Droga

Ten tekst napisałam w ramach zajęć z Kreatywnego Pisania. Chciałabym od razu także podziękować panu Maćkowi za cenne rady i doszlifowywanie mojego warsztatu!

Kiedy doleciał do mnie świszczący odgłos gwizdka, od razu oderwałem się od taśmy. Być może tymi kilkoma niedopilnowanymi puszkami, z Bóg sam jeden wie jakim mięsem, popsułem partię, ale szczerze — mam to gdzieś. Nie zamierzam robić za frajer nawet te dwie czy trzy minuty dłużej.

Po skierowaniu się do szatni pracowniczej uderzył we mnie potężny odór spoconych ludzi. Nic dziwnego, siedzimy tu dwanaście godzin dziennie, uwijając się niczym małe mrówki wielkiej korporacji.

Pracując w tej gównianej firmie prawie dziesięć lat, powinienem się już przyzwyczaić do smrodu przemęczonych ciał, jednak wydaje mi się, że za każdym razem zapach składa się z czegoś innego. Przy redukcji etatów pachniał strachem, przy kontroli kierownika desperacją, przy nadciągającym weekendzie dozą relaksu. Tego dnia jednak wyczuwało się zwyczajne wycieńczenie. Najgorszy rodzaj woni.

Szybko więc zgarnąłem kurtkę z szatni i wyszedłem przed budynek. Przy wejściu jeszcze przez przypadek potrąciłem jakąś kobietę plątającą się na holu, ale chciałem już znaleźć się na zewnątrz. Nie zatrzymałem się. Nikt nie pomógł jej wstać.

Przystanąłem na moment przy dobrze mi znanej dziurze w chodniku, przy okazji się rozglądając. Cholerny Hong Kong. Świecące się żarówiaste neony śmierdzącego spalinami miasta. Mimo tego, że było już późno, włożyłem okulary przeciwsłoneczne, byle nie widzieć najnowszej reklamy Coca Coli.

Wyciągnąłem też papierośnicę, by móc powąchać i posmakować czegoś znośniejszego niż to, co mi oferowała metropolia. Zanim jednak wygrzebałem jeden zwitek ze stosu ułożonych, spojrzałem jeszcze na jej zdjęcie. Sam nie wiem, dlaczego go nie wyjąłem i wciąż tkwiło przyklejone do metalowego wieczka. Być może z sentymentu...

Nie, to nie z pewnością sentyment. To raczej trofeum.

Odpaliłem papierosa i powoli ruszyłem w dobrze znaną mi drogę do domu, starając się wpasować w rytm. Raz, dwa, trzy. Raz, dwa, trzy.

Każdy krok musi być dobrze wyważony, tak samo jak oddech, jak zaciągnięcie się fajką. Nic nie może zaburzyć tego stukotu niskich obcasów w tanich mokasynach, dymu wypuszczanego w takt, który wybijało moje serce.

Raz, dwa, trzy.

Stopa za stopą, wdech za wydechem i jeden papieros tlący się na trzy.

Nie mieszkałem daleko od fabryki. Odległość pomiędzy nią a domem, a właściwie mieszkaniem odziedziczonym po ojcu, wynosiła mniej więcej tyle, ile wypalenie jednego skręta wypełnionego parszywym tytoniem. Czasem zdarzało się dwa, ale to wtedy, kiedy robiłem przystanek i wywabiałem kogoś z ulicy, by podróżował ze mną. Najczęściej to były dziwki, tylko one bez zbędnych pytań poszłyby do nieznanego miejsca z nieznajomym.

Raz, dwa... kurwa!

Pęknięcie. Stanąłem na cholernym pęknięciu tego paskudnego, starego chodnika. Natychmiast wyrzuciłem niedopałek z palców i przydeptałem go butem. Musiałem zacząć od nowa. Wyjąć nowego papierosa. Policzyć od nowa w głowie rytm.

Ponownie sięgnąłem po papierośnicę i znów zobaczyłem jej fotografię. Sanchi, moja córka. Miała wtedy czternaście lat. To od niej się zaczęło.

Sanchi była powodem, przez który wylądowałem tutaj. Gdy zaczynała dojrzewać, karciłem się w myślach za to, że patrzyłem na nią jak na kobietę. Że chciałem dotykać jej miękkich, delikatnych ramion przy byle okazji. Że mi stawał, kiedy tylko przyłapywałem ją na przebieraniu się w jej pokoju. Zawsze zostawiała uchylone drzwi, jakby chciała, bym się nią napawał.

Nowy papieros już tlił się w moich ustach, a ja mogłem dalej odmierzać, choć nie potrafiłem się w pełni skupić. Powróciłem myślami do niej, mojej pierwszej ofiary.

Raz.

Ciepłe usta, ciche jęki, prośby, protesty. Grające z tyłu głowy echo „tato, zostaw mnie, nie rób tego".

Dwa.

Moje ciało w jej ciele, mój tors przygniatający jej niewyrośnięte jeszcze piersi, jej fascynujący ból zaciskający się na mnie.

Trzy.

Nóż na jej gardle, siekiera rozczłonkowująca jej nastoletnie kończyny, krew, hektolitry krwi, którą potem zlizywałem z tego, co po niej pozostało.

Jestem już pod domem.

Wciąż nie odnaleziono mordercy Sanchi.

A ja po czternastu kolejnych ofiarach przestałem liczyć.

— 5 kwietnia 2022

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top