KACZKA I KARTKA PAPIERU


Ciotki mieszkały na wsi, pod Londynem, a może nad Londynem. To zależy jak spojrzeć na mapę, a ja ją akurat trzymałam do góry nogami, więc tak wyszło, że znaleźliśmy się pod.

– To pod? Czy nad? – Ham zapytał raz jeszcze i ostro wszedł w zakręt w prawo, aż opony z piskiem ogłosiły sprzeciw, ale mimo sprzeciwu dalej się kręciły. Osobiście tego nie widziałam, ale nie zatrzymaliśmy się, więc taki wysnułam wniosek. Przecież nie lecieliśmy. Dla pewności zerknęła za szybę. Konary drzew znajdowały się na odpowiedniej wysokości.

– Nie dość, że pod Londynem, to jeszcze pod rzeką New River.

– Pod rzeką? Utopimy się! – Ham oderwał wzrok od drogi. Dosłownie oderwał i rzucił nim we mnie, aż poczułam ciężar ogromnych, ciężkich ślepi, niemal jak z mangi. Posiadały barwę morza i tak też smakowały, solą, gdyż płakał. – Ja nie chcę się utopić! Boję się wody! Czy możemy pojechać gdzieś indziej?

Gdzieś Indziej nie istnieje na mapach.

– Ciotki mogą się przeprowadzić! Na przykład na plaże! Nie boję się piasku. – Pokiwał sam do siebie głową, jakby to gwałtowne potrząśnięcia miały zmienić prawdę o zamieszkaniu czy zasypać New River łupieżem. Aż zrobiło się biało w aucie, jakby już przyszła zima, chociaż drzewa wzdłuż drogi spływały mokrą zielenią wiosny. Czułam wilgoć, mech i gruchające w krzakach podlotki.

New River nie ma plaż, w dodatku to chyba nie jest rzeka, przynajmniej nie taka prawdziwa, wygląda jak kanał.

– W kanale na pewno kręci się mnóstwo ryb, a ryby to kosmici z planety Kottury. Tam koty toczą nieustanną wojnę z rybami o kocimiętkę!

– Kocimiętka nie rośnie w wodzie, a na drzewach, a zwłaszcza pod nimi – odezwał się melodyjny, głęboki głos.

Ham szarpnął kierownicą, niemal przejechał pasącą się na drodze krowę i zaczął się nerwowo rozglądać. Oczywiście nie za kępką trawy wybitą ponad asfalt, ta już została zjedzona, a dokładniej mućka przeżuwała ją z typową dla swojego gatunku starannością.

– Auto znowu nawiedził duch – mruknęłam znużonym tonem, a Ham odparł z niezwykle głupim wyrazem twarzy:

– Albo babcia wróciła.

Przymrużyłam oczy. Wszyscy wiedzieli, że ten zabieg pomagał w zlokalizowaniu paranormalnych obiektów. Nagle odświeżacz w kształcie kaczki o zapachu lawendy, choć dla mnie śmierdział mokrą kurą, poruszył się, ale nie przez wiatr. Zasunięte szyby, wyłączona klimatyzacja oraz zamknięte usta Hama, które znane było z mocnych sapnięć i północnych wiatrów, świadczyły że przedmiot poruszył się sam. A do tego po raz kolejny przemówił głosem księdza z ambony.

– Wybaczcie mi, ale musiałem się wtrącić. Od samego początku nie mogłem nadziwić się waszymi brakami w nauczaniu, aż mózg boleśnie zaczął się kurczyć i ratować ucieczką, wyciekając uszami.

– Jesteś kaczką, więc nie masz uszu – wypaliłam nad wyraz inteligentnie i napuszyłam się jak paw. Wszyscy wiedzieli, że pawie znajdowały się wyżej w hierarchii ptactwa.

– Gadająca kaczka! – zawył Ham, puścił kierownicę, ale ta w strachu o wypadek zamarła w miejscu, dźwignie, biegi i inne samochodowe ustrojstwa harmonijnie wykonały manewr parkowania, kiedy to pasażer otworzył drzwi i wrzeszcząc, wyskoczył z samochodu. Padł w kałużę, usłyszałam plusk, do środka wpadła brudna woda. Od razu zaczęła od przeprosin i tłumaczeń:

– Jeszcze dziś rano byłam czystym deszczem, ale błoto wpadło i namieszało! – bezład chyba wzruszył ramionami i ostatecznie rozlał się po siedzeniu.

Nic nie odpowiedziałam, tylko wyszłam za przyjacielem i zatrzymałam się na chwilę, próbując zrozumieć, co właśnie się wydarzyło.

– Anatidefobia to rzadki rodzaj fobii polegający na lęku przed byciem obserwowanym przez kaczki – wyjaśnił Odświeżacz, jakby czytał mi w myślach.

– Kaczki to dewianci, wszyscy to wiedzą – mruknęłam do siebie i z nieufnością go prześwietliłam, dla pewności czy nie czyta w myślach. Właśnie wyobraziłam sobie, jak podpalam nieproszonego gościa zapalniczką. Ani pisnął. – W dodatku Ham posiada z nimi nieciekawą przeszłość – dodałam po namyśle.

– Napadł z kaczkami na bank?

– Nie. Gorzej. Kaczki zjadły mu paluszki.

W tle zagrał złowieszczy ton, niemal podskoczyłam na ten dźwięk i w złości spojrzałam na Odświeżacz.

– Pozwoliłem sobie włączyć radio, właśnie powinna lecieć Msza.

– Nie wyrażam zgody! Radio jest zarezerwowane wyłącznie dla Lady Gagi i ostatecznie dla Elvisa, jeśli kiedykolwiek znowu zaczną go puszczać.

– Elvis. Kwak!

– Kaczki! – zawył w oddali Ham.

Spojrzałam na wiszący na gałęzi zegar i zdałam sobie sprawę, że już dawno powinniśmy być w drodze. Co prawda chwilę wcześniej parliśmy do przodu, ale kaczka – uosobienie najgorszej z traum Hama – dostała głosu, jak w Wigilię, umościła się na mokrym siedzeniu i prowadziła nic nie znaczącą rozmowę z kałużą, która jeszcze niedawno stanowiła czystą deszczówkę. Nieustannie o tym przypominała.

– Już wiesz która godzina? Już się napatrzyłaś? – sarknął drewniany zegar z kukułką. Ptaszek wyleciał z koślawego nosa i zakrakał jak wrona, schował się w zatoce i znowu wyleciał, ale tym razem zakwakał.

– Kaczki! – Ham właśnie okrążał kolejne drzewo i podskakiwał z nogi na nogę w powszechnie znanym tańcu na poprawę humoru. Tak przynajmniej zapewniał Dr. House, a jemu zawierzyłabym swoją fiolkę z vicodinem.

– To ja już do końca się powieszę. Nie mam czasu na zawodzenie – mruknął posępnie zegar i skoczył. Ramiona na szklanej twarzy z cyferkami zakręciły kilka razy, zadrżały i stanęły. Ptaszek wychylił się zza drzwiczek:

– Znowu muszę szukać pracy! Ach te traumy! – Po czym czmychnął.

Nie mogłam pozwolić, aby zegar Hama także się powiesił, a znajdująca się w środku małpka straciła pracę.

– Ham!

Skierowałam się ku drzewu arbolli. Nietypowe, irytujące drzewka świąteczne nie potrzebowały prądu i lśniły jak wypolerowana jaja renifera, ale we wszystkich kolorach alkoholowych butelek. Działo się to dzięki jakimś reakcjom chemicznym i ogólnemu szczęściu. Oraz błogosławieństwu niejakiej bogini Selores, ale kto by tam spamiętał to wszystko, więc metkę przyczepiono do każdego z takich drzew.

– Ham! – Zaczęłam wątpić, czy przyjaciel w ogóle mnie słyszy przez nieustanny jazgot, którym traktowały go jego własne struny głosowe. Wydawały dźwięki przybliżone do wrzuconego do betoniarki wiadra noży. – Ham! Kaczka poszła popływać, opanuj się!

– Kaczki to krwawe stworzenia! To bezczelne i zdradzieckie kupry pierza! – zawył cały czerwoniutki na twarzy. Przypominał jeden z tych napompowanych balonów, co zaraz ma pęknąć. – One znowu chcą dorwać się do moich paluszków!

– Nikt się do nich nie dobierze. – Zapewnieniem mogła podetrzeć sobie cztery litery, z pewnością w ten sposób wykorzystałabym je w lepszy sposób. – Kaczki nie są takie straszne.

– Są!

Są małe, urocze i kwaczą i na pewno coś dla ciebie znaczą. Wiesz... jak kaczuszki w wannie. Takie słodziutkie! Nie możesz się ich bać – upierałam się przy swoim, mając za towarzyszkę logikę, a on szaleństwo. Dwóch zaprawionych w boju wojowników prawdy. Wiewiórki na pobliskiej gałęzi dębu zaczęły obstawiać zakłady z karami.

– Tak samo jak ty nie powinnaś bać się kartek papieru! – Miałam problem. Poruszył temat, który winien zostać zakopany żywcem. Dosłownie.

– Nie boję się...

– Boisz! Jak tylko ujrzysz taką czystą, czyściuteńką, gotową do zapełnienia pomysłami, to znikasz . Co to za korzyść ze zdolności, której nie wykorzystujesz? – Przestał skakania wokół drzewa, ale nieufnie obleciał polanę spojrzeniem, jakby kaczki tylko czekały na zaprzestanie odprawiania zabobońskich zwyczajów. – Po za tym – nieco dyszał, jakby w gardle stanęły mu kolejne słowa. – Kaczki zjadły mi paluszki, a co czyste kartki uczyniły tobie, że ich unikasz?

Zmarszczyłam brwi i usta zacisnęłam w wąską linię, aż niemal zniknęły w środku – wszyscy wiedzieli, że był to zabieg celowy, aby nie musieć odpowiadać. Mina miała stanowić oświadczenie braku zainteresowania, wręcz niechęci do poruszonego tematu.

– Kaczki to krwawe bestie, mówię ci. A co ty mi powiesz o kartkach papieru? – Ham zaplótł ramiona na piersi, oczywisty znak pewności swojej racji oraz uparcia się przy swoim. Więc odpowiedziałam, aby tylko dał mi spokój, w gorącej wierze, że tym go przekonam. W dodatku użyłam przyciszonego, złowieszczonego tonu, jak z reklamy tamponów.

– Można się nią zaciąć.

– Na krwawe kaczuszki! – sapnął przerażony wizją cienkiej, niemal niewidocznej rany na palcu. Zakrył usta, jakby wrzask wraz z sercem miały wyskoczyć mu spomiędzy warg. – Tak mi przykro! – Dopadł do mnie i złapał w szczelnym, mocnym uścisku.

– Troską także można zabić – stęknęłam z bólu.

– W tych czasach wszystko jest mordercze. – Odsunął się na długość ramienia i spojrzał mi w oczy. Dobry, poczciwy, łatwowierny Ham. – Kaczki, kartki papieru, nauczanie, internet, jedzenie. To najgorsze. Wiesz, że jedzenie jest mordercze? Że może rzucić ci się do gardła? Że zatyka żyły i pompuje serce... czymś, co je zatrzymuje. Zacząłem się zastanawiać, czy nie przerzucić się na powietrze.

– Ale mówię, że powietrze też nie jest już zdrowe! Że nigdzie już nie jest zdrowo! – zaoponowałam i pociągnęłam Hama w kierunku samochodu. Szedł z początku pewnie, jakby mózg chciał spłatać mu figla i wymazał wspomnienie Odświeżacza-Kaczki.

– Mówią, że w lasach jest zdrowe, że należy chodzić po drzewach.

– Naprawdę? – zainteresowała mnie nowa teoria, które wyrastają jak grzyby po deszczu. Szkoda że większość z nich to nie smaczne kurki, a podszywające się pod nich niebezpieczne lisówki.

– Tak! Jak dojedziemy do domu ciotek będziemy musieli poszukać lasu.

– Poszukamy! – zapewniłam.

– Inaczej będziemy chodzić głodni.

– Nie będziemy chodzić głodni. Ciotki nam na to nie pozwolą, są gorsze od tradycyjnych babć. – Na samą myśl zaburczało mi w brzuchu oraz usłyszałam cichy jęk pękających szwów żołądka. Szykował się na przeżarcie.

– Prawda.


Nie chodziliśmy ani po lasach, ani głodni. Po tym jak pozbyliśmy się kaczki z samochodu, kałuża po krótkiej dyskusji także opuściła siedzenie, wreszcie wróciliśmy na drogę. Ta wydawała się niezwykle niezadowolona z naszej wycieczki, bo trzeszczała pod oponami, jak stare gacie. Ale nie zjechaliśmy z niej, ani nie zawróciliśmy, musiała pogodzić z sensem swojej egzystencji. Nie miała wyboru.

Po kilku godzinach dotarliśmy na farmę. Ciotki przywitały nas ciasteczkami, kiełbaskami w cieście oraz palącą w przełyku wodą.

– Co to jest? – wychrypiałam i podsunąłem kubeczek pod nos. Powąchałam i niemal od razu wypaliło mi włoski oraz oczyściło zatoki. Dobry lek i woskowanie bez wosku i bólu.

– Wódka domowa, mówi się na to... Eee... – Mimi była po wypadku, a dokładniej stos harlequinów spadł jej na głowę, kiedy spróbowała sięgnąć po ambitniejszą lekturę. Nigdy już nie dotarła do powieści psychologicznych i została przy słodkich romansach, ale była szczęśliwa – to najważniejsze.

– Bimber, samogon, księżycówka bądź okowita. Jest to wysokoprocentowy napój alkoholowy wykonany w warunkach amatorskich. – Ciotka Mirlanda w porównaniu do swojej siostry pożerała wszelkie książki, jak potwór, a potem wypluwała we wszystkich artylerię informacji. – Otrzymywany jest zazwyczaj przez destylację...

– Alkohol. – Ham na całe szczęście przerwał tyradę ciotki Mirlandy. – Smakuje jak ognista woda. – Ham zacmokał, zamieszał samogonem w kubeczku, jakby raczył się wieloletnim winem, przyjrzał się kropelkom. Zamrugały szklistymi ślepiami, sapnęły z zadowolenia i kazały mu się zlizać. Posłuchał ich.

– Ognista woda? Tak też mówią...

– Jesteśmy mega głodni! Pożarłabym konia z podkowami! – wtrąciłam się, na co Mimi zatrzepotała długim wachlarzem skrętów i odparła, że obiad trzeba złapać.

– Mirlando zajmij się... Eee... tymi, co wyjmuje się z ziemi. Eee... no wiesz.

– Warzywami, jarzynami, włoszczyzną, zieleniną?

– Tak! O Tak! O tym... Tak! A wy chodźcie ze mną.

Pospiesznie kilka razy powąchałam bimber w nadziei, że wypali mi nie tylko włoski, ale chwilowo pozbawi powonienia. Farma śmierdziała, jak każda inna farma. Odchodami. Jak to mówiła znajoma Coco Chanel w wersji wiejskiej, czyli Coco Shambel.

Dla ciotek łapanie obiadu stanowiło codzienną rutynę, ale ja z Hamem, jako typowe mieszczuchy, nie rozróżnialiśmy łopaty od wideł. Mimi zaprowadziła nas przez błoto, aż do kurników. Ziemia mlaskała pod stopami niczym głodny potwór oblizujący buty i zastanawiający się, którego z nas wciągnąć na przekąskę.

– Na obiad mamy... tego ptaka... yyy... no wiecie. – Machnęła ręką i otworzyła furtkę. Mina ciotki wskazywała na jedno, rozpoczęło się polowanie.

Kury zagdakały i rozpierzchły się na boki. Stworzyły taktyczne stadka i rozpoczęły planować defensywę. Kiepski i niepotrzebny, bo ciotka wskazała na kaczkę.

– Dziś na obiad mamy tę tutaj o białych skrzydłach!

Ham z piskiem zdzieranych opon, dziewicy na widok krwi i gwoździa przesuwanego po tablicy, padł na ziemię.

– Może pomóc, damom w opałach? – O ogrodzenie po drugiej stronie oparł się wysoki, umięśniony, ale nie za bardzo, tak idealnie, uśmiechnięty, ale w taki mroczny, tajemniczy sposób, mężczyzna. Ubrany w skórę i z okularami przeciwsłonecznymi na oczach. Zdjął je i pokazał głębię ciemnych tęczówek.

Ciotce zmiękły kolana, jęknęła i zapragnęła odkryć ich głębie, pojąć smutek i przytulić do piersi. Sam mężczyzna właśnie tam zerkał, czemu pomagał głęboki dekolt.

– Ależ tak! Uratuj! Znaczy... no... tak!

Oparł dłoń o ogrodzenie i zwinnie je przeskoczył. Posłał mi uśmiech, jeden z tych z reklam pasty do zębów, aż nie zdołałam zdusić westchnienia, ale nie zachwytu, a znużenia. Preferowałam antagonistów, a nie uśmiechniętych, mrocznych protagonistów, którzy potem okazywali się złolami.

– Chodź tu ptaku! – Rzucił się na niego, ale wtedy kaczka trzasnęła go skrzydłem i dziobnęła w twarz. Mroczny przystojniak wrzasnął.

– Moja twarz! Aaaa! – z wrzaskiem rozpaczy, jak plastikowa blondyna po nieudanej operacji plastycznej przeskoczył ogrodzenie i zniknął. Nie okazał się złolem, ale jeszcze gorzej – tchórzem. Ten typ zdecydowanie nie należał do gatunku hot.

Kaczka wzleciała ponad ciotką i usiadła na piersi Hama. Dobrze że już stracił przytomność, bo inaczej dostałby zawału.

– Mogę mu pomóc – oświadczyła Kaczka.

– Dusząc się z jabłkami w piecyku mu pomożesz – zaproponowałam i powstrzymałam Mimi przed rzuceniem się na ptaka.

– To złoczyńca, to on dziobnął sąsiada, wysokiego przystojnego szatyna o mrocznej, tajemniczej przeszłości. Kaczka musi zginąć!

– Na imię mi Susan i jednego dnia z pewnością zginę, ale nie dzisiaj. Muszę wypełnić swoje przeznaczenie i pomóc biedakowi z jego traumą. – Kaczka kłapała dziobem, ale bez typowego kwa, tylko wypowiedziała się z sensem, w miarę. Jeśli nie liczyć przeznaczenia i pomocy Hamowi z traumą.

– Ham prędzej zniesie jajo, niż przeprowadzi z tobą rozmowę – odparłam, trzymając w uścisku rzucającą się ciotkę. Z gęby toczyła pianę i wykrzykiwała protesty, jak psychofanka:

– Muszę go zabić! On go zranił! Zasługuje na śmierć!

– Twój sąsiad przeżyje i nigdy więcej nie spróbuje się we mnie zakochać – odparła Susan.

– Zakochać? On kocha tylko narwane, pyskate wojowniczki z zerowym doświadczeniem w walce i przetrwaniu! – zaoponowała nad wyraz inteligentnie i bez zająknięcia Mimi, chyba nauczyła się tego na pamięć. Musiała. Nie widzę innego wyjaśnienia.

– To typowe dla protagonisty, aby zakochać się w protagoniście, tym bardziej jeśli to postać kobieca. – Czyli kaczka była samicą. Hmm. Wygodniej umościła się na piersi Hama i dodała: – Muszę przyznać, że to niezmiernie niewygodne. W końcu jestem kaczką.

– A ja myślałam, że walkirią, tym bardziej że zaraz stracisz pierś i trafi ona na mój talerz.

Żart spotkał się z kwaczącym śmiechem, Mimi rzuciła się mocniej i wrzasnęła:

– Kaczka na obiad!

– Proszę, ciociu, złap kurę. Może jednak antagonistka na coś nam się przyda.

– Dziobnęła go! – nie chciała się poddać. – Dziobnęła mojego Klausa!

– Klaus już wie, aby nie zbliżać się do kaczek, a skupić na odnalezieniu magicznego artefaktu w twoim dekolcie.

Ciotka zaprzestała rzucania się, obruszyła się, przy czym wydawał mniej określony dźwięk. Ostatecznie odparła:

– Naprawdę on... on patrzył na... – Wskazała na skryte za niewygodnie obcisłą koszulką piersi.

– Tak. Tak. Złap kurę, ciociu, a może zaprosimy go na skrzydełka, a może nawet na piersi.

Spłonęła rumieńcem, wydając z siebie lubieżny chichot.


Hama wybudził zapach pieczonego kurczaka i niemal doprowadził do śmierci widok Kaczki, psychologa. Siedziała obok łóżka na ułożonej na krześle poduszce. Ironicznie wypchanej kaczym pierzem.

– Na imię mi Susan – zaczęła łagodnie, a Ham wrzasnął, spojrzał na mnie, na Kaczkę, znowu na mnie, wskazał na ptaka i wrzasnął po raz kolejny. Aż dziwne, że nie zeskoczył z kanapy i na nowo nie rozpoczął skakania na jednej nodze wokół drzewa. – Pomogę ci ze stratą paluszków.

– Krwawe kaczuszki! – zawył, a duch niemal opuścił jego ciało.

– Hamie zmierz się ze swoją traumą utraconych paluszków – wtrąciłam kilka słów, aby stworzyły swego rodzaju zaporę pomiędzy Susan a Hamem.

– Ale kaczki...! – Po policzkach spłynęły mu łzy grube jak groch, dobrze że nie zielone, wtedy potrzebowałby innego rodzaju doktora.

– To szanowany psycholog, pomoże ci. – Ham jęczał, nie dawał za wygraną. – Zostawię was samych.

Wyszłam do kuchni, gdzie zadowolona Mimi nakłada do stołu. Na mój widok nieco spochmurniała, przybrała minę zagniewanego buldoga, mogłaby zaszczekać i zamerdać ogonem, i wcale bym się nie zdziwiła.

– Kaczka i tak zginie – warknęła.

– Pozwól jej najpierw pomóc Hamowi inaczej nasz biedaczek nigdy nie wyjdzie z traumy.

– Sposobem na traumy jest psychoterapia, a nie zmierzenie się z obiektem związanym...

– Ciociu Mirlando kaczka pokazała dyplomy, ufam, że ich nie sfałszowała.

Pukanie do okna przerwało rozbudzającą się dyskusję. Po drugiej stronie stał Klaus. Tajemniczy, mroczny z okularami przeciwsłonecznymi mimo pochmurnego dnia. Przeczesał ciemną grzywkę, a przy tym zaprezentował idealne mięśnie opinające koszulkę, niczym pazerne łapska psychofanek, i zapukał raz jeszcze. Mimi dopadła do okna w dwóch susach, a konkretniej w dwóch i pół, jeśli policzyć upadek, kiedy thriller podstawił jej nogę, przypominając o swoim istnieniu. Posłała mu kopa, poszybował przez kuchnię i wylądował w kominku. Wrzaski i mroczna muzyka poniosła się wraz z dymem, nawet kruk wyleciał spomiędzy płonących stronic. Mirlanda stanęła przed kominkiem i rozpoczęła modlitwę żegnając się z szanowaną książką.

– Klaus! Najmocniej przepraszam za kaczkę – zaczęła pokornie Mimi. – Znasz je. Nieupierzone...

– Nieopierzone! – poprawiła ją Mirlanda i dodała: – Poza tym kaczki mają pierze, chyba że tuż przed pieczeniem...

– Ty także masz pióra, masz skrzydła – zaczął Klaus ponętnie poruszając ustami, które nagle wydały się bardziej ponętne, jak nielubiane lody, które polejesz czekoladą i nagle wydają się bardziej kuszące. – Jesteś wolna. – Mrugnął w moim kierunku, obejrzał mnie od stóp do głów. Poczułam jego wnikliwe, obrzydliwe oczka seksmaniaka. Jego twarz nagle wydawała się znajoma, chyba widziałam go w pornolu, albo numer telefonu na drzwiach publicznej toalety w kształcie jego twarzy. – Jesteś moja. – Niemal była pewna, że mówił do mnie, ale ciotka tego nie widziała, albo nie chciała. Odkąd upadł jej na głowę stos harlequinów nie myślała tak sprawnie jak kiedyś – Jesteś moja.

Klaus stał przed oknem, brakowało mu balkonu i bukietu kwiatów, zaczął wygłaszać swoją miłość poprzez wiersz. Nieskładny, rymowany tylko miejscami i to dość nieudolnie, jak wierszyk pięciolatka grającego tylko w MineCrafta i zlizującego klej z brokatowych laurek babci. Poczułam się tak niezręcznie, aż czerwień policzków zaczął parować i zasłonił mi widok. Rozegnałam go kilkoma ruchami dłoni.

– Jaki on romantyczny, jaki artystyczny!

– Brakuje mu tylko wyczucia i wprawy – sarknęłam, ale to ciotka Mimi nie usłyszała, uszy miała zatkane kiepskiej jakości poetyckim umizgami.

– On jest niczym Aragorn dla Arweny, jak Romeo dla Julii, jak... jak– Mirlanda oparła się o stół i zaczęła wpatrywać w Klausa z uwielbieniem.

– Ciociu! Chyba sobie żartujesz.

Kiedy nie patrzyłam jej musiał uderzyć ją stos harlequinów, albo naoglądała się telenoweli, co poniekąd mogło okazać się gorsze. Także istniała możliwość, że wraz z thrillerem do ognia wleciało DVD jakiegoś tasiemca, jak Moda na Sukces, spalił się, a ciotka nawdychała się oparów.

– Jak Mili dla Ivo ze Zbuntowanego Anioła! – podsumowanie tylko potwierdziło moje obawy.

– Oszalałyście. – Odwróciłam się z zamiarem odejścia, ale Mirlanda mnie powstrzymała.

– Czemu tak uważasz?

– Dajecie się złapać na... to – Wskazałam na pochylającego się przez parapet Klausa. Niemal pożerał ciotkę wzorkiem, przy okazji zezował na nas dwie, w dodatku w dłoni trzymał telefon i pisał wiadomość, z pewnością do kolejnej wariatki z wianuszka uwielbienia. Dla niego nic nie było zakazane.

– Na to? To sztuka, jak każda inna, ta także jest ważna.

– To jest żenujące, a nie zachwycające czy choćby odrobinę twórcze.

– Żenada, jak to nietaktownie ujęłaś i którą odczuwasz, nie powinna decydować o wartości przedstawianych zdolności twórczych – wróciła do poważnego tonu. – Każdy ma swoje preferencje i nie tobie krytykować! – ofuknęła mnie i odeszła w kierunku odgrywanej scenki.

Dała mi do myślenia, a konkretniej książka która spadła mi na głowę, gdy z kominka wyleciał kolejny kruk, uderzył o półkę i wolumin z niej spadł.

Tytuł głosił Brzydkie Kaczątka Pod Prysznicem.

Gorący Romans, w dodatku bestseller – pomyślałam z goryczą, zanim straciłam przytomność, jak to pisarze czynią w momentach, kiedy nie wiedzą, jak sprawnie zakończyć scenę.


Ham nie pozwolił uciąć kaczce łba, ułożyć na materacu z jabłek, ani upiec w piekarniku. Za to wziął ją w ramiona i zapakował na tylne siedzenie, aby wróciła z nami do miasta.

– Weekend u ciotek za miastem miał ci pomóc – przypomniał Ham i pogłaskał kaczkę po główce. Ta chyba zamruczała, ale to musiała być pomyłka. Możliwe, że umizgi Klausa oraz jęczenie ciotek uszkodziły mi nie tylko mózg, ale i bębenki.

Wracaliśmy do domu.

– Udowodnię im, że potrafię lepiej, że nie boję się. Żadna pusta kartka mi nie straszna! Nawet taka przeznaczona na słabej jakości romansik.

I tak też zrobiłam. Poszłam za ciosem, a dokładniej za pomysłem, który wpadł mi do głowy po utracie przytomności.

Co prawda pierwszy mój tekst wyszedł koślawy, dosłownie, skrzywiony tak niefortunnie, że kartki często z niego wypadały i czytelnicy musieli pod łóżkami szukać kolejnych stron.

Śmiano się ze mnie i wytykano palcami, krytyka niemal sięgnęła zenitu, rozpalając złość i zażenowanie.

Długo siedziałam w ciszy, zastanawiając się, czy kiedykolwiek dostanę drugą szansę. Szanse jak to miały w zwyczaju rzadko przychodziły z własnej woli i kładły się na kolanach, jak bezdomne koty, szanse lepiej szło porównać do byka, trzeba go było złapać za rogi i modlić się, żeby padł ze śmiechu z powodu twoich nieudolnych prób i dał ci SZANSĘ.

Nie poddałam się. Usiadłam przed kolejną pustą kartką i napisałam powieść. Pokonałam setki pustych kartek, zacięłam się miliony razy, aż wypadł spod moich palcy, a dokładniej z głowy, a jeszcze dokładniej wyciekł z uszu, pomysł tak niesamowity, że krytykom się nie śniło, ani się odważyli, skrytykować, chociaż taka ich praca i tego od nich oczekiwano.

Stałam się sławna, szanowana (nie licząc kilku... tysięcy kiepskich komentarzy) i Klaus był mój. Na chwilę, aby utrzeć ciotkom nosa, aby zrozumiały, jaki był z niego kiepski wybranek (twórca).

Wszystko jakoś się ułożyło, jak to bywa w bajkach. Jednak gdyby obawa przed pustymi kartkami (ośmieszeniem) mnie powstrzymała nigdy bym nie stała się sławna, a gdyby Ham nie przełamał traumy z kaczkami...

No cóż. Ham jakiś czas chodził na psychoterapie u Susan, której w trakcie terapii nikt nie odważył się upiec. Jednak jednego z dni przy obiedzie Ham rzekł:

– Traumą na całe życie byłoby nie zmierzenie się z przeszłością, ale gorsze mogło okazać się nie zabicie traumy. – Wgryzł się w soczyste udko i dokończył mało sensowną, choć niebywale błyskotliwą myśl. – Kaczki są dobrym psychoterapeutami, ale lepiej smakują upieczone w jabłkach.


Zgodziłam się na udział w wyzwaniu i kiedy tylko dostałam więcej info uderzył mnie w twarz temat przewodni: TRAUMA. Od razu zalała mnie fala dołujących przemyśleń, tragicznych wydarzeń i niemal zatopiłam się w klimacie jesiennej chandry (aby nie napisać depresji). Powiedziałam sobie: NIE! Każdy temat można wrzucić w worek z komedią. KAŻDY! I tak oto postawiłam sobie kolejne wyzwanie do listy motywów, zdań, puenty i innych zadań zleconych przez Shally.

KOMEDIA + TRAUMA i z jakiegoś powodu dodałam do tego KACZKĘ (kartki tak jakoś same wyszły i się wpasowały) i jakoś poszło... jakoś poszło, ośle xD

Ogólnie w tekście zapragnęłam zabawić się nie tylko komedią, ale i satyrą, wyolbrzymić pewnie kwestie, rozbawić publikę, więc proszę nie podchodzić do lektury z powagą, a z pełnym dystansem.

BAWCIE SIĘ DOBRZE! Mam nadzieję, że tak samo wyśmienicie, jak ja przy pisaniu!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top