...
Z dwóch światów pochodziliśmy.
Innymi rozdzielić nas chcieli.
Wielka duma narodu na to nie pozwalała.
Narodu z którego pochodziłem.
Z kraju z którego pochodziłeś, mimo iż nie chcieli tego przyznać.
Wszystkim winą byłeś winny, nawet kiedy jeszcze świata nie widziałeś.
Winowajcą dla wszystkich, ale nie dla mnie.
Dla mnie byłeś światłem, które przywracało mi rozsądek.
Mimo iż za wcieleniu zła uważany.
Mój rozumu wiedział jednak lepiej.
To co krzyczeli, zwykłym kłamstwem jest.
To co szeptaliśmy, boską prawdą było.
Nie wiedzieli albowiem tego co my.
To co oni chcieli osiągnąć, nigdy nie miało szans.
Albowiem nasze ślubowanie, większa moc miało niż oni.
Mimo czasów niespokojnych, razem były one pełne pokoju.
Hałas z ulic nie docierał do naszych uszu, zajętych czułymi słowami.
Zewnętrzne konflikt znaczenia nie miały, gdy razem byliśmy.
Jednak one o nas nie zapomniały.
Zabrali nas z domu, do miejsca z którego nie było powrotu.
Dniem pracowaliśmy, nocą marząc o krainach dalekich.
Patrzyłem jak w oczach mych znikasz, jak twe oczy blask tracą.
Nie zobaczyłem jednak by straciły swą miłość.
Teraz idziemy, niczym skazańcy na ścięcie.
Jednak czy nie łaskawsze by to nie było?
Skrócić nasze męki już teraz i pozwolić duszą naszym znów spotkać się w świecie pokoju i miłości.
Żegnaj więc ukochany, radości mego życia.
Żyliśmy razem i razem umrzemy, nierozłączeni mimo przeciwności losu.
Chodźmy więc opuścić to miejsce mój drogi.
Chodźmy więc do łaźni, skąd opuścimy ten świat.
Mroczny i potworny, mimo iż słońce świeciło w nim jasno.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top