65. Jake.
-Mamo! Tutaj jestem! Dlaczego mnie nie widzisz?-Pomachałam zapłakanej matce dłonią przed oczami. Tata i mój brat, również nie powstrzymywali łez. Pięć minut temu do domu wparowała policja i powiadomiła rodzinie, że nie żyję. Ale przecież ja tutaj jestem!
-Tato! Nie słuchajcie ich! Jestem przed wami!-Krzyknęłam, jednak oni nic nie słyszeli. Co się dzieje?
***
Nie umiałam się poruszyć, a oddech stawał się coraz płytszy. Chociaż, czy ja na pewno nadal oddycham? Czy to tylko głupie złudzenie, mające na celu, trzymać mnie jakoś w tej rzeczywistości, której tak bardzo nie chcę. Patrzyłam jak zamykają trumnę z moim ciałem, po czym wynoszą ją z małej kaplicy. Nadal stałam nie ruchomo, widząc jak moja rodzina, ubrana na czarno wychodzi, zaraz za czwórką mężczyzn. Zamknęłam oczy i westchnęłam. Wszystko przestało mieć jakikolwiek sens, a patrzenie na cierpienie mojej rodziny wcale nie polepszało mojego samopoczucia.
Schowałam ręce do kieszeni, zwiesiłam głowę i ruszyłam przed siebie. Nie interesowało mnie gdzie idę, ani gdzie trafię. Po prostu... nie chcę patrzeć na zapłakane twarze mojej rodziny, trumnę i te wszystkie czarne stroje. W sumie wychodzi na to, że zwiałam na wagary z własnego pogrzebu. Prychnęłam pod nosem.
-Uważaj!-Ktoś krzyknął, na co zatrzymałam się w miejscu. Sekundę potem wjechał we mnie samochód. Nic mi się nie stało, jedynie poczułam mrowienie na całym ciele. Wcześniej sprawdzałam, przenikam przez wszystkie przedmioty. Nawet się nie przesunęłam z środka ulicy, po prostu odwróciłam się, chcąc zobaczyć kto krzyknął, bo chwilowo było bardzo mało przechodniów. Moje ciało ponownie opanowało mrowienie, co znaczy, że kolejny samochód mnie "przejechał".
Na chodniku stał mężczyzna, wpatrzony we mnie szeroko otwartymi oczami i rozdziawioną buzią. Wyglądał jakby ducha zobaczył. Zamknął buzię, pomrugał parę razy, obrócił się na pięcie i szybkim krokiem skierował się w lewą stronę.
Zaraz. On mnie widział. Widział mnie jako jedyny.
-Poczekaj!-Krzyknęłam zaczynając za nim biec.
-Niczego nie widziałem!-Odkrzyknął zaczynając uciekać.
-Widziałeś i o to chodzi!-Przyśpieszyłam kroku.
-Nie widziałem, wydaje Ci się!-Zrobił to samo co ja.
-Ale mnie słyszysz, a to już coś!
-Nie słyszę!
-To po jaki chuj odpowiadasz!?
-A bo ja wiem?! Duchem jesteś!
-Jakbym nie zauważyła!
-Przestań mnie gonić!
-To przestań spierdalać!
-Nie!
-Dlaczego?!
-Bo jesteś pierdolonym duchem!
-Wcale, że nie!
-Gdybyś nie była, to byś...! To byś nie żyła bo Cię samochód przejechał!
-Nie przejechał mnie!
-W takim razie co to przed chwilą było?!
-A skąd ja mam to wiedzieć?!
-Ja wiem! Po prostu jesteś pierdolonym duchem!-Krzyknął. Już miałam go złapać, jednak wtedy ogarnęłam, że przenikam przez wszystko. Moja dłoń przeleciała przez jego ciało, poczułam na niej lekkie mrowienie. Potknęłam się o własną nogę, by chwilę później leżeć jak długa na chodniku. Ku mojemu zadowoleniu, mężczyzna poślizgnął się na kałuży, po czym do niej wpadł. Tyle by było z jego czystego garnituru. Natychmiast wstałam, po czym się nad nim pochyliłam.
-Skoro już obaj jesteśmy poszkodowani, możemy w końcu porozmawiać?-Spytałam.
-Nie?-Uniósł jedną brew.
-Dlaczego?-Zrobiłam to samo.
-Bo nie dość, że jesteś duchem, to pobrudziłem sobie nowy garnitur? I leżę w kałuży.-Mruknął.
-Ano tak.-Podałam mu dłoń, chcąc pomóc mu wstać. Niestety kiedy chciał ją złapać, jego ręka po prostu przeleciała przez moją, a on ponownie wylądował w kałuży.-Em... Sorki?
-Spoko.-Mruknął, wstając sam.
***
-Umarłaś cztery dni temu...-Stwierdził pod nosem. Od jakiś dziesięciu minut siedzimy u niego na kanapie i zastanawiamy się, nad moim egzystowaniem. Znaczy, on zdążył się jeszcze przebrać, z brudnego garnituru na ciemne spodnie i koszulkę na ramiączkach. Też ciemną.
-No tak.-Przytaknęłam.
-I nie spotkałaś nikogo innego, podobnego do Ciebie?
-Nie... Ja... Ja raczej nie wychodziłam z domu. Aż do dzisiaj...-Mruknęłam, przypominając sobie zapłakane miny rodziców.-A dzisiaj był mój pogrzeb.-Powiedziałam cicho.
-Przykro mi. Nawet sobie nie wyobrażam, jak to jest patrzeć na swoje martwe ciało.-Westchnął.
___
Przepraszam, że wam przerywam lekturę, ale w tym momencie wsadziłam rękaw mojej ulubionej bluzy do majonezu. Pytanie brzmi, co na moim biurku do jasnej cholery robi majonez. Nosz kur... Zaraz wracam, muszę się przebrać i tu posprzątać. Elo.
Nie no, kurwa serio, co na moim biurku robi majonez? O.o
___
-Nie chcesz tego przeżyć.-Mruknęłam.-W sensie, ja tego nie przeżyłam, bo z tego co wiem, nie żyję, więc...
-Jak umarłaś? Pamiętasz coś z tego?-Jake mi przerwał.
-Na początku nie pamiętałam. Przypomniałam sobie dopiero drugiego dnia.-Powiedziałam. Mój wzrok spadł na szklankę z kawą, stojącą na stoliku. Nie wiem, czy chcę o tym mówić, w końcu własna śmierć to ciężki temat. A moja... moja nie była zbyt przyjemna. Szybko wytarłam łzę, która zaczęła spływać po moim policzku.
-Nie musisz mówić, jeżeli nie chcesz.-Powiedział spokojnie.
-Chcę.-Wykrztusiłam szybko. Chcę się o tym komuś wygadać, zwłaszcza, że Jake jako jedyny mnie widzi.-Szłam do domu. Było późno, bo zasiedziałam się u przyjaciela, więc kiedy byłam w połowie drogi było już całkowicie ciemno. Robiło się też zimniej, dlatego wybrałam drogę na skróty. Niestety, nie był to najlepszy pomysł... Kilku mężczyzn... nie wiem dokładnie kto i ilu ich było, nawet nie chcę wiedzieć. Najpierw...-Zatrzymałam się. W gardle rosła mi coraz to większa gula, zaschło mi w ustach. Mimo wszystko, zignorowałam to.-Zgwałcili mnie, a potem zadźgali nożem.-Wypaliłam na jednym tchu. Jake się nie odezwał.
-Przytuliłbym Cię i jakoś pocieszył, ale... ale nie umiem.-Rozłożył bezradnie ręce.
-Bo jestem pierdolonym duchem?-Uniosłam jedną brew, lekko się uśmiechając.
-Przerażony byłem! Nie chciałem Cię urazić!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top