SKRYWANE MOCE

16+[Komedia/Przygoda/Urban fantasy] Byty paranormalne żyją pośród nas. Tak skryte, że nie wiedzą nic o sobie nawzajem. W dzisiejszych czasach, lawirując pomiędzy śmiertelnikami, zajmują ich całkowicie przyziemne, ludzkie sprawy.
Przygodowa komedia romantyczna w klimacie urban-fanztasy, z główną bohaterką Kasią, Czarownicą pochodzenia kaszubskiego i jej pomagierem, kotem Arturem. W tle szumi morze, wieje wiatr, skrzeczą rybitwy. Czas akcji: Halloween.

Opowiadanie "Skrywane moce" w roku 2023 brało udział w konkursie RIP "Zdarzyło się w Halloween". Udało mi się zdobyć wyróżnienie, z którego jestem strasznie dumna. Poniższy tekst jest wersją odrobinę poprawioną. To opowiadanie i jego kontynuację znajdziecie w książce "Kaszubska Czarownica".

Miłego czytania :)

~~~~

Kolejne jesienne popołudnie, które spędzałam w biurze, nie miało nic wspólnego ze złotą polską jesienią, znaną jedynie z czytanek w szkolnych podręcznikach. Jak to pod koniec października bywa, wiało, lało i nie nastrajało pozytywnie, choć nie bardziej niż zwykle.

Ale lëché wiodro, wiater, deszcz - pomyślałam. [Ale paskudna pogoda, wiatr, deszcz]

Zbieranie grzybów, jarzębiny i kasztanów zaliczyłam już we wrześniu, a spacery w Parku Oliwskim zostawiłam sobie na listopad. W październiku zawsze starałam się wzmocnić odporność przed zimą, wszak latając na miotle w temperaturze poniżej zera, nie sposób się nie przeziębić. Kończyłam właśnie kurację czosnkiem w kapsułkach, bo kto by chciał zadawać się z Czarownicą, nawet lokalną, kaszubską, która straszy czerwonym nosem i gilami do pasa?! No właśnie. Nikt. To nieprofesjonalne.

Patrzyłam na kalendarz.

- Żal imprezować w środku tygodnia. Zabawa krótka, o pierwszej pójdę spać, rano do pracy, a kac będzie mnie prześladował aż do weekendu. A to nieszczescé! [a to pech/nieszczęście]- westchnęłam.

Już dawno zrezygnowałyśmy z dziewczynami z nasiadówek w lesie, przy ognisku i tańców nago na łące, zapalenie pęcherza to jednak bolesna przypadłość.

Noc Walpurgii obchodziłyśmy uroczyście, dmuchając w ogień, a w Noc Świętojańską zatapiałyśmy pannom wianki. Halloween zgodnie z kalendarzem świąt kaszubskich nie odróżniało się od normalnych dni tygodnia. Wprawdzie urządzałyśmy zwykły mały sabat: bibę, dla uczczenia pamięci sióstr Czarownic. Najważniejsza dla zmarłych noc przypadała na Kaszubach dopiero z pierwszego na drugiego listopada.

Tymczasem, w domu czekał wełniany koc i mruczący kot, mogłabym posiedzieć w fotelu z laptopem na kolanach, nakładając proste uroki i klątwy, a dopiero nocą wyjść na imprezę. Może nawet zasłużyłam na określenie #jesieniara. Od rana miałam ogromną ochotę zaszyć się w łóżku i obudzić wiosną, co w sumie nie było u mnie rzadkością.

Chłodne miesiące zawsze oznaczały większą ilość zajęć i wzmożoną pracę.

Zleceń z Trójmiejskiej Centrali przychodziło i tak coraz mniej. A to komuś ziemniaki pleśniały w piwnicy, a to ginęły słoiki z ogórkami, czasami trzeba było przegonić karaluchy ze zsypu, albo napuścić na wrednego sąsiada plagę mrówek. Jeśli były lepsze zadania, dostawał je chyba ktoś po znajomości. Jak na złość, podczas pandemii ludzie powariowali i zaczęli wiązać, gdzie popadnie czerwone wstążki, więc czasami musiałam przejść się po piwnicach i je rozplątać.

Dla zabicia czasu znalazłam sobie porządną robotę, w biurze firmy handlowo usługowej WAMP-PAX. Korzystając z wolnej chwili, zaparzyłam sobie w dzbanku mieszankę zdrowotnych ziółek, patrzyłam na ścianę deszczu za oknem, rozmyślając i mitrężąc cenny czas. Dochodziła piętnasta, kiedy do biura weszły dwie osoby.

- Kaśka, masz już sukienkę na wieczór? - zapytał wysoki głosik, przerywając moje rozmyślania.

- Kaśka to takie urządzenie do czyszczenia podłogi. Do mnie możesz zwracać się Kasia - odpowiedziałam odruchowo, tysięczny już raz, na tę samą zaczepkę. - Nie, nie mam kiecki, ale mam zrobiony świeżutki manicure. - Zaprezentowałam błyszczące, halloweenowe hybrydy. Każdy paznokieć pomalowany był w inny wzorek.

- Kasia, jak ta margaryna?! - dodał niski głos, a jego właściciel rozsiadł się wygodnie na fotelu i założył nogę na nogę. - Szkoda, że nie masz faceta, Kasiu. Żaden z tych tutaj ci się nie podoba? - Brązowy materiał garnituru zatrzeszczał niebezpiecznie. - Ja jestem zajęty - przypomniał przezornie.

Razem z Agnieszką i Rafałem stanowiliśmy dumę firmy, zgrany Dział Marketingu zwany złośliwie Wydziałem Gier i Zabaw. Co więcej, z Agnieszką od lat znałyśmy się prywatnie, jeszcze z podstawówki.

- Nie potrzebuję faceta, żeby się dobrze bawić. Mam Artura.

- Stara panna z kotem - stwierdziła Aga.

Wredna sekùtnica [wredna jędza] - chciałam powiedzieć, ale natychmiast ugryzłam się w język. Moje słowa potrafiły zmienić się w urok, nawet jeśli tego nie planowałam.

- Znowu siedzicie i plotkujecie! Może wam jeszcze kawę przyniosę?! - do pokoju wślizgnął się Filip, nasz bezpośredni przełożony i jednocześnie syn właściciela.

- Ja bym się napił, ale nie umiem obsłużyć ekspresu. Chodź i nam pomóż - zaproponował Rafał.

- Które z was idzie z nimi na konferencję?! - spytał podejrzliwie Filip, wskazując ruchem głowy na grupę mężczyzn w sali konferencyjnej. - Powinno dziś tam być całe Biuro Obsługi Klienta, a wszyscy się wykręcają sianem.

- Ja nie mogę, maluchy mają Halloween w przedszkolu. - Aga zasłaniała się dzieciakami przy każdej możliwej okazji.

- Jadę z żoną do lekarza - wymyślił na poczekaniu Rafał. - Przecież ustaliliśmy, że ty z nimi idziesz - zwrócił się do szefa.

- Ja właśnie też nie mogę - stwierdził Filip, gładząc łysinę wypielęgnowaną dłonią. - Żona jest w ciąży.

Trzy pary oczu wpatrywały się we mnie badawczo.

- Pracuję na drugi etat, nie biorę popołudniowych zmian - wyjaśniłam, ale jak widać, byłam mało przekonująca. Zbyt krótko pracowałam w WAMP-PAX, żeby mieć jakąkolwiek siłę przebicia.

- No to załatwione! - ucieszył się Filip i wyślizgnął się na korytarz równie bezszelestnie, co wpełzł.

- Miłej zabawy! - pożegnała mnie pozostała dwójka, opuszczając w pośpiechu pokój.

Z trzaskiem zamknęły się za nimi drzwi, a rozszczelnione okno tuż przy moim biurku huknęło od przeciągu, lekki powiew podniósł żółte karteczki z notatkami i porozrzucał je po pokoju.

Niech to diôble wezna! [Do diabła!] Nawet się nie broniłaś! - pomstowałam w duchu. - Uniknęłaś konfrontacji i zostałaś z ręką w nocniku. Pomyśl, jak obskoczysz dwie imprezy dzisiejszej nocy?!

O siedemnastej zaczynała się konferencja, a po niej kolacja i bankiet w Hotelu Posejdon. Punktualnie o dwudziestej drugiej miałam się zjawić na Halloweenowym Party Czarownic w Sopockim SPA na Łysej Górze.

Natychmiast potrzebowałam planu, więc mój rozhisteryzowany umysł rozpoczął kalkulację.

Latanie na miotle nie wchodzi w grę, za duży wiatr. Jest Halloween, na drogach będzie tłoczno.

Z dwóch znanych mi metod na szybkie przemieszczanie się, wybrałam teleportację. Wprawdzie portale były bardziej spektakularne, ale nie miałam aż tyle czasu i miejsca. Do rzucenia czaru potrzebne było zaklęcie i korespondujący eliksir. Brakowało mi tylko odrobiny pajęczych sieci i sierści wilka, resztę, czyli zestaw miniaturek, pipetę i dwa flakoniki miałam przy sobie w torebce.

Składniki do czarodziejskich eliksirów nie były dostępne w żadnym sklepie stacjonarnie, niestety trzeba wszystko zdobywać we własnym zakresie. Właśnie dlatego Czarownice żyły najczęściej w zatęchłych leśnych chatkach, gdzie było pod dostatkiem surowca wszelkiej maści.

Na szczęście, nad regałem w archiwum mieszkało stado kątników, włochatych pająków. Rozsunęłam niewielką drabinę, zdjęłam szpilki i wdrapałam się na sam szczyt. Końcówką długopisu ściągnęłam biały puch pokryty odrobiną kurzu, który zebrał się w samym rogu pokoju. Pozostał jeszcze kłąb futra.

Z braku laku nada się Burek na stróżówce, w końcu pies wygląda, jakby w jego żyłach płynęła wilcza krew - pomyślałam.

Zdobycie sierści było odrobinę trudniejsze niż zwykle i choć pies uwielbiał czochranie za uchem, tego dnia był nieufny i niespokojny.

Korzystając z wolnej chwili, przygotowałam na biurku fiolkę czarodziejskiego eliksiru i drugą na zapas.

Wychyliłam głowę zza drzwi gabinetu, oceniając sytuację. Trafiła mi się opieka nad zgrają handlowców. Kręcili się przy sekretariacie, wypełniając pomieszczenia śmiechem i zapachem dobrej wody kolońskiej, tuszującej lekką woń alkoholu.

Wparowałam, stukając obcasami i rzuciłam wesoło Teresce, naszej sekretarce: - Robią tyle hałasu co stado bawołów!

- Dzień dobry! Nazywam się Katarzyna Ceynowa, z działu marketingu. Proszę o chwilę uwagi! - powiedziałam podniesionym głosem do grupki mężczyzn, przebijając się przez wrzawę, która wypełniała salę konferencyjną. - Halo!! Za piętnaście minut podjedzie bus i przetransportuje panów do hotelu.

Obserwowali mnie, a na ich zaróżowionych twarzach malowało się zaciekawienie. Cudem udało mi się zebrać całą rozbrykaną dwudziestkę w hallu przy wejściu. Jeden był tylko nad wyraz spokojny, lecz ten z kolei pożerał mnie wzrokiem jak zaległy lunch.

- Czy wszyscy mają płaszcze, walizki i telefony? W razie czego proszę zgłaszać zagubione rzeczy, jeśli się znajdą, odeślemy je pocztą lub paczkomatem.

Deszcz ustąpił miejsca lekkiej mżawce, a szarawe niebo przecinały z krzykiem mewy. Nagie drzewa w alejce z resztkami suchych liści kontrastowały z bogato przyozdobionym wejściem do biurowca. Na czarnych granitowych schodach piętrzyły się wesoło pomarańczowe dynie, lampiony i filcowe nietoperze. Otrzepałam czarny płaszcz z kropli deszczu i zrobiłam telefonem kilka fotek na firmowego Instagrama. Wsiadłam razem z gośćmi do wynajętego busa, wyjechaliśmy z terenu firmy i po chwili mijaliśmy osiedla przystrojonych odświętnie domków, a na chodnikach pojawiały się grupki halloweenowych przebierańców.

Cały dzień wytrzymałam w szpilkach i garsonce, a tu jeszcze upiorny wieczór, nie do końca w pozytywnym dla mnie znaczeniu.

Z odbicia w szybie bacznie przyglądała mi się zielonooka szatynka, a z boku wyłaniał się ukradkiem męski profil. Zauważyłam bystre męskie spojrzenie i uśmiech zza wyszczerzonych, białych zębów. Poczułam się trochę jak pies pasterski pilnujący stada owieczek, a może nawet baranów, co wywołało u mnie zagadkowy uśmiech pod wąsem.

- Cóż to za zagadkowy uśmiech pod wąsem pani Kasiu? - zapytał ktoś aksamitnym głosem.

Wąsem? - Ukradkiem dotknęłam wargi, żeby sprawdzić, czy przez przypadek nie urosła mi w tej chwili szczecina. Czarownicom i to się czasami zdarza, mimo depilacji.

- Po prostu, czuję się spełniona w swojej dzisiejszej roli opiekuna i przewodnika - odpowiedziałam pobłażliwie. - Mam nadzieję, że wieczorem będziecie się równie dobrze bawić - dodałam.

Właściciel równych białych zębów i niskiego głosu siedział na fotelu za mną. Jasnoszare oczy o bardzo ciemnych obwódkach sprawiały wrażenie bystrych i zimnych. Swoim wyglądem przypominał wilka, ale takiego porządnego i kulturalnego który, zanim przegryzie ci gardło, spyta, jak się czujesz. Jeszcze sekunda, a jego milczenie zmieniłoby się w krępującą ciszę.

- Proszę mi mówić Kasia, ta „pani" mnie postarza. - Wyciągnęłam do niego rękę przez szparę pomiędzy fotelami.

- Daniel. - Mężczyzna odwzajemnił mój uścisk, miał przyjemnie chłodną, suchą dłoń.

Kierowca zatrzymał pojazd przed wejściem, więc zaprosiłam szanownych panów handlowców do wyjścia i stamtąd do hotelowej restauracji.

- Ceynowa, to chyba dość popularne nazwisko na Kaszubach? Czytałem niedawno o procesach czarownic z tych okolic, jedna z nich nazywała się Krystyna Ceynowa i mieszkała w Chałupach. - Szarmancko pomógł mi wysiąść i zabawiał rozmową.

- To moja pra-ciotka, panie Danielu.

- Zatem, Kasiu... - zagadkowo zawiesił głos. - Pracujesz w marketingu, a co robisz po pracy? Kontynuujesz tradycje rodzinne? - zagaił, gdy usiedliśmy przy kawie. - Na pewno jesteś Czarownicą.

A niech cë! [A niech cię] - pomyślałam. - Przecież to tajemnica. Nikt o tym nie wiedział!

- Naprawdę trzeba znać się na magii, żeby ogarnąć na przykład takie pozycjonowanie w Google - powiedziałam, dumna z tak błyskotliwej riposty.

- A kot? - zapytał, ściągając prawie niewidzialny prążkowany włosek z rękawa mojej czarnej bluzki.

- Kot w tym czasie zagryza ptaki lub dusi niemowlęta w parku - skłamałam, ale przecież nie mógł wiedzieć, że mój Artur jest najlepiej ułożonym sierściuchem w całej dzielnicy.

- Żałuję zatem, że nie odwiedziliśmy działu marketingu.

- Myślę, że będzie jeszcze ku temu okazja.

W hotelowej restauracji panował ścisk i gwar, kelnerzy prawie biegali z kawą i ciastem dyniowym, realizując zamówienia, a barman nie nadążał z serwowaniem kolorowych drinków.

W ciągu godziny nie dowiedziałam się niczego. Daniel tak lawirował między pytaniami, że tajemnicą pozostało: co robi i skąd przyjechał. Specjalnie nie wymienił swojego nazwiska? Głupio się przyznać, nie znałam osobiście każdego z listy gości, więc starałam się przynajmniej nie zdradzać firmowych tajemnic. Mimo to czas mijał mi wyśmienicie, a panowie handlowcy sypali żartami jak z rękawa. Dyskusja była tak przyjemna, że o mały włos przegapiłabym moment, w którym trzeba było pokierować towarzystwo w stronę sali konferencyjnej.

Nie mogłam go skojarzyć. Żadnego Daniela na liście gości nie było, a to wzbudziło moje podejrzenia.

- Szczerze mówiąc, wolałbym przejść się nad morze - rzucił w moją stronę, jakby od niechcenia pan Daniel.

- Bardzo się napracowałam, aby sprowadzić dla was prelegentów, także proszę przynajmniej udawać zainteresowanego, a na spacer może się pan udać później - powiedziałam. - Zapewniam, że morze będzie tu nadal.

- Ale jest Halloween, dzisiaj oczekuję czegoś więcej - szepnął i puścił do mnie perskie oko.

Ostrożnie, samymi opuszkami palców dotknął mojego ramienia. Wciągnął powietrze nosem, chyba wyczuł czosnek. Trochę odważniej, przycisnął swoją dłoń. Cicho syknął z bólu porażony prądem. Może chciał mnie po prostu chwycić pod rękę i tak zaprowadzić do sali konferencyjnej?

Skąd mógł wiedzieć, że nie należy dotykać Czarownicy bez pozwolenia?

Długonogie hostessy ubrane w odświętne pomarańczowe garsonki czekały już na gości, by pomóc rozlokować ich na wskazanych miejscach.

Handlowców, największe źródło sprzedaży i zysków, przekazałam do rąk samego Prezesa. Upewniłam się, czy wszyscy mają materiały, czy bufet jest prawidłowo przygotowany i mimo naprawdę szczerej ochoty, żeby rzucić to wszystko w diabły i iść do domu, zostałam. Cała ja. Podpierałam ścianę z boku sali, gotowa w każdej chwili biec na pomoc.

Jak na złość, w klimatyzowanych pomieszczeniach bladoniebieskie iskierki mocy pojawiały się znacznie częściej i właśnie wtedy zagościły na moich włosach. Cały czas czułam spojrzenia wielu ciekawskich oczu. Zerknęłam w poszukiwaniu tych szarych z ciemnymi obwódkami. Wysoki facet, w ciemnym garniturze, zajmował miejsce w ostatnim rzędzie, prawie pod ścianą i co chwilę poprawiał zjeżdżające z nosa okulary. Spojrzał na telefon i poluźnił krawat, po czym rozparł się na krześle, ostentacyjnie okazując znudzenie.

Usiłowałam ukryć ziewanie, gdy za moimi plecami wyrósł jak zjawa Rafał, zwany także nadwornym plotkarzem.

- Żona już zdrowa? Jak było u lekarza? - spytałam oschle.

- Widzę, że koleżance wpadł w oko Daniel Karczmarczyk! - powiedział, pogwizdując. - Zaprosił go osobiście Prezes - ciągnął kolega już troszkę ciszej. - Oczaruj go, a największy kontrakt w tym roku będzie nasz.

- Nie mam najmniejszej ochoty odwalać brudnej roboty, sami możecie go zbałamucić i nakłonić do podpisania kontraktu - powiedziałam. - Ja nie chcę mieć z tym nic wspólnego.

Usiłowałam skierować rozmowę na inne tory, zanim Rafał wyciągnie absolutnie niewłaściwe wnioski.

Niech to diôble wezna! [Niech to diabli wezmą] Może jeszcze mam się z nim przespać, dla dobra firmy - pomyślałam zdegustowana.

Rzuciłam okiem na aktualną listę gości, którą trzymała asystentka prezesa. Na samym dole listy, poza jakimkolwiek porządkiem alfabetycznym, widniało dopisane długopisem: Daniel Karczmarczyk.

Wtedy dopiero coś mi zaświtało. Przecież Karczmarczyk, wraz z nieobecnym tu Michalskim, byli współwłaścicielami firmy SOFT-WILK, o której względy Filip z Rafałem, starali się od miesięcy. To właśnie jego nazywali sknerą, który kilkakrotnie zmieniał warunki umowy, ale mógłby zapewnić nam kolosalne zyski. Co mógł robić na wewnętrznym spotkaniu firmy? Chyba, że trafił tutaj przypadkiem.

W moim telefonie zabrzmiał dźwięk powiadomienia.

- A niech to... - warknęłam cicho.

Dziewiętnasta. Spokojnie, zdążę - pomyślałam.

Wtedy światła w hotelu zgasły i rozległ się alarm. Zatkałam uszy. Daniel pojawił się przy moim boku w kilka sekund i otoczył mnie ramieniem, zanim kierownik ochrony zdążył wejść i poinformować nas o zwykłej awarii zasilania. Poruszał się bezszelestnie i szybko.

Musi mieć silny instynkt opiekuńczy. Wieszczi, czy wilkołak? - przeszło mi przez myśl.

Jego twarz była zdecydowanie zbyt blisko mojej. Pachniał mchem i igliwiem. Miałam wielką ochotę przekonać się od razu z kim mam do czynienia.

Kaszubscy "wieszczi" byli potworami, które wstają z grobu, pożerają własne ciało, a następnie żłopią krew swoich najbliższych. Na co dzień prawie nie różnili się od zwykłych śmiertelników i w odróżnieniu od wampirów, nie bali się słońca ani czosnku. Nie robili na mnie żadnego wrażenia. Nic a nic.

- Zabierz rękę. Wszystko w porządku. Jest OK - pprosiłam łagodnie. Odskoczył jak poparzony i wrócił na swoje miejsce. Nie chciałam go spłoszyć, ale też nie mogłam pozwolić, by mnie zdekonspirował.

W ciągu kilku minut włączono ponownie prąd, więc odmeldowałam się u Tereski, zabrałam torebkę, płaszcz z szatni, wybiegłam z hotelu i złapałam taksówkę. Wykonałam swoje obowiązki służbowe, a zabawianie nocą potencjalnych klientów już do nich nie należało.

Zostało mi dokładnie tyle czasu, aby dojechać do domu, przygotować się na fajniejszą i chyba ważniejszą dla mnie imprezę.

Poprawiłam kosmyk włosów, który złośliwie wypadał mi zza ucha. Przez szybę widziałam wychodzącego za mną przez drzwi frontowe Daniela. Obserwował odjeżdżający samochód, z wyraźną irytacją i rękami w kieszeniach. Jakkolwiek, nie miałam zamiaru go więcej oglądać, tak z drugiej strony był całkiem intrygujący.

Radio w taksówce nadawało wieczorne wiadomości.

"Według autora petycji skierowanej do sejmu, Halloween nie tylko szkodzi pamięci zmarłych i niszczy katolicką tradycję, lecz także zagraża duszy" - relacjonował dziennikarz.

- Słyszała Pani? Normalnie koniec świata. Wszędzie pełno przebierańców i straszydeł. Właśnie podali, że w Tesco nożownik zaatakował kasjera i ranił kilka osób. Wcześniej mówili, że lotnisko jest zablokowane, jakiś atak paniki, czy coś. Diabli wiedzą, kto jest kim - zagadywał taryfiarz, ale nie reagowałam.

Wyjęłam z torebki elegancką kopertę z zaproszeniem. Złoty napis „SPA Łysa Góra" lśnił w świetle latarni.

- Poczekać na Panią? - spytał taksówkarz, gdy zatrzymaliśmy się pod moim domem we Wrzeszczu. - Zdążymy jeszcze do Sopotu, widziałem zaproszenie.

- Nie, dziękuję. Chyba tam wcale nie pójdę - skłamałam.

- Będzie pani dziś ostrożna. Zapowiadają silny wiatr - krzyknął, gdy odjeżdżał.

- Już się przyzwyczaiłam. Nad morzem zawsze wieje! Taki mamy klimat. Do widzenia - pożegnałam się i pognałam do mieszkania. Kierowca dobrze skojarzył, że Łysa Góra jest w Sopocie, ale dzisiejsza impreza była raczej poza jego możliwościami percepcji.

W domu czekał Kot, gorący prysznic i pyszne jedzonko, w tej czy innej kolejności.

- Spóźniłaś się - zaburczał Artur, gdy tylko przekroczyłam próg mieszkania. - Nie umiem sam otworzyć puszki z żarciem - powiedział, po czym odwrócił się do mnie tyłem i lizał sobie łapkę szorstkim jęzorem. - Narzygałem ci na dywanik w łazience - dodał po chwili.

- A niech cë! Zły kot, fuj. Nie wolno - strofowałam go, ale dywanik nadawał się tylko do śmietnika. - Od jutra będziesz żreć myszy - zagroziłam, ale nie zrobiło to na nim wrażenia.

Planowałam wyjścia dużo wcześniej, przez co czułam się bezpieczna i łatwiej mi było uporządkować myśli.

Na wieczorne party w SPA miałam już przygotowane tradycyjne odzienie Czarownicy: czarny welurowy dres i T-shirt z cekinową ropuchą z przodu. Spakowałam też kapcie, skarpety i szczoteczkę do zębów. Prysznic zajął mi kwadrans, kolacja również. Makijaż? Blade lico, czarna kreska na powiekę, rzęsy, czarna szminka, ot i tyle. Na drogę: adidasy, czarne jeansy, wełniany golf i skórzana ramoneska. Szpiczasty kapelusz na głowę. Szalik. Rękawiczki. Chustki do nosa. Miotła.

- Jestem gotowa. Artur, właź do transportera! - krzyknęłam do kota, jako że Czarownice wszędzie zabierały swoich pomagierów.

- W życiu! - wrzasnął. - Sama se właź! Nie ma takiej opcji! Nie będę podróżował w tak uwłaczający mojej godności sposób - zawył.

- Nie zamierzam cię ściągać z żyrandola, Arturze. Wiesz, że to jedyny bezpieczny dla ciebie wariant podróży - powiedziałam opanowanym głosem, rozglądając się po pokoju. - Czekam!

- To se czekaj - burknął spod kanapy i wtedy zadzwonił telefon.

Taki, który musiałam odebrać, nawet o dwudziestej pierwszej. Dzwonił Prezes, a jemu się nie odmawiało.

- Pani Kasieńko, ja wiem, że Pani już poszła. Oczywiście będzie i premia za bardzo dobrze zorganizowaną konferencję... Proszę wrócić, chociaż na godzinkę - mówił zachęcająco, a w tle było słychać rytmiczną muzykę.

- Ja już jestem niedostępna Panie Prezesie, jestem w piżamie i kładę się spać - skłamałam.

- Karczmarczyk zażądał pani obecności. Właściwie, to już i tak wysłałem po Panią samochód. - powiedział wesoło, po czym się rozłączył.

Znowu nie miałam się w co ubrać, nie byłam gotowa na bal. Zaczęłam rozglądać się za szmatą, którą zmienię w suknię wieczorową. Niestety, pospiesznie wyczarowana kiecka mogła w każdej chwili zniknąć, tak samo, jak czarodziejskie pantofelki. Zbędne ryzyko. Chyba wszyscy znamy historię Kopciuszka.

- Mariczëné Buksë!! - zaklęłam szpetnie. - Znajdę coś w szafie. [przekleństwa się nie tłumaczy dosłownie]

Przebrałam się w czarne rajtuzy, tiulową długą spódnicę. Wełniany golf i skórzana kurtka zostały jak w pierwotnej wersji. Zwinęłam i przyczepiłam kapelusz do paska, tak, że wyglądał, jak ciekawa klamra. Dresik spakowałam do torby. Usiadłam przy stole i czekając na kierowcę, przerzucałam z nudów „Młot na Czarownice".

W końcu Artur wyszedł z kryjówki i rozsiadł się na otwartej księdze.

- Nie powinnaś tego czytać, to smutne - powiedział. - Kacie, czyń swoją powinność - zamruczał smętnie.

- Nie kacie, tylko Kasiu - poprawiłam go.

„Fistum Pofistum, Lelum Polelum! Deszczik padô, słuńce swiecy, czarownica masło klecy. Niechaj czôrny kòt, w złoti pierscéń się zmieni."

[Deszczyk pada, słońce świeci, czarownica masło kleci. Niechaj czarny kot w złoty pierścień się zmieni]

Rzuciłam zaklęcie, drapiąc go czule po brodzie dla odwrócenia uwagi. Złośliwy kocur zaklęty w pierścień nadal miał swoją moc, więc w nagrodę ugryzł mnie w palec.

Czekałam na dole przed bramą, gdy zerwał się wiatr, który rozgonił mgłę i chmury. Zanim podjechało czarne Volvo Prezesa, jasny księżyc rozświetlał już mrok nocy. Kierowca bez słowa dostarczył mnie we wskazane miejsce.

~~~~

Sala bankietowa miała osobne wejście przez boczny taras hotelu, otulony jesiennym ogrodem. Schludnie przycięte krzewy i udekorowane girlandami lampek drzewa dodawały mu uroku. Wnętrze niedużej sali oświetlały naturalne świece, a z głębi dochodziła muzyka. Muszę przyznać, że faceci w eleganckich garniturach również wyglądali o niebo lepiej niż na co dzień. Ja wyglądałam jak ja. Niestety nie byłam wystrojona w wieczorową suknię a co gorsza, mój outfit dopełniały wysokie sznurowane glany i czarna skórzana listonoszka przewieszona na skos.

Z drugiego końca Prezes wysyłał uśmiechy i mrugał do mnie porozumiewawczo okiem.

Wzięłam kieliszek szampana z najbliższej tacy, którą niósł kelner. W oknach falowały ciężkie zasłony, wśród gąszczu stołów na gości czekały tylko kryształowe karafki z ciemnym płynem. Dalej w kolejnej sali światła kul dyskotekowych migotały na twarzach osób tańczących na parkiecie. Tuż za mną, jak spod ziemi wyrósł Karczmarczyk i oplótł w pasie ręką.

- Co robisz?!

- Porywam do tańca. Nudzi mi się bez pani - powiedział.

- Mieliśmy przejść na ty - zwróciłam uwagę.

- Tańczę dość dobrze jak na wilkołaka - wyszeptał mi do ucha.

Jego dotyk, nawet przez kilka warstw odzieży był zbyt elektryzujący. Wąchał moje włosy i dyszał na kark, prawie mu ślina kapała.

- Jadłaś parówki z czosnkiem - wysapał. Pląsał chyba z pozostałymi i dostał zadyszki.

- Co proszę?

- Standardowy posiłek samotnej czarownicy.

- Daniel, dziwnie się zachowujesz. Czuję się jak na przesłuchaniu!

Chcąc się uwolnić, zrobiłam jeden krok w tył przydeptując mu stopę i drugi krok do przodu, wykręcając mu jednocześnie rękę. Zgrabnie się z tego wywinął, zmieniając szarpaninę w kilka figur tanecznych.

- Puść mnie wilkołaku, przestało mi się to podobać - odburknęłam.

- Czym się zdradziłem? Podejrzewałaś coś?

- Jesteś z tych Karczmarczyków z Podkarpacia! Iwan to twój pradziad? Czytałam o was w podręcznikach z wiedzy o społeczeństwie.

Tak naprawdę to podejrzewałam, ale i tak byłam zaskoczona, mając nadzieję, że jednak jest zwykłym, niegroźnym człowiekiem. Bez dalszych wyjaśnień dałam się ponieść muzyce, naprawdę nieźle się ruszał, jak na takiego wielkiego faceta. Przy dobrych wiatrach jego zamiary mogły się wyjaśnić w ciągu kilku kolejnych taktów.

- Ładny pierścień, złoty - zauważył, chwytając mnie za rękę. - Pani Czarownica wolna, czy zajęta?

- Chwilowo wolna wilkołaku. Ostatni chętny nie wytrzymał presji. A pierścień ma moc, więc proszę uważać.

Mógł się od razu przedstawić: Daniel Karczmarczyk, współwłaściciel dobrze prosperującej firmy SOFT-WILK, lat trzydzieści, wilkołak, stan wolny.

- Ucieknijmy stąd, razem, póki jeszcze możemy - szeptał. Ciemne włosy miał zmierzwione, szare oczy patrzyły badawczo, coś mi jednak nie grało w jego zachowaniu. Niespokojne ruchy, wahanie, brak pewności siebie? Był obłąkany albo pod wpływem.

- Na czarownice nie działają wasze wilkołacze uroki.

- Nie działają? - wyszeptał, dotykając ustami mojego policzka. - Lubię wyzwania. Nie boisz się mnie, prawda?

Nie bałam się żadnego napastliwego dupka, zaczepiającego kobiety. Mogłam go obezwładnić w ciągu kilku sekund, tymczasem, wbrew wszelkiej logice, czułam, że jest niegroźny. Pozwoliłam, aby moje ręce powędrowały na jego szyję i przyłożyłam dłoń do jego czoła. Ciekawe. Miał zimny nos i chłodne czoło, żadnych oznak gorączki. Wzmocnił uścisk, oplatając mnie rękami w talii.

- Wiesz, że jestem znacznie silniejsza niż ty. Szaleju się nażarłeś, że jesteś taki odważny?

- Księżyc jest dziś taki piękny, mogłaś przyjąć moje zaproszenie, poszlibyśmy na spacer nad morze. Uwielbiam spacery! A potem udałoby się nam uciec - zawył rzewnie, a ja starałam się kierować logiką.

- Nie rozumiem? Gdzie uciec? Skąd? Od kogo?

- Nie jesteś bezpieczna wśród tych ludzi. Chciałem ci o tym powiedzieć osobiście, ale wyszłaś z konferencji i nie było okazji. Chodź na taras, usiądziemy i wszystko ci wytłumaczę.

Nie wiedziałam, czy był zboczonym psychopatą, czy tylko szurniętym i nieszkodliwym odmieńcem. Zawsze wybierałam ciszę i spokój, wycofywałam się przed niebezpieczeństwem. Tym razem również, zaczęłam kierować swoje kroki do hotelowego lobby, kiedy poczułam, że robi mi się tak dziwnie, duszno, słabo. Serce waliło jak głupie. Może wrzucił mi coś do szampana? On albo ktokolwiek inny...

- Co mi zrobiłeś! - krzyknęłam i wyrwałam się z uścisku. - Co się dzieje!?

Zawirowało mi w głowie, a uszy wypełnił przeraźliwy świst. Uciekłam. Jedną ręką podtrzymywałam się ściany, a drugą szukałam w torbie fiolki z eliksirem. Mogłam się przecież w mgnieniu oka teleportować w bezpieczne miejsce przy pomocy magii.

Rozbiłam szklaną buteleczkę o ziemię i jednocześnie wypowiedziałam zaklęcie:

„Wkół jô ùzdrzã jiné kraje, chëcze, jezora ë gaje. Przeniesë mie na Łësą Górã, ino chùtkò."

[Chcę zobaczyć inne miejsca, domy, jeziora i gaje. Przenieś mnie na Łysą Górę, tylko prędko.]

Poczułam, że wilkołak mnie chwyta za rękę, a potem ogarnął nas mrok. Pośrodku korytarza otworzyła się miedzy wymiarowa szczelina, pulsującą czernią, otoczona tęczową poświatą, wciągnęła nas, przemieliła i wypluła nie wiadomo gdzie.

Obudziłam się, czując piekący ból nadgarstków. Ktoś mnie szarpał za włosy, ktoś inny usiłował ściągnąć ze spuchniętego palca złoty pierścień w kształcie kota. Otworzyłam oczy. Leżałam na klepisku z rękami związanymi grubym sznurem. Przez chwilę, zanim mój wzrok przyzwyczaił się do światła pochodni, słyszałam ujadanie psów i krzyki. W ustach czułam smak krwi, a w powietrzu smród ryb. Dookoła stali ludzie. Starzy i młodzi, kobiety i mężczyźni. Wszyscy tak samo brudni, pomarszczeni i szarzy. Ich oczy świeciły się niezdrowo z podniecenia. Komuś udało się mnie rozebrać i ubrać w płocienny wór, nie miałam na sobie nawet bielizny.

- Krystyno Ceynowa, zatem potwierdzasz, że jesteś czarownicą. Przyznajesz się do rzucania uroków!? - darł się chrapliwym głosem niski mężczyzna, w brązowym, obszarpanym płaszczu. W prawej dłoni trzymał krzyż, a w lewej wielką księgę w skórzanej oprawie. - Na twoim domu ciągle siedzi stado wron!! Jesteś przeklęta! - jego głos dudnił wśród rybackich chałup, przenikał przez suszące się sieci, by ucichnąć w wydmach.

- Ùtopic! Spôlëc! [Utopić! Spalić!] - skandował tłum.

Podniosłam się na tyle, żeby zobaczyć ich twarze, były pełne entuzjazmu i ciekawości, jakby czekali na nowy odcinek książki na Wattpadzie, choć wątpiłam, aby umieli czytać. Kilku rosłych mężczyzn usiłowało przytrzymać szarpiącego się wściekle ciemnowłosego faceta o szarych oczach.

- Może spalimy ich razem? - zaproponował ten sam mężczyzna, najwyraźniej herszt bandy, a uradowany tłum wciąż krzyczał w euforii. - A może jednak zrobimy próbę wody? Muszę pomyśleć. - Podrapał się brudną dłonią po ogorzałym policzku. - Szykujcie jedno i drugie. Stos i czółno. Zabawimy się. W tych waszych wioskach rybackich w Międzymorzu nic się nie dzieje.

Związanego Daniela rzucili na ziemię obok mnie, a jeden z uczynnych rybaków, wbił mu w brzuch zardzewiały nóż. Przyczołgałam się, nie zważając na więzy. Chwyciłam go za rękę.

- Wilkołaku....

- Nie trzeba, nic mi nie będzie - odpowiedział, charcząc. - Samo się zrośnie, chyba że dostanę gangreny.

- „Dze nie wpùszczają òknã słuńca, tam chòrzeją bez kùńca. Żebë nié ten dech, tobë człowiek dôwno zdechł, Niech zdrowieje wôłka brzëch" - wyszeptałam zaklęcie.

[Gdzie nie wpuszczają okna słońca, tam chorują bez końca. Żeby nie ten oddech, to by człowiek dawno zdechł. Niech zdrowieje wilczy brzuch.]

- Musisz być bardzo silną czarownicą, skoro udało ci się przenieść nas w czasie, o jakieś sto siedemdziesiąt lat - wystękał.

- Mam jeszcze jedną fiolkę eliksiru. Udało mi się ją wyciągnąć z torby. Rozbij ją, a ja otworzę portal.

- Co tam knujecie! Diabły!? - kopnął mnie w plecy mężczyzna w brązowym płaszczu, a potem podniósł, szarpiąc za workowatą sukienkę. Okładał pięściami po twarzy, mimo że chwiałam się na zdrętwiałych nogach, płacząc z bólu, tak długo aż ponownie upadłam. Fiolka z eliksirem potoczyła się w stronę Daniela. Miałam nadzieję, że wystarczy mu siły i ją rozbije.

- „Wez mie prowadze, mòja stedżinkò, przez rzmë, przez dołë, pùdzemë dodóm, gdze bezpieczna chëcz." - wypowiedziałam resztką sił, słowa grzęzły mi w gardle, krwawiących ustach i spuchniętych policzkach.

[Zaprowadź mnie moja ścieżko przez góry przez doliny, pójdziemy do domu, gdzie bezpieczny dach nad głową.]

- Proszę, niech to zadziała. Przysięgam, przyłożę się do nauki zaklęć, niech tylko to zadziała - pomyślałam i utonęłam w ciemności.

Zasłabłam, ale będący przy zdrowych zmysłach Daniel podniósł mnie, i kiedy na tle płonących ognisk pojawiła się czarna szczelina portalu, przeszliśmy na drugą stronę.

Obudziłam się ponownie, bez bólu, ale otępiała. Do moich uszu docierała przyjemna i kojąca muzyka. Nic nie czułam, poza delikatnym mrowieniem. Udało mi się otworzyć oczy i z wysiłkiem obróciłam głowę. Pomieszczenie tonęło w blasku tysięcy świec, a po wysokim sklepieniu tańczyły cienie. To chyba nie był dobry znak, tak potwornie kręciło mi się w głowie. Sala była pusta, tylko na fotelu rozparł się Wilkołak. Siedział z przymkniętymi oczami i chyba na coś czekał.

Nie mogłam wydać z siebie żadnego dźwięku, ale powoli zaczynałam czuć chłód, jakbym dotykała rękoma lodowatej marmurowej płyty. Obok mojej głowy czekało naczynie i nóż ofiarny. Wniosek nasuwał się sam: zboczeniec i psychopata. Dzikie zwierzę o łagodnym imieniu Daniel. - Co tym razem?! - spytałam. - Czy zaklęcie nie zadziałało?

Wilkołak tylko wzruszył ramionami. Najpierw pokazał nadgarstki, skute srebrnymi kajdanami, a potem odsunął kołnierzyk białej koszuli. Srebrna obroża wrzynała mu się w skórę, zostawiając czerwone pręgi.

- Zadziałało, jesteśmy cali i zdrowi, tam, gdzie poprzednio, czyli w hotelu. W końcu jest Halloween, dzisiaj wszystkie życzenia się spełniają - zaśmiał się ironicznie. - Usiłowałem cię ostrzec. Nie jesteś bezpieczna. Twoi współpracownicy nie są ludźmi, to wampiry. Wykorzystali mnie do swoich celów, a teraz chcą odprawić czarną mszę złożyć w ofierze czarownicę.

- Mnie?! Nie mogą. Nie ogoliłam nóg! - zażartowałam, ale wcale nie było mi do śmiechu. - Daniel, ustalmy kilka faktów. Najpierw myślałam, że chcesz mnie tylko przelecieć, a potem dodałeś mi coś do szampana. Tak?

- Nie potwierdzam. To nie ja. Chciałem cię mieć dla siebie, jesteś niesamowicie atrakcyjna - przyznał Wilkołak. - Ale nie mogłem, prąd poraził mi palce. Kto wie, co byś mi jeszcze przysmażyła. A teraz... - zawiesił głos i spojrzał na zegarek. - Za kwadrans północ. Złożą cię w ofierze, a mnie puszczą wolno.

- Mnie?! Na tym brudnym ołtarzu, z zaciekami od krwi!? - oburzyłam się ponownie. - Niedoczekanie. Nie po to moja Ciotka Krystyna zginęła z rąk tych tępych wieśniaków, żebym ja się poddała. Czarownice się nie poddają!

- Niestety, dla ciebie, nie ma innego wyjścia - wymamrotał, odrobinę strapiony.

- A gdyby było inne wyjście? Pomógłbyś mi? - spytałam.

- Nie możesz rzucać zaklęć. Jesteś zbyt słaba. Ofiara krwi zapewnia im pomyślność na cały rok. Nic na to nie poradzisz. Krwawe Gody to tradycja firmy. Ofiara i popijawa.

- Podejdź do mnie. Coś ci powiem - szepnęłam płaczliwie. - Nie mogę się ruszyć, zimno mi. Chodź.

Widziałam jego wyraz twarzy. Napinał szczękę, rozglądał się niecierpliwie. W końcu wstał, ściągnął z oparcia krzesła marynarkę i okrył mnie. Znowu poczułam zapach mchu i igliwia, poczułam się bardzo dziwnie i bezpiecznie, jak w domu.

- Chciałbym ci pomóc, ale nie wiem jak. To była moja część umowy, dostarczyć cię nieprzytomną. Myślałem, że cię przekonam do ucieczki. Zobacz, gdzie doprowadził cię upór, czarownico.

- Byliśmy już na "per ty" więc Kasiu, a nie tak oschle - usiłowałam rozluźnić atmosferę w najmniej odpowiednim momencie. - W krwawej uczcie chodzi o to, żeby ciało ofiary było czyste i nieskalane. Nie przeszkadza im, że od lat nie jestem dziewicą, ale gdyby znaleźli świeże ślady, no wiesz, konsumpcji... Może coś by się dało z tym zrobić?

- Myślisz, że by ich to odwiodło od zamierzonych planów?

- Może chociaż zyskalibyśmy odrobinę czasu...

Najwyraźniej ci, którzy nas uwięzili, nie podejrzewali, że naćpana czarownica i skuty wilkołak mogą współpracować. Zwykle tego nie robili. Wilkołak chodził dookoła do ołtarza.

Wreszcie zatrzymał się pod wpływem impulsu i pogładził mnie po twarzy. Był wilkołakiem, ale przede wszystkim mężczyzną.

- Pocałuj mnie, jeśli chcesz - zaproponowałam. - Pragnąłeś mnie mieć, więc teraz jest okazja. Zapraszam!

- Nie mogę. No co ty. To byłby gwałt. Za kogo ty mnie masz! Tak na stole ofiarnym? No proszę cię! - Oburzył się Daniel. - Poza tym, wilkołaki nie zadają się z czarownicami.

- Nie gwałt, tylko moja przemyślana decyzja - tłumaczyłam. - Mam coraz mniej czasu.

- Ale ja nie chcę. Nigdy bym czegoś takiego nie zrobił! - obruszył się. Coś kręcił.

- Niech to diôble wezna! [Niech to diabli wezmą] Co z ciebie za wilkołak!? Wiem, że jestem równie atrakcyjna, co zimna jajecznica, ale może, jak zamkniesz oczy, to dasz radę - zasugerowałam. - To moje ostatnie życzenie. Jest Halloween, więc musisz je spełnić.

- To jest jakiś podstęp, prawda? - spytał, całując mnie delikatnie na próbę w szyję, potem w ramię. - Nie jesteś już tak naelektryzowana, jak po południu. Może jednak ci pomogę, ale coś za coś.

Bezczelny, jeszcze stawia mi warunki - pomyślałam. - Zgadzam się. Nie przerywaj - błagałam go jednak na głos.

- Jak ci się uda stąd uciec, zabierzesz mnie ze sobą, chcesz tego, czy nie. W Halloween nasze przysięgi są wiążące - powiedział. Wiedziałam, że coś kombinuje.

- Daniel, zgadzam się na wszystko, tylko już nie gadaj. Już raz nam się udało zwiać.

Wilkołak odchrząknął, jakby zaschło mu w gardle. Może nie lubił działać pod przymusem, a może jednak srebrne kajdany trochę go piekły. Usiadł na ołtarzu i przyglądał mi się ze zbolałym wyrazem twarzy.

- Rozumiem, że masz jakiś plan, niedorzeczny tak na marginesie, naprawdę nie chcę zrobić ci krzywdy - powiedział, po czym zaczął majstrować przy pasku od spodni.

- Jeśli mnie weźmiesz, tu i teraz, będą musieli zmienić plan, ofiara powinna być czysta, a ja będę zbrukana... no wiesz... i zyskamy na czasie.

- Myślisz, że odwołają mszę, albo przełożą ją na inny termin? Jesteś pewna? - spytał po raz kolejny.

- Tak, jak nigdy dotąd - powiedziałam, ale to było tylko ryzykowne przypuszczenie.

- Może lepiej oczaruj te kajdany, rozbij kolejną fiolkę z eliksirem i uciekniemy?

- Daniel, nie mogę nawet ruszyć ręką i nie mam ze sobą żadnych zapasów. Planowałam spokojny wieczór.

- Skoro tak stawiasz sprawę, to ja też powiem prawdę. Mam pas cnoty - wymamrotał i westchnął głęboko, jakby chciał wypuścić całe powietrze z płuc.

- Wilkołak z pasem cnoty. Nie wierzę - parsknęłam.

- Jesteś walnięta. Nie powinienem... był cię w ogóle słuchać. I tak cię zabiją. Jesteś czarownicą - powiedział, po czym zeskoczył zgrabnie z ołtarza ofiarnego i zajął z powrotem miejsce na fotelu.

- Pasem cnoty zajmiemy się później. - Nie mogłam stracić zimnej krwi. - Będziemy improwizować. Słuchaj uważnie, bo nie będę powtarzać. - Mrowienie było coraz silniejsze, czucie wracało. Daniel spojrzał na mnie zdziwiony, nie spodziewał się, że będzie ciąg dalszy. - Znajdź mój pierścień, ten z kotem. Ściśnij go mocno w ręku i wypowiedz słowo "Reversus".

- Wilkołaki nie rzucają czarów. Chyba jednak wolałem poprzedni plan.

- To proste zaklęcie odwracające. Poradzisz sobie. Wypowiedz je i od razu zmień się w wilka. Znasz choć trochę łacinę?

- Poliglotka mi się trafiła! Trochę znam - powiedział. Zdenerwowany wilkołak rozglądał się po pomieszczeniu. Podszedł, odgarnął mi z twarzy niesforne kosmyki i wsunął je za ucho.

- Jesteś na mnie zła? - spytał.

- Nie jestem. Przepraszam. Źle cię oceniłam. Poza tym nie podejrzewałam, że niedokładne trzymanie się przepisu na eliksir będzie aż tak katastrofalne w skutkach.

Zamknęłam na chwilę oczy, coś wyssało ze mnie siłę, a czucie wracało bardzo powoli.

- Możesz też poszukać mojego ubrania, będzie jak znalazł, żebym nie biegała nago po mieście. Przypominam zaklęcie brzmi: „Reversus". Wykrzycz je z całej siły, będziesz wiedział kiedy nadejdzie właściwa chwila.

- OK, a eliksir? - spytał zatroskany wilkołak.

- Jest kilka pierwotnych czarów, które są wystarczająco potężne, by zadziałać solo.

Ciężkie, bogato zdobione, drewniane drzwi otworzyły się, odsłaniając zgromadzonych po drugiej stronie. Stali tam wszyscy pracownicy firmy WAMP-PAX, oświetleni migoczącym fioletowym światłem kul dyskotekowych, sine twarze, szare i zapadnięte policzki. Oczywiście wieszczi, wampiry. Czy mogłam być tak głupia i nie zauważyć, skoro na co dzień wyglądali normalnie? Może mieli odrobinę za mocno zaróżowione policzki i zawsze czuć było od nich wódkę? Marek, Rafał, Filip, Pani Tereska, nawet Krysia z kadr, powoli zbliżali się do ołtarza, zaciskając wąskie usta. Pracowałam z nimi trzy miesiące i nic nie podejrzewałam!

Prezes, bardzo zadowolony z siebie, odepchnął Daniela siłą woli, nawet go nie dotknął, a facet zderzył się z najbliższą ścianą.

- Z drogi psie. Z tobą policzymy się później.

Wtedy, mam nadzieję, do Daniela wilkołaka dotarło coś bardzo ważnego. Wampiry nie sprawdzały się w roli przyjaciół, przynajmniej większość. Musiał natychmiast mi zaufać.

Nikt nie zwracał na niego uwagi, więc wytężył węch, do jego nozdrzy szybko dotarł zapach parówek i czosnku. Ubrania leżały porozrzucane w kącie, włącznie z moją koronkową bielizną. Złoty pierścień leżał osobno, na ziemi i podskakiwał, jak poruszany wiatrem płomień świecy.

Wybiła północ. Prezes zajął centralną pozycję za ołtarzem, wziął w obie ręce nóż, podniósł go wysoko i jak nawiedzony zaintonował smętną pieśń. Długie ostrze lśniło złotym blaskiem. Zawodził po łacinie, ale zrozumiałam tylko kilka słów (kto by się tam w szkole przykładał do łaciny, która była potrzebna tylko na zajęciach z chemii).

— Immolatio, mors, hora noctis, pura, intemerata, victoria, pecunia (ofiara, śmierć, nocna godzina, czysta, nieskalana, zwycięstwo, pieniądze).

— Sordida et polluta (brudna i zanieczyszczona) — wyszeptałam słabo. — Contaminata lupinotuum semen! (skażona nasieniem wilkołaka) — dodałam głośniej.

Podniosłam głowę i oparłam się na łokciach. Nadal byłam częściowo przykryta marynarką Daniela, więc zsunął ją jednym palcem i odrzucił na posadzkę.

— Co takiego? Nieczysta? — wrzasnął niezadowolony. — Bezczelna czarownico! Jak mogłaś!?

— Jesteś nieczysta? — spytał Filip, spojrzał badawczo na moje łono, skrzywił się z niesmakiem i odwrócił wzrok. — Spółkowałaś z Wilkołakiem?

— Było bardzo fajnie, choć ołtarz jest trochę twardy — odezwał się Daniel z końca sali.

— Będę sobie spółkowała, z kim chcę — powiedziałam. Nogi miałam jeszcze odrętwiałe, więc nie mogłam uciec, ale odzyskałam czucie w dłoniach i to wystarczyło. Pomiędzy palcami przeskakiwały błękitne ogniki mocy.

— Strasznie śmierdzi od niej czosnkiem — powiedział Rafał i odsunął się z obrzydzeniem. — Ja tej krwi pić nie będę!

— Nikt z was nie je jesienią kanapek z czosnkiem na odporność? — zarechotałam złośliwie.

— Tato, jest już po północy. Inkantacja nie zadziała — zwrócił uwagę Filip. — Jeśli nie nadaje się na ofiarę, to biorę ją z powrotem do marketingu. Braki kadrowe nam dokuczają — rozejrzał się po pozostałych wampirach. Niektórzy wzruszyli ramionami.

— Durniu! — krzyknął Prezes. — Ona jest czarownicą! Czysta, czy nie i tak ją złożymy w ofierze.

Bez zastanowienia podniósł nóż i zamachnął się, by wbić mi go prosto w serce.

— „Ódpùscë nóm naje winë, jak imë òdpùszcziwómë naszim winowajcóm". — Zacisnęłam powieki, mamrocząc słowa modlitwy. — „Opus magicae" (dzieło magii) — wyszeptałam.

[I odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom. Fragment Modlitwy Pańskiej "Ojcze nasz"]

W tej samej sekundzie, Daniel, ściskając z całej siły pierścień ze złotym kotem, wrzasnął:

— „REVERSUS"! — jego kajdany opadły i uwolniony z więzów zmienił się w wilka.

Ale to nie wszystko. Najważniejsze, że na mocy zaklęcia pierścień uwolnił prawdziwą postać Artura, a on już wiedział, co robić.

— „REVERSUS"! — wykrzyczał z całej siły w kocich płucach Artur. Zaklęcie na chwilę zatrzymało czas.

Wściekły Wilk i wielki czarny kot skoczyli jednocześnie do gardła Prezesowi i przewalili go we dwóch na ziemię. Ostrze drasnęło mnie tylko, pozostawiając skórę nietkniętą.

— Rychło w czas! — mój złowieszczy śmiech rozległ się po pomieszczeniu, ale nikt się nie poruszył. Stali zdziwieni, jakby obiad uciekał im z talerza. W końcu odzyskałam panowanie nad swoim ciałem. Podniosłam się z ołtarza i rozłożyłam ręce, pomiędzy palcami przeskakiwały już nie iskierki, ale kule ognia. Dookoła mnie rozbłysła biała poświata, przepełniona hukiem wyładowań i błyskawic rozcinających powietrze.

— Wszëtczégò bëlnégò [wszystkiego najlepszego] halloweenowego, wieszczi! — powiedziałam i usiadłam na blacie ołtarza, pozostawiając Wampiry nadal w stanie całkowitego osłupienia. — Macie może ochotę zginąć w płomieniach?

— Tato! Ojcze! — Filip dopadł z krzykiem do ciała wijącego się w uścisku wilkołaczych szczęk. Przegnał czarnego kota wbijającego pazury w klatkę piersiową seniora rodu. — Żyje, ale pewnie już niedługo. Czas na zmiany w zarządzie. Wymyślimy coś innego. Kasia, przestań już się popisywać. Zgaś te pioruny i jedź do domu, nie będzie mszy ani popijawy. Pogrzeb będzie.

— Proponowałabym restrukturyzację zamiast krwawych ofiar — parsknęłam z przekąsem — Daniel, puść już pana, rozorałeś mu gardło — poprosiłam słodkim głosem, nie zważając na kałużę czarnej posoki wylewającej się z ciała starszego mężczyzny.

Miałam szczęście, bo akurat odzyskałam czucie w stopach. Owinęłam się białą serwetą, którą zabrałam ze stołu, z podniesionym czołem opuściłam hotel i złapałam taksówkę. Kiedy dołączyli do mnie Artur i zakrwawiony Daniel, wsiedliśmy do środka.

— Poproszę jeszcze raz do Wrzeszcza, tak jak poprzednio — powiedziałam do znajomego kierowcy. — Zdecydowałam się jednak na zabawę halloweenową.

Taryfiarz przewrócił tylko oczami.

Dziewczynom z sabatu napisałam SMS-a o treści: „Nie dam rady, sorki".

Daniel ściskał oburącz moją torbę i buty, a ja szczękałam zębami owinięta serwetą.

— Kasia, ubierz się trochę, bo zmarzniesz. Chorej czarownicy z zapaleniem płuc to i czosnek nie pomoże. — Ubrał mi sweter i kurtkę. — Naprawdę, muszę się u ciebie zatrzymać — wyszeptał. — Powinienem zniknąć na chwilę z widoku, dzisiaj w nocy nie powinni mnie szukać.

— Moje mieszkanie jest bezpieczne, więc możesz zostać, a jutro pomyślimy, co z tobą dalej zrobić, panie wilkołaku. Pomogłeś mi jednak, więc jestem ci to winna.

— Nie będę mieszkał z tym kundlem! — zamiauczał groźnie kocur, broniąc swojego terytorium.

— Ani ja z tym pchlarzem! — odgryzał się wilkołak.

— Zobaczysz Arturku, że następne Halloween spędzimy normalnie — powiedziałam, drapiąc go za uchem. — Może rzeczywiście czas zamieszkać w lesie, w małej chatce. Będziemy mieli wtedy więcej przestrzeni — zażartowałam.

Księżyc jaśniał na niebie, a nadmorski wiatr roznosił wieść o tym, że pewien wilkołak nauczył się rzucać zaklęcia, a pewna początkująca czarownica uciekła wampirom z ołtarza ofiarnego. Oczywiście wszystko to z nieocenioną pomocą czarnego kota.

Koniec

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top