W oddali
Oto krótkie opowiadanie, które startowało w konkursie organizowanym przez @Insygnia20 z okazji Walentynek (2021r.). Przyznam szczerze, że nie miałam wielkiej ochoty brać się za romans — nigdy nie czułam się mocna na tym polu, ale jestem zadowolona z rezultatu.
Brałam udział w kategorii "Miłość w czasach zarazy" i od tego właśnie wziął się mój pomysł.
Miłego czytania.
Powietrze było lekkie i niespokojne, wiatr co chwila zmieniał kierunek, skręcając się między gałęziami drzew jak w boleściach. Wiek dziewiętnasty dobiegał swojego końca, zostały zaledwie trzy lata jego trwania, a właśnie teraz w Seattle rozgorzała histeria. Zaczęło się jak zaczyna się każda trawiąca ludzkie umysły fantazja — od skarbu. W czerwcu dwa statki, Excelsior i Portland, zawinęły w porcie, potężnie obciążone wydobytym z rzeki Klondike złotem. Tyle wystarczyło, by podnieść ciśnienie Amerykanom z zachodniego wybrzeża. Serca zabiły szybciej, gotując organizm do walki z wlewającym się w żyły ogniem. Trzeba było jednak myśleć racjonalnie. „Nie oszaleję jak oni" — rzekł Adam Keller swojej żonie, całując ją na pożegnanie. — „Jestem twardo stąpającym po ziemi człowiekiem. Nadarzy się okazja, wykorzystam ją. Nie nadarzy się, wrócę". „Jestem człowiekiem wykształconym" — rzekł rodzinie Steven Schmidt. — „Nie zdziczeję jak oni". Ale tchnienie zarazy pulsowało już w ich skroni, oczy lśniły gorączkowo. Nastał czas histerii, godzina obłędu.
Ruth stała w progu. Ciepły blask kominka oświetlał jej rumianą twarz. Kremowa podomka, która swobodnie okrywała jej ciało, przypominała materiałowy wodospad, falujący z każdym podmuchem powietrza. Kasztanowe włosy kobiety zostały luźno odrzucone na plecy, nieskrępowane już tuzinem szpilek, przy pomocy których zwykle stylizowała fryzury. Uśmiechała się ciepło, widok jej twarzy był kojący, działał jak uzdrowicielski balsam.
Wyciągnął do niej ręce, ona podeszła bliżej i usiadła na sofie, zaraz przy nim. Otulił ją ramieniem i poczuł stateczny chłód jej pleców. Przyciągnął ją bliżej. Ruth uśmiechnęła się wdzięcznie, czując ciepło bijące z miejsc, w których ich ciała stykały się. Ciepło nieco fizyczne, nieco duchowe, przebijające wszystkie warstwy ubrań. Patrzyli na siebie przez chwilę w milczeniu. Przez ostatnie dni nie mieli ani jednej takiej chwili spokoju, gdyż Sam, ich czteroletni synek, męczony był regularnie przez nawracającą gorączkę i wymioty. Nigdy nie miał dobrego zdrowia, ale ostatnie miesiące były wyjątkowo trudne. Lekarz twierdził, że pomogłaby mu przeprowadzka do spokojniejszej okolicy, możliwie gdzieś bardziej na południu, gdzie będzie mógł spędzać dużo czasu na zewnątrz, a słońce opali trochę jego bladą twarzyczkę. To był dobry, bardzo dobry pomysł. Wszystkim im dobrze by zrobiła taka przeprowadzka. Potrzebowali tylko pieniędzy. I wtedy właśnie przyszła okazja. Ukryta gdzieś w łonie kanadyjskiej rzeki, pociągająca, niemal mistyczna.
Widział je. Widział złoto. Lśniło mu ono przed oczami, gdy tylko zamykał powieki. Miałby się za szaleńca, gdyby jego cel nie był taki piękny. Taki czysty, niewinny, szlachetny.
I wołało go ono. Wołało go złoto. Wołało go swoim blaskiem, a był to blask gorący, duszący. Blask, od którego słabły nogi, a serce waliło jak oszalałe. Jego nadzieja, jego cel.
Ból gniótł jego skronie od początku miesiąca, wynikał zapewne z bezsenności. Nie był on jednak na tyle męczący, by zamierzał zgłosić się z nim do lekarza. Zaczął nawet do niego przywykać. Przypominał mu o celu, więc nie był taki zły w gruncie rzeczy.
Ujęła jego twarz, wyrywając go z otępienia.
— Salomonie — wyszeptała, a on miał wrażenie, że jej głos zadrżał nieco. Pogładziła go po skroni bielutkimi dłońmi. Chłód jej palców przyjemnie ukoił pulsowanie w głowie.
— Jestem, kochana. Zawsze będę. Zawsze z tobą.
Uśmiechnęła się, a w jej oczach tliło się coś, czego żadne z nich nie chciało nazwać. Lepiej było oszczędzić sobie tego bólu.
Ale oto okręt wypłynął z portu.
Zachodnie wybrzeże Ameryki zapłonęło od gorączki, nastał rok 1898, koniec marca.
Salomon zsiadł z pokładu i wozem przejechał do Dyea. Było to sporawych rozmiarów obozowisku na terenie okręgu Skagway. Tłoczyli się w nim poszukiwacze złota, sprzedawcy sprzętu i żywności, a także przewodnicy na wynajęcie. Obóz był ruchliwy, ludzie zdawali się być wiecznie podnieceni. Miało to pewien pociągający klimat. Nie zabawił tam jednak długo, gdyż dwa dni po przyjeździe ruszył na szlak, który, ku jego oszołomieniu, okazał się być niemal równie tłoczny jak ulice Seattle.
Góry skaliste lśniły w pełnym majestacie, obsypane grubą warstwą bielutkiego śniegu. A była to biel pełna agresji, wypalająca oczy. Szlak Chilkoot zdawał się być cieniutką wstążką, uwięzioną w uścisku kamiennych olbrzymów. Masywy skalne rzucały nań cień, stojąc nieporuszenie. Zawróćcie — zdawały się mówić. — Zawróćcie, bowiem nie jesteście tu chciani. A wiatr jęczał w akompaniamencie.
Trzeciego kwietnia byli już blisko.
Podejście było dość strome, ale Salomon nie pozwalał sobie na myśl o wyczerpaniu czy bólu. Brnął przed siebie nieprzerwanie, zaciskając zęby, bowiem wiedział, że musi znaleźć złoto nim inni ograbią Klondike w zupełności. To on musiał je zdobyć. To jemu ono się należało. Ruth zapewne nie pochwaliłaby takiego toku myślenia, ale przecież robił to też dla niej i dla Sama. Nieraz mówiła mu o tym jak chciałaby urządzić ich dom w Utah. Myśleli by zamieszkać w Salt Lake City, które właśnie zostało stolicą tego stanu. Miasto rozwijało się bardzo szybko. Po wybudowaniu uzdrowiska nad Wielkim Jeziorem Słonym, liczba mieszkańców rosła w porywającym tempie. Już widział siebie, Ruth i Sama w małym domku pośród rudych skał. Na dachu zamontują malowanego koguta, który będzie wskazywał kierunek wiatru. Będę mieli też wiernego kundelka i krowę, która zapewni im świeże, ciepłe mleko z rana. Weźmie Ruth w ramiona i nic już nie odbierze im wspólnych marzeń.
Z rozmyślań wyrwały go nerwowe okrzyki towarzysz. Zdezorientowany spojrzał na stok, który wskazywali palcami i zamarł. Jego serce przyspieszyło, organy ścisnęła mu trwoga.
Jedna z masywnych gór jakby zadymiła się od wzbijającego się do góry śniegu i lodu. Zimny żywioł z wyciem runął ze zbocza. Rzucili się do ucieczki, ale wystarczyło kilka sekund by lawina chwyciła ich w swoje szpony.
W ostatnich sekundach usłyszał potężny grzmot, jakby piorun uderzył tuż obok niego. Okrzyki towarzyszy w momencie przeszły w zwierzęce wrzaski, a potem wszystko to stało się stłumione, jakby wpadł do wody.
Uderzenie nie było miękkie, było gwałtowne i twarde, jakże nieprzypominające lekkiej białej pierzyny, której postać przyjmował zazwyczaj śnieg. Pierwszy cios poszedł w kolana, drugi w całości zagarnął walczące wytrwale ciała w biały nurt lodu. Nurt śmierci.
Czas jakby zwolnił.
I przestał widzieć słońce, zapadł mrok. Czuł tylko bicie uwięzionego serca, napierające na niego ze wszystkich stron masy lodu i dławienie we wnętrzu, niemożność zaczerpnięcia powietrza. I szum. Gdzieś w oddali słyszał szum. Jakby oceanu.
A potem znowu byli młodzi.
Usłyszał jej krystalicznie czysty głos.
— Och, Salomonie, mój drogi. Czujesz ten wiatr? Idzie zima, wcześniej niż w poprzednie lata. Dobrze żeśmy zdążyli się pobrać, bo niewygodnie byłoby ślub robić gdy śnieg spadnie.
Ujął jej dłonie w swoje i przycisnął je do ust. Zawsze miała tak chłodną skórę. W takie dni, takie zimne dni, napawało go to jakimś strachem. Zdawała się być o krok od zamarznięcia. A nie mógł jej przecież stracić. Nie tak, nie teraz. Ale po cóż niepokój? — głos w jego głowie przybrał jej ton. — Zawsze tak miałam. To nic groźnego. A nie ma nawet jeszcze zimy.
Nie ma nawet jeszcze zimy. Tak, tak, to prawda. Ale chłód przenikał go tak głęboko, jakby organy zmrożone miał lodem. Była dopiero jesień. Jeszcze nie taka mroźna, czyż nie? A jednak to zimno paliło jego wnętrze, skręcało mięśnie w węzły. Nawet jej ręce zaczęły zdawać się ciepłe.
— Zimno się robi, idźmy do domu.
— Tak, chodźmy już.
A potem leżała na łóżku, w ramionach trzymając dzieciątko. Było malutkie, dużo mniejsze niż większość przychodzących na świat dzieci. Ale oboje patrzyli na nie jak na najwspanialszy skarb tego świata.
— Spójrz, Salomonie. Oto nasz synek. Spójrz tylko na niego, spójrz.
— Patrzę, Ruth. Jest cudowny. Ale taki malutki.
— Urośnie. Syn mojej siostry też urodził się taki drobny, a przypomnij sobie jak wyrósł. Sam tak rzekłeś, wtedy cośmy go widzieli na ślubie Helen i Toma.
Zanuciła synowi kołysankę — przyśpiewkę popularną w wiosce, z której pochodziła. Coś o rybaku i rodzinie, do której chciał powrócić. Póki gdzieś tam dom w oddali, póty nie dam się srebrzystej fali. Póki płomień w palenisku, póty zawsze będę blisko.
Wzniosła oczy i spojrzała na jego pomarszczoną z nerwów twarz i podkrążone oczy.
Póki gdzieś tam dom w oddali, póty nie dam się srebrzystej fali. Póki płomień w palenisku, póty zawsze będę blisko.
Zapłakała.
— Spójrz na nas, Salomonie. Ja, ty i Sam. Nie mogłam mieć wspanialszej rodziny, nie mogłam.
— Ja też nie mogłem, Ruth.
A potem znowu był dom w Seattle.
— Mały Sammy zasnął — rzekła.
— Pożegnałem się z nim już. Wyjdę przed świtem, by zdążyć na statek. Ląduję w Skagway, stamtąd nie będzie daleko przez góry.
— Będę czekać. Nie przestanę. — Spojrzała na niego, jej oczy lśniły lekko od łez.
— Ostatecznie zawsze się spotkamy. Przysięgam.
— Wolę wcześniej niż ostatecznie.
Nie wiedział po co tak mówiła, po co chciała zadać im obojgu jeszcze więcej bólu.
— Nie złożę obietnicy, której mogę nie dotrzymać. Znasz mnie — odparł, odwracając wzrok.
— Owszem. Ale nie koi to mojego bólu.
Ale ból nas nie rozdzieli, prawda? Nie powiedział tego jednak. Czasami lepiej milczeć.
Podeszła do niego jeszcze bliżej i oparła dłonie na jego ramionach. Objął ją w talii. Oboje byli zmęczeni, strapieni, pełni niepewności, ale oto wsparci na sobie nawzajem poczuli się lżej. Z jego umysłu umknęła na chwilę myśl o celu, o skarbie. Ona odetchnęła głębiej, zimno uciekło z jej serca. Przez chwilę, przez krótką chwilę było ciepło, było jasno, było spokojnie i nic nie mogło ich rozdzielić. Ból ustał, a serca rozgorzały nowym żarem. Jakby to był dopiero początek.
A potem była na statku. Wyglądała przez burtę, jedną ręką trzymając się barierki, drugą przyciskając do swojego boku synka. Jej twarz była blada, oczy zaczerwienione i spuchnięte. Patrzyła w horyzont, wiatr falował jej czarną suknią. W pewnym momencie skierowała wzrok na taflę wody i Salomon mógłby przysiąc, że go ujrzała. Jej usta ułożyły się w delikatnym uśmiechu, tak smutnym i tak wesołym zarazem. Położyła dłoń na głowie syna i odwróciła się w jego stronę.
Statek zwał się Velvet Queen, co byłoby dużo lepszym imieniem dla prostytutki niż okrętu parowego, Salomon miał jednak przeczucie, że na jego pokładzie, Ruth i Sam bezpiecznie dotrą do portu w San Francisco, skąd pociąg zabierze ich do Salt Lake City. A tam czekało na nich ich marzenie. Ich dom, na który tyle lat zbierali pieniądze. Ruth zyskała potrzebną ich ilość zapewne z ubezpieczenia, może też zorganizowała w parafii tę zbiórkę, którą proponował jej pastor, dowiedziawszy się problemach zdrowotnych Sama. W każdym razie, udało się.
Patrzył na nich, wiedząc, że jego samotna łódka zabierze go niedługo na nieznane wody i od tamtej pory to on będzie wyczekiwał. Złota plaga zabrała mu życie, ale nie mogła przecież odebrać mu miłości do Ruth i małego Sama.
A potem uśmiechnął się. Słońce chyliło się ku zachodowi, minęły dekady czekania. Stał u wybrzeża, a spokój był jego w sercu, bowiem oto nadchodził koniec rozłąki.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top