między stoiskami i śmiejących się do siebie.

Jakiś czas chodziłem po targu niezdecydowany, zastanawiając się jaki prezent byłby najbardziej odpowiedni. Co mogłoby spodobać się Błaznowi. To na pewno nie mogło być nic zwykłego, bo i Błazen taki nie był. Zastanowiłem się jeszcze raz, przystając z boku alejki między straganami. W jego komnacie byłem tylko raz i nigdy nie udało mi się wyzbyć wyrzutów sumienia z tym związanych, ale teraz przywołałem w pamięci wspomnienie jego pokoju. Było tam mnóstwo kwiatów. W koszyku przy oknie Błazen trzymał ułożone równo motki cieniutkiej przędzy w jaskrawych kolorach z wbitymi weń drutami. Pamiętam jak pomyślałem, że wobec tego wełniana narzuta na łóżku haftowana w maleńkie kwiaty to również jego dzieło. W wielkiej ceramicznej misie pływały rybki. Ale nie było tam ani jednej zabawki. Bo przecież delikatna lalka ułożona w kołysce, którą również tam wtedy ujrzałem, stworzona z niezwykłym artyzmem była zbyt piękna i raczej zbyt krucha, żeby tak po prostu się nią bawić. O szczurku wieńczącym błazeńskie berło trefnisia też nie można było tego powiedzieć.

Skrzywiłem się lekko, czując wyjątkowo silny podmuch mroźnego wiatru i wyrwany z zamyślenia podniosłem głowę. Ciężkie niskie chmury ciągnęły się teraz aż po horyzont. Zaczął padać śnieg, a wiatr groźne obnażył zębiska. Odetchnąłem głębiej zimnym powietrzem i ruszyłem dalej alejką w stronę straganów z drewnianymi i szmacianymi zabawkami, przy których tłoczyło się najwięcej dzieci, z zachwytem oglądających wyroby rękodzielników i głośno wymieniających między sobą uwagi na ich temat. Przyjrzałem się dokładnie najpierw drewnianym, dokładnie rzeźbionym figurkom rycerzy i królów, przystanąłem nawet przy stoisku przy którym Błazen poprzedniego dnia oglądał kukiełki, ale na takie zabawki z pewnością nie było mnie stać, mimo że ostatnio odkładałem do sakiewki każdą monetę otrzymaną od Brusa albo księcia Szczerego, nawet najdrobniejszą. Pajacyk. Drewniany pajacyk na sznurkach, przypomniałem sobie. No cóż, zrobię co w mojej mocy, by Błazen takiego dostał, nawet jeśli sam nie mogłem mu go podarować. To mi jednak nie wystarczało.

Przeniosłem wzrok na szmaciane przytulanki i lalki dziergane z gałganków i wtedy dostrzegłem wśród zabawek pieska. Niedużego, ale w sam raz do przytulania, uszytego ze szmatki w czerwono-niebieską kratkę, z szarym wykończeniem w środku uszu i na łapkach i z oczami z czarnych guzików. Od razu uśmiechnąłem się na ten widok, podchodząc bliżej. Piesek niemal przypominał wyglądem letni strój Błazna. Nie zastanawiając się wiele, wspiąłem się na palce, wsparłem łokciami o ladę i zagadnąłem o cenę. Mina nieco mi przy tym zrzedła, ale w sakiewce przy pasku miałem wystarczająco dużo pieniędzy. Jeśli miałem wybierać między prezentem dla Błazna, a własnymi zachciankami, decyzja była jasna. Chwilę potem trzymałem już w dłoniach miękki, owinięty w papier pakunek.

Resztę dnia zmitrężyłem na to, żeby jak najładniej zapakować prezent dla trefnisia i dopiero kiedy mi się to wreszcie udało, uznałem, że mogę zejść do wspólnej sali, gdzie na pewno przy kominku opowiadano sobie związane z czasem zimowego przesilenia historie. Dawno już nie spędzałem czasu w ten sposób, ale akurat świąteczne opowieści bardzo lubiłem, historie opowiadane przez bajarzy i przedstawienia teatrzyków lalkowych w tym okresie były pogodne i zawsze miały szczęśliwe zakończenie. Poza tym potrzebny był mi spokojny wieczór w murach twierdzy. Znalazłem sobie więc miejsce na podłodze przy kominku, gdzie ułożyłem się wygodnie na brzuchu, łokcie wspierając na podebranej z kąta poduszce. Trochę słuchałem opowieści, muzyki i rozmów, więcej jednak wyglądałem w zamyśleniu przez okno, na sypiący mocno śnieg, który, niesiony wiatrem, z szelestem uderzał o szybę. Zapowiadało się na to, że padać będzie całą noc. Przez chwilę zastanawiałem się, czy Brus zabroni mi udziału w polowaniu, jeśli zła pogoda się utrzyma. Od tak dawna czekałem na ten dzień, że chyba bym tego nie zniósł. Odwróciłem głowę od okna dopiero czując ruch tuż przy moim łokciu i spojrzałem na Błazna, który bezceremonialnie wpychał się właśnie na moją poduszkę. Uśmiechnął się do mnie łobuzersko, chociaż wyglądał na zmęczonego. Nic dziwnego, przy takiej ilości ludzi, jaka zjechała do Koziej Twierdzy na jutrzejsze świętowanie, miał dwa razy więcej pracy niż zwykle. Odwzajemniłem uśmiech i spróbowałem z powrotem skupić się na opowiadanej właśnie historii.

*

Wbrew moim obawom dzień polowania wstał jasny i pogodny. Niebo było prawie bezchmurne, powietrze mroźne, a blade zimowe słońce, choć wydawało się odległe, rozmyte, zapalało jasne ognie na spadłym przez noc gładkim śniegu. Na dziedzińcu Koziej Twierdzy od samego rana trwało zamieszanie, tłoczno tu było od ludzi i zwierząt — konie rżały, pobrzękiwały uprzęże, gwar ludzkich głosów był niemal ogłuszający, ludzie księcia Szczerego już teraz przechwalali się i zakładali między sobą komu jaką sztukę uda się upolować i cieszyli się na wieczorną ucztę. Wokół panowała atmosfera skrywanego podniecenia. Słuchałem tego wszystkiego z uśmiechem, oporządzając i siodłając Sadzę. Poprzedniego wieczora Brus dopilnował moich przygotowań do polowania tak dokładnie, że gdyby to zależało ode mnie, byłbym w drodze chwilę po przełknięciu porannej owsianki. Nie w ten sposób się to jednak odbywa, gdy rusza w drogę większa grupa ludzi. Zanim wszyscy zebraliśmy się gotowi do wyjazdu, słońce stało już wysoko nad horyzontem.

Od księcia Szczerego, gdy ten pojawił się już na dziedzińcu ze swoim nieodłącznym wilczarzem przy nodze, długo nie potrafiłem odwrócić wzroku. Jego rycerze i przyboczni, doborowy oddział, nawet na polowanie wystrojony był w barwy książęce oraz znaki rodu Przezornych. Książę Szczery ubierał się podobnie jak jego ludzie — w praktyczne wełniane rzeczy o mocnym splocie i stonowanych kolorach. Tylko emblemat na jego piersi błyszczał jaśniej, przetykany złotą i srebrną nicią. Od razu jednak znać po nim było, że jest królewskiej krwi. Szedł przez podwórze wyprostowany, płaszcz podszyty futrem, który narzucił na ramiona, falował za nim przy każdym ruchu, na dłonie właśnie naciągał skórzane rękawiczki, tu posłał życzliwy uśmiech, tam zamienił z kimś słowo. U swoich ludzi miał posłuch należny następcy tronu, ale widziano w nim przede wszystkim człowieka. Na mnie, młodym chłopcu, robiło to imponujące wrażenie.

Kiedy wreszcie odwróciłem głowę, poklepując przy tym uspokajająco znudzoną Sadzę, dostrzegłem Błazna. Trefniś przyglądał się przygotowaniom, wsparty ramieniem o ciężkie drewniane odrzwia. Wiedziałem, że przyszedł tu ze względu na mnie, nie cierpiał polowań. Kiedy do niego podszedłem, uśmiechnął się drwiąco.

— Wyświadcz mi tę przysługę i wróć w jednym kawałku — rzucił pozornie niedbale.

Odpowiedziałem mu grymasem.

— Martwisz się? — odpowiedziałem zadziornie.

— Skąd — odparł, choć ton jego głosu mówił co innego. — Jedziesz z Brusem, a on nie pozwoli ci robić głupot i pakować się w tarapaty. I z pewnością będzie miał na ciebie oko. Mimo to proszę, żebyś na siebie uważał. I nie robił z siebie błazna. To moja rola.

— Postaram się. — Uśmiechnąłem się do niego krzywo, ale Błazen pozostał poważny.

— To nie jest dobry dzień na polowanie — stwierdził, kręcąc głową.

— Chcesz mi coś powiedzieć? — spytałem z rozbawieniem, ale zanim doczekałem się odpowiedzi, słyszałem już wołanie Brusa. Wreszcie przyszedł czas ruszać. — Muszę iść. Nie bój się, nic mi się nie stanie. Do zobaczenia po południu. — Obróciłem się gwałtownie i popędziłem ku koniom.

Jechaliśmy całą grupą, książę Szczery ze swoją strażą i rycerzami, szlachta do kompanii, Brus w asyście dwóch lotniejszych chłopców stajennych, sokolnicy z ptakami i psiarczycy ze sforą. Moje miejsce znajdowało się mniej więcej w środku orszaku, przy Brusie. Wsiadłem na Sadzę; chciałem się znaleźć ponad ludzką ciżbą, zaraz potem to samo zrobił Brus, który podprowadził konia bliżej, stając ze mną bok w bok.

— Trzymaj się blisko mnie — przypomniał, a ja skinąłem głową posłusznie.

Nareszcie usłyszałem granie rogów i ruszyliśmy. Sadza niecierpliwie wyrwała do przodu, kiedy szturchnąłem ją piętami, jednakowo jak ja cieszyła się na przejażdżkę po śniegu. Dla niej to była miła odmiana po długich dniach spędzonych w stajni. Ja zresztą też ledwie mogłem powstrzymać ekscytację. Odwróciłem się jeszcze, żeby pomachać do Błazna; dostrzegł mnie, ale nie odwzajemnił gestu, a zaraz potem wsunął się z powrotem do ciepłego zamku. Minęliśmy bramy i ścieżką prowadzącą zakolami po zboczu wzgórza zaczęliśmy się oddalać od Koziej Twierdzy ku lasom.

Dobrze pamiętam tamten dzień. Galopowaliśmy w zwartej grupie, mroźne powietrze czerwieniło policzki i zamieniało oddechy w małe obłoczki pary, śnieg pryskał spod kopyt, skrząc się w słońcu. Warstwa białego puchu pokrywająca ziemię tłumiła stukot podków o królewski trakt i gdyby nie ujadanie biegnących tuż obok psów, jechalibyśmy w niemal głuchej ciszy. Wkrótce opuściliśmy też trakt i brzeg rzeki, aby pojechać skąpanym w słońcu zboczem, przez gęste zimozielone krzaki, z których wypłoszyliśmy stado bażantów. Podążaliśmy przez kolejne, zwodniczo podobne do siebie wzgórza i wąwozy, zanim wjechaliśmy wreszcie między drzewa, z gałęziami uginającymi się pod białymi kapotami. Pomiędzy nimi hulał zimny wicher. Niemal czułem, jak zasypana śniegiem puszcza przyglądała się szeregowi jeźdźców. Cisza była wielka, natura wstrzymała oddech, zauroczona swoim pięknem. Wtedy spuszczono ogary i rozpoczął się pościg. Kontury ludzi i koni odcinały się mgliście na tle brunatnych pni, konie prychały niespokojnie. Nie oddalałem się od boku Brusa, tak jak mi przykazano, ale mimo to serce i tak waliło mi mocno w piersi.

Psy w końcu złapały trop, ludzie księcia Szczerego podzielili się na grupki, by miał kto zaganiać zwierzynę, sam książę chwycił w dłoń długi łuk. Pierwszą z pędzących prosto na nas spłoszonych przez ogary łani położył osobiście. Wystarczył mu jeden strzał. Patrzyłem na to wszystko z ognikami w oczach. Kolejną łanię upolował Brus, do spółki z jednym z rycerzy gwardzistów. Kiedy wjechaliśmy na szczyt kolejnego wzgórza, psy wypłoszyły z zarośli stado bażantów. Te były dużymi, ciężkimi ptakami, które musiały przebiec kawałek po ziemi, łopocząc skrzydłami, zanim wzbiły się w powietrze. Kilku nigdy się to nie udało, a zauważyłem co najmniej dwa strącone w locie. Nie wiedziałem dotąd, że ogary również potrafią tak dobrze polować, były niewiarygodnie szybkie. Zwinnie odbijały się od ziemi z łatwością dopadały uciekającą ofiarę. Jeden powalił dwa ptaki, chwytając jednego w szczęki, a drugiego przyciskając przednimi łapami do ziemi. Wkrótce przy siodle Brusa wieźliśmy pięć tłustych bażantów.

Południe musiało już dawno minąć, kiedy zatrzymaliśmy się, żeby rozprostować kości i napoić konie, choć między śniegiem a drzewami trudno by stwierdzić, gdzie stoi słońce. Brus dał mi się napić ze swojego bukłaka, a potem podał mi dwie pajdy żołnierskiego chleba przełożone trzema plastrami zimnego tłustego bekonu. Smakowało wyśmienicie. Kilka pierwszych kęsów przełknąłem łakomie. Odetchnąłem głębiej zimnym powietrzem, zadzierając głowę. Wciąż nie mogłem otrząsnąć się z wrażenia, jakie wywarła na mnie dzisiejsza wyprawa. Choć sam nie brałem czynnego udziału w polowaniu, już sama obecność tutaj budziła we mnie ekscytację i podziw. Ludzie księcia Szczerego posilali się, albo zajmowali końmi zajęci rozmową, do której po chwili włączył się też Brus. Ja kręciłem się niedaleko, trochę słuchając, ale głównie starając się wypatrzeć jeszcze jakieś tropy w śniegu.

Kiedy odszedłem za potrzebą, spłoszyłem jelenia, skubiącego kawałek dalej wystające ze zmrożonej ziemi kępki trawy. Rzucił mi nieprzyjazne spojrzenie, potrząsając łbem, a ja natychmiast zamarłem w bezruchu. Pospiesznie dokończyłem to, co musiałem zrobić, bardzo powoli zasznurowałem z powrotem spodnie i jeszcze wolniej sięgnąłem po łuk przewieszony przez ramię. Jeleń drgnął, szykując się do biegu, kiedy nie spuszczając z niego wzroku (i niewiele przy tym myśląc) wysuwałem strzałę z kołczanu. Trochę źle wycelowałem, trochę za późno zwolniłem cięciwę, kiedy kozioł rzucił się naprzód; moja strzała utkwiła mu w zadzie. Jeleń ryknął i rzucił się przed siebie, wypadając na polankę, na której zostawiłem Brusa i innych, a ja zaraz za nim.

W sam raz, żeby zobaczyć jak wybucha panika. Konie zerwały się spłoszone, kiedy rozpędzony kozioł wpadł pomiędzy nie, ludzie krzyczeli, w pośpiechu naciągali cięciwy łuków. Jeleń rzucał się złapany w kleszcze, porożem poharatał dwa psy. Dostałby i mnie, ale Brus natychmiast znalazł się między nami, gdy zwierzę zaszarżowało na mnie. W ułamku sekundy wypuścił strzałę, która utkwiła w gardle jelenia. Ten się szarpnął, jeszcze raz zarzucił głową, siejąc wokół kropelkami krwi i wreszcie padł na śnieg martwy. Mężczyzna bardzo powoli opuścił łuk, widziałem jak ciężko łapie oddech, a mięśnie napinają mu się, gdy odwracał się ku mnie.

— Bastardzie Rycerski! — huknął Brus. A potem sklął mnie na czym świat stoi. — Co cię napadło na litość boską?! Na chwilę cię nie można spuścić z oczu! Zaczynam myśleć, że nie powinienem był cię tu w ogóle zabierać! Głupota! Bezgraniczna głupota i lekkomyślność! Oj, byłbym ci porządnie przyłożył, gdyby to zwierzę raniło Sadzę! — Słuchałem tego wszystkiego, stojąc przed nim z pokornie opuszczoną głową, nie śmiąc nawet drgnąć. W końcu jednak Brus westchnął ciężko. — Co ja mam z tobą zrobić, Bastardzie? Jak mam cię chronić, kiedy sam pakujesz się w kłopoty?

— Przepraszam — odpowiedziałem jedynie szeptem, zawstydzony.

— Daj już chłopakowi spokój — odezwał się z rozbawieniem jeden z rycerzy, Brzeszczot, który przykucnął przy powalonym jeleniu. — W gruncie rzeczy nie najgorzej się spisał. Wystawił ci piękną zdobycz.

— Tak, wykazując się przy tym zupełnym brakiem rozumu! — warknął Brus w odpowiedzi, ale już nie tak wściekły jak jeszcze przed chwilą.

— Nauczy się — Brzeszczot uśmiechnął się, nożem odpiłowując od poroża kawałek rogu, który rzucił mi po chwili. — Masz, chłopcze. Na pamiątkę. — Mrugnął do mnie, a ja powoli obróciłem poroże w dłoniach, dopiero potem ośmielając się zerknąć na Brusa. Pokręcił nade mną głową z politowaniem, ale nic już nie powiedział. Kazał mi się tylko zbierać. Najwyższy był czas dołączyć do reszty.

Popędziliśmy wierzchowce, żeby odszukać księcia Szczerego i jego drużynę, a wkrótce w lesie rozległ się dźwięk rogu nawołujący do powrotu do Koziej Twierdzy. Błazen czekał przy drzwiach, kiedy galopem wjeżdżaliśmy na zamkowy dziedziniec, tak samo jak przed polowaniem, najwyraźniej wypatrując naszego powrotu. Kiedy do niego podszedłem, zgrzany i rozczochrany, umazany krwią, ale mimo wszystko rozradowany jak rzadko kiedy, okrążył mnie i obejrzał dokładnie, jakby chcąc się upewnić, że na pewno jestem cały. Pozwoliłem na te oględziny z rozbawieniem. Trefniś zatrzymał się znów przede mną i sugestywnie pociągnął nosem. Wtedy nagle się zawstydziłem. Wiedziałem czym mnie czuć, potem i krwią zmieszanym z aromatem śniegu, wiatru i leśnego igliwia.

— Cieszę się, że nic ci nie jest — powiedział wreszcie Błazen. — Zechciej tylko przed ucztą wykąpać się porządnie, dzięki temu twoje towarzystwo nie będzie dla innych uciążliwe — dodał swoim zwykłym, kpiącym tonem, a ja spojrzałem na niego z politowaniem, mimo wszystko nie kryjąc urazy. Obejrzałem się, kiedy zniecierpliwiony Brus zawołał, żebym pomógł przy koniach, a kiedy spojrzałem z powrotem w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą stał Błazen, już go nie było. Pokręciłem głową zrezygnowany i pobiegłem zająć się Sadzą.

Skorzystałem też z rady trefnisia i przed ucztą w wielkiej sali biesiadnej umyłem się dokładnie, przebrałem w najlepszy kaftan i kamizelę szyte specjalnie na zimowe święto, strzepnąłem spodnie i wytarłem szmatą buty, nawet się uczesałem. Wcześniej jednak zszedłem do izby rycerskiej, gdzie mężczyźni we własnym gronie świętowali przed właściwą ucztą udane polowanie. Mój opiekun nie pozwalał mi chodzić do rycerzy, a kiedy mnie na tym przyłapał, marszczył brwi i wyrzekał pod nosem, teraz uznał jednak najwyraźniej, że skoro jestem już na tyle duży, żeby razem z nim jechać na polowanie, to i tam można mnie zabrać. W kwaterach rycerskich panowała tego dnia dziwna atmosfera, większy niż zwykle harmider, ale podszyty serdecznością, ciepłymi uczuciami i radością z obfitych łowów. Usiadłem obok Brusa na jednej z długich ław przy stole, chłonąc atmosferę. Ta izba pachniała najwspanialej na świecie. To tutaj każdy rycerz mógł zawsze przyjść i znaleźć chwilę wytchnienia. Kucharka dbała, by w kociołku nad ogniem nie zabrakło gorącego gulaszu, na stole leżał chleb i ser, a także żółte gomuły masła z piwnicznej spiżarni. Brus nałożył nam mięsa z kaszą, ukroił chleba i sera.

Przez dłuższą chwilę patrzyłem na jedzenie bez szczególnego apetytu, wreszcie skusiła mnie jednak apetyczna woń. Spróbowałem gulaszu — i już nie trzeba mnie było namawiać. Nie miałem nawet pojęcia, że jestem tak głodny. Ukroiłem jeszcze jedną pajdę chleba. Podniosłem wzrok znad drugiej miski gulaszu i ujrzałem Brusa, wyraźnie rozbawionego. Wokół mnie ludzie jedli, pili, gwarzyli. Rozbrzmiewały miłe dla ucha dźwięki: brzęk sztućców, stukanie łyżką o brzeg kociołka, głuchy odgłos, gdy ktoś odcinał klin z koła sera — rozkoszna muzyka. Pachniało jadłem, ludźmi i drewnem na kominku. Siedząc tam z Brusem, słuchając rozmów, wybuchów śmiechu, a potem i śpiewu, kiedy na stołach pojawił się alkohol, czułem się prawie zupełnie dorosły. Pierwszy raz piłem też wtedy okowitę. Brus pozwolił nalać dla mnie poł kielicha. Ostrożnie pociągnąłem łyk i omal nie parsknąłem, kiedy trunek zapiekł mnie w gardle. Jakoś udało mi się przełknąć, ale musiałem przy tym krzywić się niemiłosiernie, a zaraz potem rozkaszlałem się gwałtownie, z trudem łapiąc oddech. Na policzkach czułem gorący rumieniec, a w oczach łzy. Wokół mnie wszyscy jak na komendę wybuchnęli śmiechem.

— Pierwszy raz? — zawołał jeden z rycerzy, a kiedy z trudem skinąłem głową, zaśmiał się jeszcze. — Poczekaj, z czasem będzie lepiej!

— No dalej, chłopcze, znieś to jak mężczyzna! — krzyknął ze śmiechem inny, unosząc własny kielich.

Grzbietem dłoni otarłem łzy, które poleciały mi po policzkach i podniosłem wzrok na Brusa. On też się śmiał, ale dochodząc wtedy do siebie, czułem jak jednocześnie poklepuje mnie czule po plecach.

— Spokojnie, nauczysz się — powiedział z rozbawieniem, opierając mi dłoń na ramieniu.

Bliżej wieczoru zszedł do nas też sam książę Szczery. Nie mogłem oderwać od niego wzroku. Pierwszy raz widziałem wtedy stryja takiego, rozluźnionego alkoholem i atmosferą, rozbawionego i zupełnie swobodnego w towarzystwie swoich ludzi, z którymi, choć zwracano się do niego "mój książę", rozmawiał jak równy z równym, zupełnie naturalnie wpasowując się w towarzystwo. Książę Szczery zawsze był po prostu ludzki, poddani widzieli w nim zwykłego człowieka. Lubił jazdę konną i ramię w ramię ze swoimi ludźmi uprawiał żołnierkę, a jeśli niekiedy wypił za dużo albo czasem nie zachował dyskrecji, cóż, przyznawał się do tego otwarcie — szczery, jak kazało mu imię. Lud go rozumiał i kochał. Myślę, że już wtedy, choć nieświadomie, uczyłem się od niego jak być księciem. Patrzyłem z fascynacją jak książę nalewa sobie szklankę okowity, jak jednego z rycerzy klepie po ramieniu podczas rozmowy, jak swobodnie śmieje się z żartu innego. W pewnym momencie przyłapał mnie na tym przypatrywaniu się i z uśmiechem puścił wtedy do mnie oko, a ja znowu się zarumieniłem, tym razem zawstydzony.

W miarę jak zbliżał się czas uroczystej uczty w wielkiej sali biesiadnej, atmosfera robiła się coraz bardziej swobodna, a ja coraz śmielszy. Kiedy wznoszono toasty za udane polowanie, odśpiewałem nawet razem z rycerzami jedną z pieśni. Tupiąc i uderzając dłońmi o drewniany blat stołu wybijano rytm, a ja poczułem nagle, że mógłbym zostać tutaj już do końca wieczoru. W izbie rycerskiej czułem się o wiele bardziej na miejscu niż w towarzystwie wysoko urodzonych. Wkrótce jednak trzeba było dołączyć do króla i pozostałych w wielkiej sali. Tam również poszedłem razem z Brusem.

Wokół wrót sali biesiadnej płonęły jasno nasycone smołą pochodnie. Ludzie napływali powoli, potem coraz gęściej, aż wreszcie cała sala rozbrzmiewała gwarem rozmów i śmiechów. Aż przystanąłem w progu, wodząc wzrokiem po wnętrzu komnaty. Oczywiście zaglądałem tutaj wcześniej, podglądając przygotowania i dekoracje, ale widok jaki zastałem tam teraz niemal zaparł mi dech. Oślepiający blask setek świec. Girlandy zieleni, zwoje ostrokrzewu i nagie czarne zimowe gałęzie, obwieszone lśniącymi od lukru słodkościami. Klaskanie drewnianych mieczy marionetek i zachwycone okrzyki dzieci, kiedy głowa księcia Srokatego poszybowała łukiem nad tłumem. Usta Liryka otwarte szeroko w jakiejś balladzie, jego palce tańczące na strunach harfy. Podmuch zimna, gdy drzwi zostały rozwarte szeroko i do wnętrza weszła kolejna grupa ludzi żądnych zabawy.

Powoli zyskiwałem świadomość, że to już nie sen, że oto prawdziwie zaczęło się Święto Przesilenia Zimy. Wypatrzyłem Błazna; trefniś niemal tańczył po sali biesiadnej, tu kogoś zaczepił, tam podebrał ciastko z talerza, pomachał szczurzym berłem, albo wywinął parę akrobacji między stołami. Nikt dzisiaj nie irytował się na niego z tego powodu, wszyscy mieli dla niego tylko uśmiech, od czasu do czasu ktoś czule zmierzwił mu włosy. Dla trefnisia był to prawdziwy plac zabaw. On też mnie dostrzegł, kiedy razem z Brusem wchodziłem do sali i pomachał, uśmiechając się przy tym szeroko. Odwzajemniłem gest.

Wcisnąłem się na ławę przy Brusie, przy jednym z bocznych stołów. Bywały chwile — niezbyt często — kiedy cieszyłem się, że jestem bękartem, a to była właśnie jedna z nich. Wokół panował rozgardiasz, który, jak to zwykle bywało, zaczął przybierać na sile po podaniu miodu i wina. Dworzanie otaczali stoły rozgadanym tłumem. Przy słodyczach przepychały się dzieci. Sala była pełna po brzegi, a w powietrzu pulsowała energia i ożywienie, odczuwalne w Koziej Twierdzy już od kilku dni. Król Roztropny zasiadł na honorowym miejscu przy wyższym stole w towarzystwie obu synów. Błazen też zajmował miejsce tuż obok monarchy, a król co jakiś czas wyciągał dłoń, żeby pogładzić go po niesfornych włosach. Ja ze swojego miejsca mogłem swobodnie się temu wszystkiemu przyglądać, samemu nie będąc szczególnie zauważanym.

Jedzenia rozłożono na stole takie ilości, że musiałem zrewidować swoje wyobrażenie o zasobności zamkowych piwnic. Wcześniej, w izbie rycerskiej zjadłem dwie miski gulaszu i trochę sera, ale to nie przeszkadzało mi wcale i teraz w nałożeniu sobie na talerz obfitej porcji jadła. Na stole znalazło się chyba wszystko, o czym w święta można marzyć; w powietrzu unosił się przecudowny aromat pieczonego mięsa z soczystej sarniny hojnie doprawionej ziołami, były tłuczone ziemniaki z masłem i gęsty sos do nich, kapusta smażona z grzybami i suszonymi śliwkami, solone ryby, kasza okraszona słoninką i boczkiem i posypana pietruszką i tymiankiem, pieczona na złoto marchew skropiona miodem. Kiedy do sali wniesiono pasztet w cieście, przyrządzony z bażantów przywiezionych z dzisiejszego polowania, wokół podniosły się wiwaty i okrzyki pełne zadowolenia i uznania dla kunsztu naszej kucharki. Pod dostatkiem było też sera i chleba, miękkiego i ciepłego w środku, a chrupiącego na zewnątrz.

Gdy dobiegł końca pierwszy posiłek na stole pojawiło się jeszcze więcej słodyczy; ciastka wypełnione nadzieniem z jabłek doprawionych korzeniami albo z orzechów, mój ulubiony piernik, ciasto ze śliwkami z kruchą skorupką cukru na wierzchu. W sali zapanowało też większe poruszenie, coraz więcej osób wstawało ze swoich miejsc, żeby się przesiąść, albo pokręcić po sali, porozmawiać z przyjaciółmi, odśpiewać razem z mistrelami kilka świątecznych pieśni. Uczta trwała w najlepsze, wieczór upływał powoli na śmiechu, rozmowach i śpiewie. Podniosłem wzrok na Brusa. Był zajęty rozmową, w dłoni trzymał kubek miodu, ale on też spojrzał na mnie, trochę zaskoczony, kiedy po chwili przechyliłem się lekko i ostrożnie oparłem mu skroń na ramieniu. Rzadko szukałem u niego bliskości tego rodzaju, on też raczej nie okazywał mi uczuć w ten sposób, ale teraz objął mnie ramieniem i przygarnął do siebie bliżej.

— Przepraszam — odezwałem się po chwili. — Za tego jelenia...

— Nie gniewam się na ciebie, Bastardzie. — Brus westchnął cicho, szorstką dłonią potarł lekko moje ramię. — Wiem jacy są młodzi chłopcy. Nie powinienem też na ciebie krzyczeć, ale to co się wydarzyło tam w lesie mogło się o wiele gorzej skończyć. Było lekkomyślne i nieodpowiedzialne, mam nadzieję, że masz tego świadomość.

— Nie chciałem zrobić nic głupiego — powiedziałem ze skruchą. — Nie chciałem, żeby on się tak spłoszył... Myślałem...

— Niewiele myślałeś — stwierdził Brus z rozbawieniem, a ja choć poczułem się urażony, musiałem skinąć głową. — Powinienem był wiedzieć, że to wszystko może ci zawrócić w głowie i być może lepiej cię pilnować. Ale nie spodziewałem się, że postanowisz sam jeden rzucić się z łukiem na kozła. — Mężczyzna zaśmiał się, a ja spłonąłem rumieńcem.

— Przepraszam — powtórzyłem cicho.

— No, dosyć już. — Brus odsunął się lekko, ale poklepał mnie jeszcze lekko po plecach i zmierzwił mi włosy gestem, jakim czochrał psy. — Nie przepraszaj, tylko wyciągnij z tego lekcję. Widziałeś dzisiaj sam jak to wygląda, że na łowy nigdy nie chodzi się w pojedynkę. Nie robi tego nawet sam książę Szczery, a to doskonały łowczy. Ty dopiero się uczysz, a na to trzeba czasu i cierpliwości. Rozumiesz?

Skinąłem głową.

— Odpowiedz mi, Bastardzie. Rozumiesz?

— Tak — odpowiedziałem posłusznie, ponownie skinąwszy głową. Brus odpowiedział mi takim samym gestem, najwyraźniej uznając rozmowę za zakończoną, ale widziałem, że uśmiechał się przy tym lekko.

Wszystkie moje podejrzenia dotyczące prezentu dla Błazna potwierdziły się za to gdy już minęła pora deseru i dzieciom rozdano upominki. Wielką salę zamkową od razu wypełnił szelest odwijanego papieru, pełne podekscytowania okrzyki i odgłosy zachwytu. Ja sam przyglądałem się temu z boku, jeszcze zwlekając z otworzeniem własnego prezentu, zamiast tego spojrzałem na królewskiego trefnisia. Błazen przysiadł u stóp krzesła, które zajmował król Roztropny, ze skrzyżowanymi nogami i głową wspartą na dłoniach. Podobnie jak ja tylko przyglądał się cicho temu spektaklowi radości i ekscytacji, ale na jego twarzy dostrzegłem wyraz głębokiego smutku i gdy to zobaczyłem, poczułem jak mi również rzednie mina.

Wszyscy od zawsze widzieli w nim tylko królewskiego błazna, który umilał innym czas swoimi sztuczkami, żartami, dowcipami i przyśpiewkami, który swoim ciętym językiem niejednokrotnie wprawiał w zakłopotanie, a czasem wzbudzał irytację, ale przy tym przecież wciąż pozostawał dzieckiem, takim samym jak inne. Tymczasem nikt najwyraźniej nie pomyślał o tym, żeby i dla niego przygotować prezent. I miałem niejasne przeczucie, że nie były to pierwsze takie święta.

Rozejrzałem się po sali, przekonany, że przecież nie mogłem być jedynym, który to zauważył, ale na Błazna nikt poza mną nie zwracał uwagi. Kiedy spojrzałem z powrotem w miejsce, gdzie trefniś siedział jeszcze przed chwilą, już go tam nie było. Jeszcze raz przesunąłem wzrokiem po komnacie, wśród gwaru ledwie dosłyszałem skrzypnięcie uchylanych drzwi i odwróciłem głowę w sam raz, żeby zobaczyć jeszcze bladą dłoń i fragment rękawa obszytego dzwoneczkami. Zerwałem się z ławy natychmiast, na blacie stołu zostawiając własny, nierozpakowany prezent.

Gdy tylko znalazłem się na korytarzu, pognałem już prosto do komnaty trefnisia, po drodze zabierając tylko z własnego pokoju wcześniej zapakowaną paczkę i zdyszany po wspinaczce po krętych schodach na wieżę, zapukałem do niego. Otworzył po chwili, niemal bezszelestnie uchylając drzwi i wyjrzał zza nich ostrożnie. Nie musiałem się szczególnie starać, żeby dostrzec, że płakał i coś ścisnęło mi się boleśnie w sercu, kiedy już to do mnie dotarło. Przez chwilę patrzyliśmy tylko na siebie, kiedy starałem się uspokoić oddech, a oczy Błazna zrobiły się nagle większe i bardziej okrągłe, kiedy już dostrzegł pakunek w moich dłoniach.

— Nie zamierzałem cię nachodzić, przepraszam — powiedziałem wreszcie, nagle zawstydzony. — Ja tylko... Dla ciebie... — wykrztusiłem, wysuwając w jego stronę paczkę, po którą trefniś powoli wyciągnął dłonie.

— Naprawdę dla mnie...? Kupiłeś mi prezent? — upewnił się, dokładnie przypatrując się mojej twarzy, jakby doszukiwał się w niej śladu drwiny albo złośliwości. Przez chwilę z tego powodu zrobiło mi się przykro, ale nie mógłbym powiedzieć, że go nie rozumiałem.

Z powagą skinąłem głową.

— Otworzysz? — spytałem. Błazen jeszcze przez chwilę przypatrywał się trzymanej paczce, potem skinął głową i gestem zaprosił mnie do środka. Usiedliśmy obaj na łóżku, a trefniś niemal z namaszczeniem odwiązał wstążkę i rozwinął papier skrywający cenną zawartość. Ostrożnie uniósł szmacianego pieska za grzbiet, przypatrując mu się ze zdumieniem, a mnie nagle zrobiło się głupio.

— To... pies...? — odezwał się po chwili Błazen wciąż z nutą zdziwienia w głosie. — Ale... dlaczego?

— Bo to niesprawiedliwe. Bo z nich wszystkich właśnie ty najbardziej zasługujesz na to, żeby znaleźć prezent pod choinką — odpowiedziałem. — To nie pierwszy raz, kiedy brakuje dla ciebie upominku, prawda? — spytałem cicho po chwili.

— Czyli jednak się domyśliłeś. — Trefniś uśmiechnął się smutno, przypatrując się trzymanemu w dłoniach pieskowi.

— Tak — skinąłem głową. — Przepraszam, że to nie tamten pajacyk. Nie wystarczyło mi na niego pieniędzy... Tego psa wybrałem, bo mi ciebie przypomina. I... pomyślałem, że może... że może chciałbyś mieć do czego się przytulić w nocy... — odpowiedziałem z zażenowaniem.

Błazen uśmiechnął się lekko, widoczne na twarzy zdumienie i smutek przeradzały się stopniowo się w czysty zachwyt, w oczach zalśniły mu iskierki, kiedy dokładnie oglądał maskotkę, a potem niemal odruchowo przytulił ją do piersi. Wtedy ja też uśmiechnąłem się na ten widok. Błazen odpowiedział mi tym samym, pokazując cały rząd białych ząbków i zaraz przysunął się bliżej, mocno obejmując i mnie. Pogłębiłem uśmiech, chętnie odwzajemniając ten gest.

— Dziękuję — odezwał się Błazen, z policzkiem wspartym o moją pierś. — Wesołych świąt, Bastardzie.

— Wesołych świąt, Błaźnie — odpowiedziałem, nie wypuszczając go z ramion.

Resztę wieczoru spędziliśmy już we dwójkę. W wielkiej sali biesiadnej pod naszą nieobecność zaczęły się tańce, panowała tam atmosfera żywej zabawy i niczym niezmąconej radości. Minstrele zupełnie porzucili śpiewanie artystycznych i nastrojowych ballad, uznając najwyraźniej, że i tak nikt ich nie słucha, a zamiast tego zaczęli przygrywać do zabawy. Tańczono więc przy wtórze lutni, fletów, bębnów i grzechotek. Wygrywana na fujarce melodia nie zawsze zgadzała się co prawda z właściwym rytmem, ale ogólny efekt był satysfakcjonujący, a ponieważ wszyscy byli w uroczystym nastroju, nikt nie miał za złe grajkom tych drobnych potknięć. Mimo początkowego oporu z mojej strony, uległem w końcu namowom Błazna i przyłączyliśmy się nawet do tańczonego w kole wesołego reja. Później leżąc na brzuchach przed kominkiem słuchaliśmy opowieści bajarzy, które dzisiaj mówiły o początkach świata i przeszłości, do późna też rozmawialiśmy i śmialiśmy się, podjadając ciastka, dopóki obaj nie zaczęliśmy ziewać.

Było już późno, kiedy poszedłem do swojej komnaty. Dołożyłem trzy polana do zamierającego ognia ipodszedłem do łóżka, z trudem powstrzymując się od zagrzebania w pościeli tak jak stałem. Szykowałem się właśnie do spania, odłożyłem na wieko skrzyni złożone w kostkę kamizelkę i kaftan i akurat naciągałem przez głowę czystą koszulę nocną, kiedy drzwi mojej komnaty uchyliły się lekko i do środka zajrzał Błazen. On też był już przebrany w strój nocny, na ramiona narzucił koc, którym otulił się dokładnie, w zgięciu ramienia trzymał pieska w kratkę.

— Nie śpisz? — zauważył, wsuwając się całkiem do mojej komnaty.

Pokręciłem głową przecząco.

— Coś się stało? — zapytałem.

— Zimno mi, nawet pod kocami — poskarżył się trefniś. — A ty masz prawdziwy kominek. Pomyślałem... Mogę tu do ciebie?

— Tak — odpowiedziałem, zaraz jednak zawahałem się na chwilę. — Ale chyba mam lepszy pomysł. Przyniesiesz swoją kołdrę? I pledy? — Błazen spojrzał na mnie, przechylając lekko głowę w zdumieniu, ale bez słowa skinął głową.

Kominek w wielkiej sali biesiadnej już wygaszono po uczcie, ale popiół w dalszym ciągu był ciepły, gdy go rozgarnąłem okazało się, że nawet jeszcze lekko się tli, dołożyłem więc drwa, podsypałem wiórami i kilkukrotnie szturchnąłem pogrzebaczem, żeby drewno łatwiej się zajęło. Chwilę potem na palenisku znowu tańczył płomień, stopniowo coraz większy i coraz pewniejszy.

Błazen patrzył, stojąc z boku, przy ogniu, jak rozkładam nam przy kominku posłanie z kołder i poduszek ściągniętych z mojego łóżka. Starałem się to zrobić szybko, obaj byliśmy ubrani tylko w koszule nocne, lekko drżący w wieczornym chłodzie. Błazen wciągnął na nogi wełniane skarpetki, z których jedna zsunęła mu się teraz do kostki, ale ja czułem na nagich stopach nieprzyjemne ukłucia chłodu od kamiennej posadzki. Wreszcie położyliśmy się obaj, Błazen przykrył swoimi kocami nas obu, a potem wiercił się dotąd, aż wcisnął się także pod mój. Odstąpiłem mu miejsce od strony paleniska i czekałem cierpliwie aż się umości wygodnie.

Przez chwilę obaj leżeliśmy cicho, bez ruchu, szybko jednak okazało się, że żaden z nas nie ma jeszcze ochoty na spanie. Do późna rozmawialiśmy przyciszonymi głosami, przekomarzając się i co jakiś czas chichocząc bez opamiętania. Błazen chętnie dzielił się ze mną wszelkimi dworskimi plotkami, których ja słuchałem z prawdziwym zainteresowaniem i niekiedy z oczami szeroko otwartymi ze zdumienia. Zastanowiłem się, kiedy Błazen na moment zamilkł, nad jakąś opowieścią, którą mógłbym mu się odwdzięczyć, ale wtedy trefniś przekręcił głowę, spoglądając na mnie.

— Mogę ci coś powiedzieć? — zapytał.

— Przecież i tak to zrobisz, z pozwoleniem czy bez — próbowałem mówić tonem lekkim i żartobliwym. Błazen nagle stał się zastanawiająco poważny. Czasem jeszcze zdumiewało mnie, jak biegle potrafił porzucić swoje zwykłe kpiny, żeby zaraz rozmawiać ze mną zupełnie normalnie i szczerze, bez ukrytych za słowami głębszych przesłań. Chyba nagle onieśmielony odwrócił wzrok.

— Pamiętasz jak się pierwszy raz spotkaliśmy? Wtedy gdy król Roztropny podarował ci broszę? — Pokiwałem głową w odpowiedzi. — Widywałem cię już wcześniej, często ci się przyglądałem, z ukrycia, kiedy ty nie zdawałeś sobie z tego sprawy. Zawsze byłeś sam, tak jak ja. Inne dzieci z twierdzy trzymały się razem...

— Żaden z nas nigdy nie pasował do innych dzieci. — Wzruszyłem lekko ramionami.

— Tak. — Błazen skinął głową. — Tak czy inaczej, polubiłem cię właściwie od razu. Wtedy gdy patrzyłem na twój wyraz twarzy... Oddałeś królowi swoje serce, podobnie jak ja. Byłem wtedy zazdrosny. Chciałem, żebyś na mnie też spojrzał w ten sposób, chciałem się z tobą bawić, rozmawiać, śmiać się. Chciałem cię mieć na wyłączność. Właśnie ciebie. Jako przyjaciela.

— Zostaliśmy przyjaciółmi. — Uśmiechnąłem się lekko, wygodniej układając się pod kołdrą, z głową wspartą na ramieniu.

— To coś znacznie więcej niż przyjaźń. — zaprotestował Błazen, znowu zwracając ku mnie wzrok. — To ty nadałeś mi imię Błazna. Ty jeden zawsze patrzyłeś mi w oczy, podczas gdy inni obojętnie odwracali wzrok. I to właśnie jest najlepszy prezent jaki tylko mógłbyś mi dać. Zawsze, przez całe życie będę ci za niego wdzięczny. — Trefniś uśmiechnął się do mnie szeroko. Odwzajemniłem uśmiech.

— Wiesz dobrze, że ja też nie mógłbym sobie wymarzyć lepszego przyjaciela — powiedziałem cicho, ale zaraz dodałem: — To nie był pierwszy raz.

— Co? — Błazen znów spojrzał na mnie.

— Spotkaliśmy się już wcześniej — powiedziałem powoli. — Na samym początku, kiedy biegałem do miasta, bawić się z dziećmi stamtąd. Zobaczyłem cię, wybiegając z ogrodu. Siedziałeś na szczycie muru, ze skrzyżowanymi nogami, łokciami opartymi na kolanach i z głową podpartą na dłoni. Ty patrzyłeś na mnie, z zazdrością. Nie miałem najmniejszych wątpliwości, że też chciałbyś się bawić. Mogłem wtedy się do ciebie uśmiechnąć albo cię zawołać, ale... Wiesz, nadal byłem nowy wśród tych, z którymi spędzałem czas w mieście i chyba jeszcze nie do końca wierzyłem, że mnie do siebie przyjęli, ale bardzo mi zależało na ich towarzystwie. Gdybym cię ze sobą przyprowadził, ryzykowałbym utratę tego wszystkiego. Teraz żałuję, że tego nie zrobiłem... — ucichłem. Błazen uśmiechnął się lekko.

— Nie żałuj — odparł. — Nie pamiętam tego.

Odwzajemniłem jego spojrzenie, ale tym razem trefniś mówił szczerze.

— Dobrze. — skinąłem głową. — Jeśli naprawdę nie pamiętasz, to ja także nie będę pamiętał — stwierdziłem i chwilę później ziewnąłem szeroko, czując, że zaczyna mnie jednak ogarniać znużenie po dniu pełnym zdarzeń. Puchowa kołdra była miękka i ciepła. Zagrzebałem się w pościel, zamknąłem oczy. Błazen już nie odpowiedział. Po chwili poczułem jak przekręcił się pod kocami, wiercił się jeszcze przez chwilę, wygodnie zwijając się na boku w kłębek, z kolanami podciągniętymi do piersi. Jedną ręką przygarniał do siebie teraz pieska w kratkę, drugą przesunął po poduszce w moją stronę, a ja chętnie wsunąłem własną dłoń w uścisk jego palców. Zasnęliśmy, trzymając się za ręce.

Kiedy rano otworzyłem oczy, wielka sala biesiadna była już skąpana w bladym świetle dnia. Ogień w kominku wygasł, powietrze było chłodne. Błazen przysunął się do mnie w nocy, chyba instynktownie szukając ciepła, spał jeszcze, wciąż ciasno zwinięty w kłębek i mocno do mnie przytulony. Ja też zupełnie odruchowo objąłem go ramieniem podczas snu. Wiedziałem, że go nie wyczuję, ale i tak, jeszcze na wpół śpiąc, delikatnie sięgnąłem Rozumieniem. Bezpieczeństwo. To było jego odczucie. Wypływało z miękkiego ciepła czystej pościeli, z pachnącej ziołami poduszki pod głową i obecności bliskiej osoby tuż obok. Bezpieczeństwo otulało mnie delikatnie, jak chłodna dłoń dotykająca mojego ramienia. To było prawdziwe. Poruszyłem się lekko, odwracając głowę. Tuż przy mnie ukucnął stryj Szczery, przypatrujący się nam z lekkim uśmiechem.

— No, Bastardzie, pora wstawać — odezwał się łagodnie. — Szuka was połowa zamku, jak nie lepiej, a wy tutaj ukryci przespaliście całe to zamieszanie.

— Szukaliście nas? — powtórzyłem sennie, siadając w pościeli. Książę skinął głową.

— Tak. Jedna z pokojówek poszła obudzić cię na śniadanie, a zastała tylko rozgrzebane łóżko. Nie znalazła cię w kuchni, Brus powiedział, że u niego też cię nie było, więc wystraszona pobiegła do księżnej Cierpliwej, a ona podniosła alarm. Brus starał się ją co prawda uspokajać, mówił, że jesteś najbardziej odpowiedzialnym, najbardziej godnym zaufania chłopcem jakiego zna, ale wtedy okazało się, że zniknął także Błazen, a wiemy, że wy zwykle trzymacie się razem. Napędziliście nam trochę strachu.

— Niechcący — odpowiedziałem ze skruchą. — Błazen marzł w nocy, a tu kominek jest duży, więc pomyślałem... — Przerwałem, kiedy trefniś poruszył się tuż przy mnie i chwilę potem też podniósł się powoli, dłońmi przecierając oczy, zupełnie zaspany i najwyraźniej głęboko nieszczęśliwy, że każe mu się wstawać o tak wczesnej porze. Nie mogłem powstrzymać uśmiechu, gdy patrzyłem na niego takiego, zwłaszcza kiedy sennie zapytał co się stało. Książę Szczery też z trudem hamował rozbawienie.

— Wstawajcie — powtórzył ze śmiechem, czule mierzwiąc mi jeszcze włosy. — Ja powiem pozostałym, że zguba się znalazła. — Patrzyłem jak stryj wstaje i odchodzi w kierunku drzwi, gdy je uchylił, usłyszałem też wreszcie harmider jaki panował na zewnątrz z naszego powodu.

Przeniosłem wzrok na Błazna. On też na mnie patrzył, ale zanim zdołałem powiedzieć choć słowo, do komnaty jak huragan wpadła księżna Cierpliwa w asyście Lamówki. Obie natychmiast dopadły do nas, Lamówka skrupulatnie sprawdziła i wypytała nas czy nic nam nie jest, księżna z miejsca przeszła do połajanki, wyrzucając nam bezlitośnie jakiej paniki w zamku byliśmy sprawcami. Słowa padały z jej ust jedno po drugim, z prędkością strzały wystrzelonej z kuszy. Obie też rozmyślnie ignorowały moje zawstydzenie — stałem przed nimi w samej koszuli nocnej, a w dodatku w drzwiach komnaty dostrzegłem teraz Brusa w towarzystwie księcia Szczerego i jeszcze kilku służących. Chyba nigdy nie czułem się bardziej nieswojo. W pewnym momencie wymieniliśmy tylko z Błaznem spojrzenia; spotkały się wpół drogi, jego — rozbawione i moje — zawstydzone. Często spoglądaliśmy zresztą na siebie tamtego dnia.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top