POSŁAŃCY NIEBIOS

Czy to możliwe, aby świat powstał tak od razu? Amoriel i Denial  - istoty o anielskich skrzydłach i świętej cierpliwości przybywają do Raju pomóc w pewnej kwestii (niecierpiącej zwłoki). Czy uda im się zapanować nad krnąbrnymi ludźmi?

#NOSoweWyzwanie  
GrupaNOS

Tematyka: romans - interpretacja dowolna.
Termin: do 10 sierpnia.
Limit znaków: brak.
Warunki: Użycie w swoim one shocie trzech słów: rondel, dług, dzienniczek.

TW: brak... są jakieś ocenzurowane przekleństwa, ale bez przesady

Bardzo dziękuję za betowanie JoanGrey09; Twoja pomoc jest nieoceniona  pisarskiWatt09 ma naprawdę moc! Bez Ciebie praca nad tym tekstem nie dałaby mi takiej satysfakcji :) jeszcze raz dziękuję!

Inspiracja muzyczna: Hozier 

Bogowie i anioły w fantasy to temat eksplorowany wzdłuż i wszerz, ale nie u mnie, więc spróbuję. Jakiekolwiek podobieństwo jest czysto przypadkowe, wierzcie lub nie.


🕊️ There's no plan.

Bóstwa suplementarne istniały od zarania dziejów. Stworzone przez Architektów na wzór Najwyższych, utkane z blasku poranka i wieczornego chłodu, zahartowane w wybuchach wulkanów. Trwały w zawieszeniu pomiędzy niebiańskim firmamentem a skażonym grzechem brudem ziemi. Stanowiły przeciwwagę dla demonicznych bytów i utrzymywały wszechświat w kruchej symbiozie. Podróżowały niestrudzone na tęczowych, anielskich skrzydłach między światem żywych stworzeń i rzeczywistością istot ponadnaturalnych. Gdyby nie ich opieka i wstawiennictwo, delikatne, zbudowane z resztek kosmicznego pyłu organizmy nie miałyby szans na przetrwanie. Ziemscy Twórcy mieli zdecydowanie za mało czasu i zbyt wiele pracy, by poświęcić uwagę każdemu z nich. Wszechświat dopiero raczkował, zdobywał doświadczenie na każdym możliwym szczeblu piramidy.

Bogów dobierano w pary, dostosowując ich zdolności do konkretnych zadań, a Denial i Amoriel od niepamiętnych czasów tworzyli zgrany duet. Różnili się nieznacznie, subtelnymi detalami. Cechował ich inny rozkład delikatnej siateczki zmarszczek mimicznych oraz rozbieżne upodobania. Nie dopuszczali jednak do zerwania łączącej ich niewidzialnej więzi porozumienia. Pracowali razem i tylko w komitywie udawało im się wypełniać powierzone obowiązki.

Kolejna misja wydawała się banalnie prosta. Nie chcieli i nie mogli odmówić, tym bardziej że zlecił ją dawny druh i przyjaciel samego Ślepego Losu, czyli ich bezpośredniego przełożonego. Stawili się zatem, w całej swojej boskiej krasie, na zielonej wyspie otoczonej bezkresem błękitnego oceanu, w jeden z wielu letnich poranków.

Wylądowali, trzepocząc skrzydłami, skrzące, tęczowe pióra połyskiwały kroplami wody, a na jasnych twarzach błąkał się niewyraźny uśmiech. Jakby wracali po długiej nieobecności do ukochanego domu. Złote, anielskie zbroje zastąpiły czarne garnitury, kontrastujące z bielą koszul. Ta przemiana symbolizowała przejście w nową tożsamość dopasowaną do sytuacji, ale oblicza mężczyzn przykrywał nadal mrok tajemnicy.

Właściciel posiadłości był jednym z niewielu Twórców pozostających w dobrych stosunkach z ponadnaturalnymi, niebiańskimi bytami. Przywitał ich na tarasie, z całą serdecznością silnych ramion i przebiegłością bystrego umysłu.

— Jakże tęskniłem! Całe wieki was nie było.

— Witaj Robercie! — odpowiedzieli zgodnie, z przejęciem i kolejno uścisnęli jego prawicę.

— Tyle razy wam mówiłem, wystarczy po prostu Bob. Znamy się przecież od eonów. Chodźcie do środka, napijecie się czegoś? — zaproponował. — Jesteśmy sami, służba ma niestety wychodne. Niedziela, dzień święty — powiedział z uśmiechem, jakby na swoje wytłumaczenie.

Wydawało się, że skrzydlaci bogowie traktują mężczyznę przyjaźnie, ale z rezerwą. Patrzyli na niego z szacunkiem, co najmniej jak na równego sobie.

Choć niżsi rangą, Twórcy cechowali się nieprzeciętną inteligencją, co w parze z doświadczeniem i kreatywnością stanowiło fascynujące, lecz niebezpieczne połączenie.

Skromna, trzystumetrowa, prawie ascetyczna willa Wielkiego Budowniczego Roberta, wrośnięta w skalisty klif, opierała się szponom czasu jak gigantyczny krab. Jej ostre linie harmonizowały z surowym krajobrazem wyspy, tworząc obraz spokoju i jednocześnie nieugiętej siły. Wnętrza zachwycały ciężkimi drewnianymi meblami, rozłożystymi i miękkimi sofami oraz dyskretnym oświetleniem. Dzięki panoramicznym oknom można było podziwiać nieustający taniec fal, a okruchy słonecznych promieni odbijały się na lakierowanym parkiecie.

Rozsiedli się pomiędzy poduchami, z pucharami w dłoniach. Amoriel mrużył oczy z zadowoleniem i delektował się gorzkawym zapachem czarnego jak samo piekło naparu. Ambrozja, napój bogów, smakowała tym razem jak najlepsza czarna kawa. Denial upił odrobinę, dmuchając zapalczywie w gorący płyn i skrzywił usta w grymasie.  Siedzieli blisko siebie, wymieniając ukradkowe spojrzenia.

— Pozwólcie, że przejdę od razu do rzeczy. Jest pewna sprawa niecierpiąca zwłoki. — Słysząc jedynie pomruk aprobaty, Bob kontynuował. — Dwa z moich najnowszych eksperymentów obdarowałem wolną wolą. Obiekty dysponują mocą sprawczą, w niewielkim zakresie. Oczywiście, wszystko mam pod kontrolą. Są zaprogramowane i przeszkolone. Instynkty działają prawidłowo, naturalne układy funkcjonują, tylko oni nie chcą współpracować.

— W sensie? Z kim współpracować? — zapytał Amoriel.

— Ze sobą wzajemnie! Ja i moi asystenci ciągle im pomagamy, wspieramy, podrzucamy pomysły, ale oni wciąż zachowują się jak dzieci. Wszystkiego za nich nie zrobimy. — Bob wymownie przewrócił oczami.

— Nie mają ochoty się rozmnażać! Ale numer! — Błyskotliwy Denial aż rozpromieniał na twarzy. — Ale jak my mamy pomóc? To nie do końca mieści się w naszym dossier.

— Zdaję sobie z tego sprawę, moi drodzy. Jesteście jednymi z najbardziej wszechstronnych znanych mi istot. Tylko subtelne działania mogą przynieść pożądane efekty — odpowiedział przewrotnie Twórca, głęboko wzdychając. — Potrzebuję waszego talentu i świeżego spojrzenia.

Amoriel zamyślił się, obracając puchar w dłoniach. Szukał wsparcia w oczach Deniala. Nigdy nie potrafił rozgryźć, co kryje się za tymi ogromnymi, czarnymi tęczówkami, ale czekał na sygnał, lub gest. Milcząc, podziwiał analityczny umysł przyjaciela, szczególnie w sytuacjach, gdy sam za bardzo dawał ponieść się emocjom. W końcu odwrócił twarz w stronę okna na znak sprzeciwu i zacisnął wargi, wiedział jaki będzie finał rozmowy.

Denial rzadko reagował impulsywnie, lecz tym razem wstał gwałtownie i zaczął przechadzać się po pokoju.

— Co konkretnie mielibyśmy zrobić? — zapytał, zatrzymując się naprzeciw starszego mężczyzny.

— Przekonajcie ich! Przemówcie do rozumu — westchnął, rozkładając bezsilnie ręce. — Użyjcie swoich mocy, a może uda wam się wpłynąć na ich uczucia i instynkty. Przynajmniej spróbujcie.

— Jeśli faktycznie mają wolną wolę, to nasze działanie zakrawa na manipulację. 

— Oj przestań, nie bądź takim służbistą. — Bob wszedł mu w słowo. — Może jakieś niewielkie cuda, subtelne podszepty, bez ujawniania się. Cokolwiek co sprawi, że zadbają o przetrwanie gatunku. Dysponujecie całą gamę boskich umiejętności. — Twórca uśmiechnął się lekko, choć w jego oczach można było dostrzec całe pokłady determinacji.

— Rozumiem. Musimy to przemyśleć i przygotować się — oznajmił Denial. — Nie mogę nic obiecać, poza tym, że się rozejrzymy. Potrzebujemy też danych, raportów, analiz, wszystkiego, co możesz nam powiedzieć o tych nowych istotach.

— Wspaniale! Umowa stoi! Będę miał u was ogromny dług wdzięczności. — Twórca aż klasnął w ręce z zachwytu, a potem we troje zasiedli do stołu w gabinecie.

— A jeśli nam się nie powiedzie? Te organizmy, czy jak je tam zwiesz... Będą żyć w samotności do końca swoich dni? — dopytywał Amoriel z drżeniem serca.

— Nie, zniszczę ich jak poprzednie nieudane twory. Mam w zanadrzu kilka ciekawych pomysłów. No i nazywam ich po prostu Ludźmi.

— To będą trudne dni — powiedział Denial, kiedy następnego poranka opuszczali willę i skierowali się na teren rezerwatu nazwanego roboczo: "Rajskim Ogrodem". Nie było tam krat ani drutu kolczastego, a z wyspy i tak nie dało się uciec.

— Jeśli mamy im pomóc, musimy uzbroić się w cierpliwość. Wiesz, co jest najważniejsze? — zapytał Amoriel, wdychając słodki zapach łąk kwietnych okalających posiadłość. — Trzeba im dać szansę, by sami znaleźli drogę. Może potrzebują czasu, by poczuć tę iskierkę, która rozpali ich od wewnątrz i sprawi, że wszystko nabierze sensu?

— Powiedziałbym, że pieprzysz jak potrącony, ale ten jeden raz muszę się z tobą zgodzić — westchnął Denial, zerkając na przyjaciela. — Pięknie o tym mówisz, choć ta twoja miłość raczej nie istnieje. Nikt jej nie widział. Może w pieśniach, albo w modlitwach, sam nie wiem.

— To dziwne, że w nią nie wierzysz, a tak pięknie ją czujesz.

— Miłość, jeśli istnieje, to cholernie skomplikowana sprawa, ale można bez niej żyć. Żadna różnica.

— Mimo wszystko, trochę jest mi ich żal. W końcu są tacy do nas podobni.


🕊️ Garden of Eden.

Na skraju bujnego, kwitnącego ogrodu, pod drzewem o purpurowych liściach w kształcie serc, Liwia i Ores stali naprzeciw siebie. Zaciskali pięści z frustracją, a ich głosy niosły się po okolicy. Zielone, nieukształtowane życiowym doświadczeniem emocje sięgały zenitu. Pierwsza kobieta i pierwszy mężczyzna, byli po prostu Ludźmi.

Niczym więcej. Niczym mniej.

— Dlaczego nigdy nie słuchasz tego, co mówię? — złościła się Liwia, rzucając wyzywające spojrzenie partnerowi.

— Bo ciągle narzucasz mi swoje zdanie! — odparł Ores, odwracając się gwałtownie. Jego miedziano rude włosy współgrały z bordowymi policzkami i wyrazem przepełnionej gniewem twarzy. — Nigdy nie pozwalasz mi decydować!

— Jesteśmy sami na tej wyspie, nie ma do kogo nawet buzi otworzyć! A ty jesteś taki płaski i niewrażliwy! O czym chcesz decydować?! Przecież tutaj nie mamy nic do powiedzenia! — mówiła podniesionym głosem, zaaferowana i przejęta.

— Uspokój się wreszcie! Pójdę nad rzekę i wrócę przed zachodem słońca, bo jesteś nie do zniesienia! Nawet nie wiem, o co tak naprawdę się kłócimy!

— O to, że nie chcesz mnie słuchać!!

— Myślałem, że raczej o to, że ty ciągle coś mówisz! Chcę pobyć chwilę w ciszy!

— Ale ja nie chcę być znowu sama, Ores. Ciągle siedzę sama — rozpłakała się. — Może pójdę z tobą? Wykąpię się w rzece...

— Wystraszysz mi ryby i nie będziemy mieli co jeść. Zajmij się czymś — odparł, unikając jej wzroku. — Tylko poszukam wędki.

Denial i Amoriel pod postacią gołębic obserwowali tę scenę z ukrycia, wymieniając porozumiewawcze spojrzenia. Nie mogli porzucić powierzonych im zadań nawet, jeśli wydawały się niemożliwe do wykonania.

— Chyba często się kłócą. Zdecydowanie za dobrze im to wychodzi. Czas na nasz ruch — jęknął jeden z nich.

— Światotwóstwo to dziwne hobby — szepnął drugi. Istotnie, kreowanie uniwersów, powoływanie do życia nowych istnień było złożonym i czasochłonnym procesem.

Unosząc gołębie skrzydło Amoriel przywołał lekki powiew wiatru, który otulił rozgorączkowanych sprzeczką mężczyznę i kobietę. Następnie skupił się i wezwał stado motyli, by wprowadzić do neuronów w ludzkich umysłach impulsy wspomnień szczęśliwych chwil.

— Niezbyt — sapnął Denial z przekąsem, nie widząc efektów. Ruchem głowy sprawił, że pojawiła się podwójna tęcza, promieniejącą nad horyzontem feerią barw. — Słodko, aż do wyrzygu. Buzi, buzi i spadamy — wystękał.

— Zobacz, znak nadziei! — Liwia wyciągnęła rękę, lecz migotliwy twór był zbyt daleko.

Ores zamilkł, spojrzał na nią z wyraźnym zaskoczeniem, a potem jego twarz złagodniała.

— Pamiętasz, jak wspólnie zasadziliśmy ten ogród? — powiedziała, a jej głos wydawał się na powrót miękki i pełen nostalgii. — Jak się cieszyliśmy z każdego nowego listka?

— To były piękne chwile. Noszę je w pamięci jak największy skarb.

Amoriel uśmiechnął się, widząc, jak ich mięśnie opuszcza napięcie, a zły nastrój ustępuje miejsca radości. Postanowił pójść za ciosem, oddając im odrobinę swojej mocy, by wzmocnić pozytywne uczucia.

— Chcę, żebyśmy znowu byli tacy jak wtedy, pełni ekscytacji i nadziei — kontynuowała kobieta. — Ale musimy nauczyć się nawzajem słuchać, żeby znać swoje potrzeby.

— Masz rację, jedyna. Przepraszam, że byłem tak uparty — odpowiedział Ores, zbliżając się do niej. — Też chcę, żebyśmy znaleźli wspólny język. Więc komunikuję ci, że potrzebuję ciszy.

Liwia zmarszczyła nosek nie do końca zadowolona z obrotu spraw.

— Wiesz co, jednak pójdę z tobą. Przecież równie dobrze posługuję się wędką, a potem wspólnie popływamy. Co ty na to?

Ores burknął niewyraźnie pod nosem, złapał ją za rękę i pociągnął za sobą na wydeptaną ścieżkę pomiędzy drzewami.

Skrzydlaci bogowie, obserwując Ludzi z ukrycia, z zadowoleniem przyznali, że ich interwencja przyniosła pierwsze efekty.

— Ciekawe na jak długo — żachnął się Denial.

— Musimy ich wspierać, ale jednocześnie powinni nauczyć się samodzielności — szepnął Amoriel. — To ich droga, nie nasza.

— Aleś ty mądry — droczył się Amoriel, lecz przytaknął z uznaniem. — Będziemy tuż obok, gotowi przybiec na ratunek.

— Widzę, że ty i twój sarkazm jesteście w dobrej kondycji.

— Chyba służy mi świeże powietrze! — mruknął w odpowiedzi, ale jego oczy śmiały się, ignorując te drobne złośliwości.

I tak, nierozpoznawalni, wciąż pod postacią białych jak obłoki ptaków, kontynuowali swoje tajne działania, żywiąc nadzieję, że Ludzie odnajdą w sobie siłę i przezwyciężą początkowe trudności.

Dni mijały, a pierwsi Ludzie, wspomagani przez subtelną boską interwencję, zaczęli rozwijać język powłóczystych spojrzeń i wspólnych kolacji, zajmując się w międzyczasie całkiem normalnymi, przyziemnymi sprawami. Nauczyli się współpracować i dzielić obowiązki. 

Tymczasem ciemnowłosy bóg o wrażliwym usposobieniu coraz częściej podpatrywał młodą kobietę. Z niezwykłą czułością dbała o rośliny, rozmawiała z nimi, zdarzało jej się nucić wesołe melodie na wzór rajskich ptaków. Delikatna uroda i silna aura przyciągały jego uwagę. Zafascynowany zaangażowaniem, z jakim pieli chwasty, czy dogląda warzyw, nie mógł oderwać od niej wzroku.

— Tak bardzo chciałbym cię poznać Liwio — szeptał w niezrozumiałym dla ludzi języku bogów. — Poznać twoje marzenia, sprawdzić jakie uczucia wprawiają w drżenie twoje serce. Szkoda, że nie mogę czuć tego, co ty, ale spróbuję dać ci odrobinę szczęścia.

Amoriel postanowił zostawiać gdzieniegdzie drobne podarki. Zaczął od małych, kolorowych kamyków, które układał w fantazyjne wzory w widocznych miejscach na ścieżkach i wśród grządek. Zostawiał jej sznury korali z jarzębiny i warkocze czosnku, choć nie bardzo wiedział, do czego służą.

Rozpromieniona szczęściem wyglądała jeszcze piękniej. Zauważała niecodzienne kompozycje i uśmiechała się, myśląc początkowo, że to przedziwne dzieło natury. Nie podejrzewała, że ktoś obcy mógł niepostrzeżenie wkradać się do jej ogrodu.

— Twórco Robercie, czy to ty?! Gdzie się schowałeś?! — wołała zaskoczona, kiedy znajdowała prezenty przy swoim ulubionym miejscu do odpoczynku. Każdy z tych podarków przynosił jej radość. Domyślała się jednak, że to nie Ores, bo facet od początku nie miał pojęcia jak sprawić przyjemność kobiecie. Któż taki mógł ją potajemnie odwiedzać?

Denial, widząc zainteresowanie, frapujące myśli i duszę przyjaciela, poczuł ukłucie zazdrości. Pierwsze, w swoim bardzo długim życiu. Było jak rozgrzany pręt przebijający płuca. Natychmiast zablokowało dostęp tlenu i zacisnęło pięść na sercu. Jego osobiste uczucia były największą tajemnicą i absolutnie nikt nie miał prawa dostrzec tej reakcji, nawet on sam.

Tego właśnie dnia, gdy Amoriel szarpał na polu jakieś szpetne chabazie, przyjaciel nie opanował żalu i zamiast kolejnych kpin i żartów, powiedział mu prawdę.

— Co ty do diabła robisz? Chcesz zaprzepaścić naszą pracę? — zapytał chłodno.

Rozmarzony bóg oderwał wzrok od naręcza niebieskich chabrów i odwrócił się rozmarzony. — Ta ludzka istota, ona jest... niezwykła, ma piękny głos i delikatne ruchy. Nigdy wcześniej nie widziałem tworu tak wspaniałego. Całym sobą czuję coś nowego.

Denial zmrużył oczy, a jego skrzydła drgnęły niespokojnie. — To tylko ożywiony pył ziemi, zabawka w rękach Twórcy. Nasze zadanie polega na jednorazowej pomocy. Potem mamy zniknąć. Nie potrzebujemy kłopotów.

— Wiem, jakie mamy obowiązki. Ale moje uczucia są tak silne, że muszą być prawdziwe. Chcę tylko dać jej odrobinę radości, nic więcej. Mógłbyś choć raz mnie zrozumieć.

Denial odwrócił wzrok, starając się ukryć rozdrażnienie i zawiść. Nie chciał go wspierać, absolutnie nie miał ochoty z nikim dzielić się tą niewielką cząstką bliskości, którą miał do tej pory wyłącznie dla siebie.

— A co, jeśli to zrujnuje naszą misję? Jeśli stracisz obiektywizm?

— Zaufaj mi. Wiem, co robię — odpowiedział Amoriel, kładąc rękę na ramieniu przyjaciela. — Niczego nie zaniedbam.

— Pamiętaj, dlaczego tu jesteśmy. Niedługo dostaniemy inne zadanie, a potem kolejne.

— Wszystkie tak samo puste i bezwartościowe.

— Rozumiem, bo dobrze cię znam. Myślisz pewnie, że to miłość, ale oni chyba jeszcze nie są zdolni do wyższych uczuć... proszę, bądź ostrożny...

— Obiecuję. — Zmrużył oczy. W ostatnich dniach nabrały silnie błękitnego odcienia letniego nieba, tak ukochanego przez Deniala.

Kruczoczarne włosy Amoriela rozsypywały się po szerokich ramionach, kontrastując z jasną, gładką twarzą i lekko zaróżowionymi policzkami.
Szkoda, że przyjaciel nie umiał cieszyć się jego szczęściem. To niemożliwe, że zyskując jedną miłość, automatycznie traciło się inną bliską osobę.

Niestety wieczorem, gdy nieświadoma boskich interwencji kobieta znalazła wianek z niebieskiego kwiecia, nie wytrzymał. Ujawnił się pod osłoną nocy, w ustronnym miejscu ogrodu, przyjmując postać zwykłego mężczyzny. Zaskoczył Liwię, nucąc melodię, którą wcześniej słyszał. Z natury ciekawska istota nie krzyczała i nie uciekała, a widząc w jego dłoni bukiet takich samych polnych kwiatów, zrozumiała kim był.

— To ty zostawiałeś mi bukiety i kolorowe kamyki? Mam na imię Liwia, a ty?

— Amoriel — przedstawił się i powoli wyciągnął rękę, aby uścisnąć jej dłoń. Długo o tym marzył, a kiedy okazało się, że jest w stanie porozumiewać się tym samym językiem, jego serce ogarnęła czysta radość i nadzieja. — Mamy ze sobą wiele wspólnego...


🕊️ Someone new.



Minęło kilka tygodni, a uczucia Amoriela do Liwii tylko się wzmogły. Każda emocja malowała na jej twarzy jasne przesłanie. Widział niczym nieskrępowaną radość, czyste i dosłowne piękno. Ich spotkania stawały się coraz częstsze i bardziej intymne. Burza namiętności ogarniała boski umysł i ciało, spragniona żarliwych doznań. Tak bardzo chciał dopuścić do głosu wewnętrzne podszepty.

— Jesteś piękna i taka inna niż wszystko, co do tej pory znałem.

— A ty nigdy się nie złościsz i lubisz ze mną rozmawiać — chichotała, kiedy muskał palcami jej ramiona. — Opowiedz mi o swoim świecie, o przygodach, jak tam jest? Chciałabym zobaczyć coś więcej niż tylko łąkę, las i rzekę.

Wplatał jej kwiaty we włosy, odgarniał z twarzy splątane kosmyki, patrzył głęboko w jasne i szczere oczy.

— Poza waszą wyspą jest pustka, ale kiedyś zobaczysz cały świat. Tak myślę. Jesteś bardzo odważna.

— Jesteś sam czy masz partnera, tak jak ja mam Oresa?

— Mam przyjaciela i ma na imię Denial.

Wiedząc, że ludzkość jest jeszcze młodym tworem, starał się nie angażować, lecz kobieta była taka wyrazista i jednoznaczna. Zajmowała go rozmową, zasypywała gradem pytań, czuł się przy niej inaczej. Doceniony i wartościowy.

Pewnego wieczoru, gdy księżyc oświetlał ogród, jego serce zabiło szybciej, niezależnie od wytycznych głowy, zalecającej ostrożność. Liwia wyszła z rzeki po wieczornej kąpieli, po jej ciele spływały krople wody, a twarz lśniła srebrnym blaskiem.

— Najmilsza... — wyszeptał, a ona odwróciła się zaskoczona.

— Amoriel, to ty! — krzyknęła. Nie umiała skrywać radości za maską zdystansowania i chłodu, więc rzuciła mu się od razu na szyję.

Zrobił krok do przodu, bez słowa, delikatnie ujął jej twarz w dłonie, żeby nie uciekła i złożył na ustach subtelny, pełen uczucia pocałunek.

Otworzyła szeroko oczy, chłonąc dostarczone wrażenia wszystkimi zmysłami. Odwzajemniła ten nieznany wcześniej gest. W jej wnętrzu zadrżało, w środku pod walącym sercem poczuła rozpierające ciepło. Przytuliła się do niego mocniej, prosząc o kolejne pocałunki cichymi westchnieniami.

Gdzieś w oddali Denial patrzył na tę scenę z mieszanymi uczuciami. Wiedział, że nie ma już szans, by cokolwiek zmienić. Zatopił żal odrobiną sarkazmu.

— Kroniki odnotowały pierwszy w historii pocałunek — zauważył, tłumiąc chęć kopnięcia czegokolwiek w pobliżu. — Ciekawe, czy całowała kiedykolwiek swojego partnera? A jeśli tak, czy z taką samą pasją? Ej, a może on jej nie kręci!? Wiesz, kobiety pewnie mają preferencje w tej kwestii, a Amoriel jest całkiem przystojny.

Dla odmiany Robert, już nie Bob, szalał z wściekłości, rwąc włosy z głowy.

— On plecie wianki! Ostatnio widziałem ludziki z kasztanów i patyków! Chyba mu siadło na głowę! To mój eksperyment, a nie piaskownica dla niedowartościowanych bogów! Ludzie mają dopiero po siedemnaście lat! Oni jeszcze nic nie rozumieją!

— Przecież wiedziałeś, że Amoriel ma flirt we krwi, a w Rajskim Ogrodzie czuje się jak na biwaku.

— O czym ty mówisz? Rozmnażaniem kieruje instynkt! A nie miłość!

— No nie wiem, Bob. Liczysz, że zaczną robić to tak samo, jak zwierzęta? Zaczynam rozumieć, dlaczego Amoriel nie chciał przyjąć tego zadania.

— Nie mam czasu na ich miłostki. Mają się rozmnażać, wychowywać potomstwo i budować cywilizację. — Robert zmarszczył brwi, niebezpiecznie zbliżając się do granicy eksplozji.

— Ale co ja mogę? Ten jak się uprze... — Denial rozłożył bezsilnie ręce i wzniósł oczy do nieba.

— Jeśli pójdą w tango, zaczną płodzić półbogów i inne dziadostwo, to ciebie pociągnę do odpowiedzialności. Napraw to. Przywołaj do porządku swojego partnera, zanim ja to zrobię.

Przybity Denial wstępnie opracował plan i natychmiast przystąpił do realizacji. Postanowił odszukać Oresa.

Znalazł go nad rzeką, dokładnie tak jak podejrzewał. W drobnych falach odbijał się subtelny blask księżyca. Młody mężczyzna siedział przy ognisku, na którym stał rondel z zupą rybną. Obejmował ramionami kolana, skrywając żal, w końcu, ktoś odbił mu jedyną na tym świecie kobietę.

Usiadł obok, jak gdyby nigdy nic i poczęstował ambrozją z piersiówki. Tym razem smakowała jak mocny alkohol.

— Wasz Twórca mnie tu przysłał. Wyglądasz na kogoś, kto potrzebuje towarzystwa — powiedział Denial.

— A ty na kogoś, kto nie ma z kim pogadać. — Ores spojrzał na niego z pochmurną miną na niewyspanej twarzy. — Jesteś tym drugim, prawda?

— Mam na imię Denial i jestem niezaprzeczalnie tym drugim! — odparł ze śmiechem.

Przez resztę wieczoru dzielili swoje troski i smutki. Denial opowiadał o swoich kłopotach związanych z Amorielem, a Ores o trudnościach, jakie napotykał w relacji z Liwią. W sferze uczuć wydawali się tak samo nieporadni, ale rozmowa podniosła ich na duchu.

— Twórca kiedyś mieszkał z nami tu w ogrodzie, ale odszedł. Mówił, że wszystkie byty na ziemi i w niebiosach stworzono w parach.

— Miłość jest trudna, niezależnie od tego, kim jesteśmy — stwierdził bóg, polewając następną kolejkę.

— Prawda — przyznał pierwszy człowiek. — Ale nie możemy się poddać. Będę walczyć o Liwię, jeśli trzeba. Nie mogę jej oddać. Czuję, że ...

— Walczyć? Z bogiem? Ty ją faktycznie kochasz! — Denial z trudem powstrzymywał śmiech. Niezauważalnym dla człowieka gestem sprawił, by alkohol zasiał w duszy Oresa odwagę.

Miłości trzeba czasami pomóc. Choć jej nie ma.

— Kocham? To dobre słowo! Jest mi przeznaczona i wiem, że jest ze mną szczęśliwa. Czuję to!

Gdy noc zaczęła ustępować miejsca świtowi, choć nieco pijani, poczuli pewną ulgę. Świat nadal się kręcił, pełen wyzwań, a oni musieli znaleźć swoje miejsce w tej skomplikowanej układance.

Wtedy właśnie jasnowłosy Denial, który dla zasady nie zgadzał się nawet z samym sobą, wpadł na genialny pomysł. Wahał się do ostatniej chwili, jednocześnie wiedział, że nie ma innego wyboru.

Kolejnego ranka postanowił przedstawić się Liwii tak, jak należało to zrobić na samym początku. Podszedł, trzymając ręce w kieszeniach spodni, wiatr rozwiewał jego długą grzywkę. W ustach mełł źdźbło trawy. Starał się wyglądać, jakby mu totalnie nie zależało. Taka postawa zawsze działa na płeć przeciwną, przynajmniej w jego stronach.

— Witaj Liwio, wiem, że znasz mojego przyjaciela Amoriela, mam na imię Denial.

Zaskoczona widokiem wysokiego, bardzo szczupłego mężczyzny z pociągłą, delikatną twarzą zarumieniła się i opuściła oczy. Obecność trzeciego mężczyzny w rajskim ogrodzie odrobinę ją onieśmielała.

— Denial, twoje imię brzmi jak szum fal. Po co przyszedłeś? Szukasz go? Amoriel ciągle o tobie mówi.

— A on opowiada o tobie. Pomyślałem, że może chciałabyś spędzić czas z kimś innym. Poszerzyć horyzonty. Słyszałem, że lubisz pleść wianki? — Za zasłoną uśmiechu starał się ukryć swoją niechęć do tego zajęcia.

— To wspaniały pomysł! — Liwia uśmiechnęła się szeroko. — Uwielbiam! Pokażę ci, gdzie są najpiękniejsze kwiaty.

Usiedli nieopodal na łące. W wysokiej trawie krzątały się pracowicie pszczoły i trzmiele, tak samo zainteresowane kolorowymi plamami chabrów i maków. Dziewczyna, choć młoda i nie w jego typie potrafiła zwrócić na siebie uwagę.

Denial nieporadnie owijał cienkie łodyżki wokół kwiatowych główek. Za bardzo irytowało go brzęczenie owadów, by skupić się na pracy. Gorące powietrze smagało blade policzki, od unoszących się pyłków kręciło go w nosie, ale chciał zbliżyć się do Liwii. Jak się okazało, jej urok i ciepło były zbyt silne, by je ignorować.

— Nie czujesz się dziwnie, dzieląc swój wolny czas między nas dwóch?

— Raczej nie, przecież nie robimy nic złego. Rozmawiamy, śmiejemy się, czasami pomaga mi w ogrodzie, spędzamy ze sobą czas.

Prychnął, wyobrażając sobie pedantycznego Amoriela stojącego po kolana w błocie pomiędzy grządkami.

"To niemożliwe" — pomyślał.

Liwia patrzyła na Deniala z taką ufnością w niebieskich oczach, że nie umiał zaprzeczyć i tym samym zrobić jej przykrości. Z każdą chwilą spędzoną razem odkrywał, jak kuszące jest towarzystwo jasnowłosej kobiety. Jej śmiech, sposób, w jaki mrużyła oczy, gdy się koncentrowała, a nawet subtelny dotyk jej dłoni sprawiały, że czuł się coraz bardziej zauroczony.

— Denial, jesteś naprawdę dobry w pleceniu wianków — pochwaliła go, widząc marne efekty.

— Cóż, mam najlepszą nauczycielkę.

— Wiem, że bardzo się starałeś. Następnym razem wyjdzie ci lepiej.

Zdał sobie sprawę, że jego plan obraca się przeciwko niemu. Zaczął odczuwać coś nowego, starając się ze wszystkich sił zaprzeczyć, jak to miał w naturze.

Początkowo tylko drętwiały mu stopy od siedzenia na ziemi, ale kiedy pomogła mu wstać, znalazł się tak blisko i poczuł zapach muśniętej słońcem skóry, cudem tylko opanował rozpierające pragnienie.

Jednak jego pierwotny cel pozostał niezmienny. Może dlatego, że ktoś inny był dla niego ważniejszy?

Na koniec dnia, gdy zaproponował Liwii, aby spędziła wieczór z Oresem, towarzyszyły mu mieszane uczucia.

— Chciałbym, żebyś poświęciła swojemu partnerowi więcej czasu. Jest niezwykle interesującą osobą, posiada wiele przydatnych umiejętności, myślę, że... przyda ci się bardziej niż ja i Amoriel razem wzięci — powiedział, starając się ukryć niepewność.

— Wysyłasz mnie do tego gbura? Nie rozumiem. Co chcesz przez to osiągnąć?

— Liwio, nie będziemy mogli tutaj zostać. Ani ja, ani Amoriel. Twórca nas potrzebuje.

— Słuchaj, ja naprawdę nie marudzę, zadbam o siebie, jeśli będę musiała. To nie jest najlepszy pomysł, żeby zmuszać mnie do przebywania z osobnikiem, którego nawet nie lubię.

— Słyszałem, że każdy ma swoją połówkę, a wy z Oresem stanowicie parę. Jest mi przykro, ale muszę być z tobą szczery. Nie mamy wyjścia. Nie należymy do twojego świata.

— Rozumiem, co do mnie mówisz. Zabierzcie mnie w takim razie ze sobą, nie chcę tu siedzieć całkiem sama — rozpłakała się, rozpoznając słowa Twórcy. Naprawdę byli dla siebie stworzeni. Musiała tylko uwierzyć.

— Nie będziesz sama, Ores się w końcu nauczy kilku sztuczek, a może odnajdziesz w nim coś, co cię zachwyci? Albo chociaż przekona. Słyszałem, że dobrze gotuje. — Denialowi brakowało już argumentów.

Z jednej strony rozumiał ją, z drugiej żałował faceta. Sytuacja wydawała się bez wyjścia, szczególnie kiedy dramatycznie zawisła na jego szyi. Nigdy nie trzymał w ramionach łkającej kobiety. Takiej kruchej, bezbronnej, słabej, chciał jej obiecać złote góry i zabrać ją do nieba.

W końcu zgodziła się spotkać z Oresem, a Denial czuł, jak pęka mu z żalu serce.


🕊️ Too sweet.


Wieczorem, Amoriel o wszystkim się dowiedział. Nie mógł obwiniać ani kobiety, ani mężczyzny, ani tym bardziej Twórcy, postanowił więc wyżyć się na przyjacielu. Kłótnie w języku bogów bywały brutalne, a rozpędzone jak komety emocje szukały ujścia. Stanęli naprzeciw siebie, twarzą w twarz, pod tym samym purpurowym drzewem w rajskim ogrodzie. Ominęli możliwość pertraktacji, kompromis nie wchodził w grę.

— Dlaczego to zrobiłeś, Denialu? — zapytał z bólem w głosie.

— Wierzę, że to jedyna droga, by przywrócić równowagę i nie ładować się w sytuację bez wyjścia.

Amoriel westchnął ciężko, wiedząc, że Denial ma rację. Niestety, czuł, że ten pomysł wcale mu się nie podoba. Kolejny raz dusza stanęła w opozycji do rozumu.

— Dlaczego mi to zrobiłeś?! — wykrzyczał ponownie, z rozdzierającym żalem. Jego skrzydła migotały wściekle, pokrywając się lśniącą czernią. — Zniszczyłeś wszystko, co stworzyłem z Liwią! Zwątpiła we mnie. Przecież wiesz, jak bardzo ją kocham.

— Co niby stworzyliście w ciągu kilku dni?! Ocknij się wreszcie! Nie wiesz co to prawdziwe uczucie. Jesteś ślepy na miłość od setek lat! — Język boskiej kłótni grzmiał jak nawałnica, niebo rozjaśniały zygzaki błyskawic.

— To ja jestem synem Amora! Nie masz pojęcia jak szybko i mocno ranią jego strzały.

— Nigdy nie zrozumiesz, co to znaczy kochać kogoś, kogo nigdy nie będziesz miał! — odpowiedział Denial, a jego głos drżał ze złości i bólu.

— Co ty chrzanisz?! Przecież dokładnie, właśnie to czuję! Nigdy nie będę z Liwią, przez ciebie!

Denial nie mógł dłużej tłamsić emocji w swoim wnętrzu, złość zawładnęła nim całym, od opuszków palców po lotki w skrzydłach. Nie pamiętał nawet, w którym momencie zaczął być tak zachłanny...

— Ci ludzie mają tylko siebie nawzajem! Nie jesteśmy im do niczego potrzebni!

— A kto ich wszystkiego nauczy, jeśli nie my!?

— Jesteś naiwnym głupcem — Denial pokiwał głową z niedowierzaniem.

Rajski ogród stał się idealnym miejscem na kłótnie.

Napięcie w powietrzu było niemal namacalne, a gniew obu bóstw eksplodował jednocześnie z siłą wybuchu supernowej. Rzucili się do walki jak wściekłe koty, a ich potężne ciosy wstrząsnęły całym ogrodem. Skrzydła trzepotały dziko, a blask wyładowań energii rozświetlał noc. Niszczyli kwiaty, wyrywali drzewa, pozostawiając ogród w ruinie. Tak, jakby miejsce argumentów zajęły twarde pięści. Zmierzali ku sobie w furii, splatali w ciasnych uściskach, wznosili się i opadali, rozpruwając przestrzeń gniewnymi okrzykami. Siewcy zamętu.

Ale przecież nie bili się o kobietę...

Siły natury szalały nieokiełznane, deszcz mieszał się z gradem, eksplodowały skały, lawa trawiła ich skórę.

W końcu obaj padli na ziemię wyczerpani. Z rozbitych warg ciurkała krew, rany paliły żywym ogniem. Kilka piór unosiło się przez chwilę w powietrzu, zanim poniósł je wiatr.

— Spierd*laj Denial. Nie chcę cię w życiu swoim więcej oglądać. Rozumiesz?

— Wzajemnie — jęknął w odpowiedzi i stracił przytomność.

Mężczyna i kobieta przeczekali burzę.

Liwia, patrząc na zniszczenia, poczuła, jak łzy napływają jej do oczu. Bała się zbliżyć do poranionych ciał i ściskała z całej siły ramię partnera. Prosiła w duchu, o spokój, ukojenie, a jej słowa pełne troski i współczucia trafiały pod niebieski firmament jak najpiękniejsza modlitwa. Nie uwierzyłaby, gdyby jej ktoś powiedział, że energia, jaką wysyła, nie trafiała w próżnię.

— Już zawsze będę tęsknić za tym ulotnym uczuciem i lekkim drżeniem serca. Za wiankami z polnych kwiatów i trzymaniem się za ręce. Tak bardzo mi przykro.

Ores delikatnie objął kobietę, starając się ją pocieszyć.

— Wszystko będzie dobrze, jedyna. Razem odbudujemy ogród, zasadzimy ponownie każde najmniejsze nasionko — powiedział, głaszcząc jej jasne, falowane włosy. — Stworzyliśmy go wspólnie i tak samo uda nam się go naprawić, a z połamanych drzew zbudujemy dom. Nic nie stanie nam już na drodze. Kocham cię i przepraszam, że nigdy ci tego nie powiedziałem. Będę dla ciebie ostoją.

Liwia odwróciła wzrok zdziwiona, nie podejrzewając go o takie zdolności krasomówcze, jednak jej oczy wyrażały wdzięczność i rodzące się zaufanie.

— Ochronię cię. W końcu to ja stoję u twojego boku, nie oni.

Kiedy ich spojrzenia spotkały się ponownie, zrozumiała.

— Twórca musiał wiedzieć, co robi tworząc dwa przeciwieństwa. Różnimy się ale też uzupełniamy. Szkoda mi ich — spojrzała w stronę spalonej ziemi. — Są bardzo do nas podobni.

Ores delikatnie przyciągnął ją do siebie i pocałował w wilgotne, pełne napięcia usta. Intymna chwila trwała, zatrzymując czas przyspieszonym oddechem i biciem serc, ale sekundy i minuty przeciekały przez połamane gałęzie drzew. Wargi ziemskiego mężczyzny były dostępne na wyciągnięcie ręki, a w podbrzuszu poczuła znajomy żar. 

Zaprowadził Liwię do ustronnego miejsca w ogrodzie, gdzie na miękkim mchu spędzali kiedyś wspólnie noce. Ich pocałunek szybko przerodził się w coś więcej. Pocieszał ją w swoich ramionach, czując rozpierającą rozkosz płynącą z dotyku subtelnego kobiecego ciała. Wydawałoby się, że obydwoje na tym zyskali.

Amoriel patrzył na nich z oddali nieprzytomnym wzrokiem. Uczucia Liwii, choć gorące nie były w pełni ukształtowane, skoro stać ją było tylko na współczucie, a przy pierwszej nadarzającej się okazji wycofała się. Sam był niedoświadczonym młodzieńcem, choć żył od eonów. A ona? Przecież dopiero od niedawna miała wolną wolę. Wtedy dopiero dotarło do niego, jak młoda musiała być jej dusza.

Uniósł się na łokciach i powoli wstał, szukając wzrokiem przyjaciela. Widok zakrwawionych białych skrzydeł wbił mu kolejny cios pod żebra.

— Nieeeee, Denial nieeee!!!!! — rzucił się z krzykiem w stronę zgruchotanego ciała. — Co ja najlepszego zrobiłem!

— Nie drzyj się, żyję, tylko już przestań — wycharczał.

Denial i Amoriel lizali rany, patrząc się na siebie nawzajem z nienawiścią, ale nie mieli już siły walczyć. Kości dopiero zaczęły się zrastać, korzystając z odnawiającej się rezerwy nadnaturalnych mocy.

Tak znalazł ich Bob, który najwyraźniej obserwował wszystko z ukrycia. Słysząc w nocy głośne okrzyki spełnienia z głębi ogrodu, zwrócił się do nich z uznaniem.

— Gratuluję, chłopaki. Wasz pomysł zadziałał — powiedział, klepiąc ich po obolałych ramionach.

— Nie jesteśmy żadnym twoim poje*anym eksperymentem socjologicznym — wysapał jasnowłosy młodzieniec, wycierając zmasakrowane dłonie o uwalone ziemią spodnie. — To był naprawdę ostatni raz. Wolę rozpędzać komety i gasić słońca, niż niańczyć twoich podopiecznych.

— Boski i ludzki wymiar uczuć jest zupełnie inny. Sami to zrozumiecie po pewnym czasie — odparł Robert.

Denial oparł się o ocalały, przynajmniej częściowo, pień drzewa i z trudem łapał oddech. Wybuch zazdrości i gniewu odsłonił przed nimi prawdziwe uczucia. Nie planował odkrywać przed przyjacielem zakamarków swojej duszy, nawet podczas kłótni. Był prawie pewien, że nie wspomni o tym przynajmniej przez najbliższe kilka tysięcy lat.

Zanim wrócili w niebiańskie obłoki, odpoczywali kilka dni w rezydencji, chłonąc kojący szum morza i skrzeczenie mew. Denial obudził się z ciążącymi na sercu wyrzutami sumienia. Spojrzał na Amoriela, który siedział obok niego na łóżku, poobijany, ale chyba w odrobinę lepszym stanie.

— Trochę się już martwiłem — powiedział ciepło. — Przekazałem, że wszystko poszło zgodnie z planem. Trochę naściemniałem dla dobra sprawy.

— Przepraszam, Amorielu. Nie chciałem, żeby to się tak skończyło — westchnął. Usiłował się przeciągnąć, niestety silny ból żeber wymusił na nim atak kaszlu.

— Ja też przepraszam. Nie wiem, co mi odbiło. Bob pewnie był na mnie wściekły?

— Biorę wszystko na siebie. Przekaż mu dzienniczek, niech wpisze mi uwagę — jęknął Denial i opadł z powrotem na poduchy.

— Czuję się paskudnie — zaczął Amoriel, jego głos łamał się od napierających wątpliwości. — Nie wiem, czy dobrze zrobiliśmy. Ores i Livia to w zasadzie dzieci. Postawiliśmy ich w sytuacji bez wyjścia.

Denial, delikatnie położył dłoń na ramieniu Amoriela, próbując go pocieszyć.

Jego dotyk był łagodny i ciepły. Inny niż ziemskiej kobiety, bardziej wyrozumiały, pełniejszy, doskonalszy. Zanim zdążył się nim nacieszyć, Denial zabrał rękę i schował ją za plecami. Uczucia ludzi były prostsze i bardziej intensywne. Piękne jak tęcza i tak samo krótkotrwałe, nieskomplikowane, a jednak soczyste. Potrafiły uzależnić, a kto raz się rozsmakował, już zawsze będzie miał do nich słabość.

— Hej, nie obwiniaj się o to. Może nie będzie aż tak źle — powiedział Denial, patrząc na przyjaciela z troską. — Powinni docenić to, co mają i nie szukać dziury w całym. Poza tym, życie nie polega na unikaniu kłopotów. Ores jest kumaty, a Liwia kapryśna, ale mają dobre serce, poradzą sobie.

— Masz rację. Może to przyniesie pozytywny efekt. — Amoriel czuł wdzięczność, ale smutek nie opuszczał jego błękitnych oczu i nadal lśniły odległą lodową pustką. — Przerażasz mnie czasem, ale dziękuję, że wciąż ze mną wytrzymujesz. Ostatnio nie byłem sobą. Po prostu... to przejdzie.

Denial skrzywił się lekko i szturchnął go łokciem w bok. Jego przekorna natura przeczyła zniewalającej tęsknocie oraz innym przyziemnym uczuciom. Burza jasnych włosów i ironicznie oblicze, podkreślone obsydianowym spojrzeniem nie przysparzały mu przyjaciół. Stały się swoistą barierą przed tajemniczą, nieprzeniknioną, hipnotyzującą osobowością młodzieńca.

— Wybierzmy się razem w jakieś przyjemne miejsce, gdzie będziemy mogli o tym zapomnieć.

— Brzmi perfekcyjnie! Potrzebujemy odpoczynku. Jeśli dzisiaj uda mi się wstać, doczołgam się za tobą na plażę i pozbieramy muszelki — zażartował Denial, a jego uśmiech powrócił na właściwe miejsce.

Może uda mu się nie myśleć, nie robić sobie nadziei, nie pragnąć niczego więcej.

— Jesteśmy przecież bogami, nic nas nie ogranicza, nic nas nie powstrzyma! — powiedział Amoriel tajemniczo, a następnie wygodnie się oparł, obejmując Deniala zamaszystym gestem. — Korzystam, póki nie masz skrzydeł.

Nic nie działało tak dobrze i budująco jak poczucie bezpieczeństwa, które zapewniał ktoś bliski. Patrząc z innej perspektywy, dostrzegli, że łącząca ich więź wzmocniła się i z cienkiej niczym pajęcza nić ewoluowała w solidną konopną linę. Ślepy Los rzeczywiście mógł wiedzieć, co robi, łącząc ich w parę i na pewno trzymał w zanadrzu kilka specjalnych, bardziej angażujących zadań specjalnych.

Na samym początku istnienia Wszechświata czas płynął wolniej, choć zegary nie miały jeszcze wskazówek i tętniły sercami pulsarów. Każda sekunda oznaczała ciekawe doznania, smaki i zapachy, nawet bogowie uczyli się i eksperymentowali we własnym tempie. Na pewno przygotowania do Wielkiego Otwarcia cyrku zwanego "Ludzkością" trwały dłużej niż siedem dni. Nowe, doskonalsze prototypy kobiet i mężczyzn pojawiały się co jakiś czas w Rajskim Ogrodzie, ale Bob widział, że są dobre i wspaniałomyślnie pozwolił im zasiedlić zieloną wyspę zwaną Ziemią.


KONIEC

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top