1. Reese
Witam Was, kochani, w moim całkiem nowym tekście! Już teraz zapraszam do pierwszego spotkania, na razie z główną bohaterką – kolejne rozdziały będę dodawać co sobotę :)
Mam nadzieję, że przynajmniej dla części moich czytelniczek ten tekst stanie się zamiennikiem za skończone właśnie przeze mnie Przeczucie :)
Indżoj!
________________________________________________
– Okej. Więc wytłumacz mi, Reese, dlaczego właściwie wolisz całe lato kisić się w mieście i zaharowywać się, zamiast wrócić do domu i spędzić trzy beztroskie miesiące na surfowaniu i podrywaniu chłopaków?
Della patrzy na mnie z niezadowoleniem, zapewne wynikłym z faktu, że moja decyzja oznacza dla niej brak możliwości towarzyszenia mi w tych jakże fascynujących letnich rozrywkach. Odrzucam włosy na plecy i śmieję się, równocześnie kopiąc ją lekko w nogę. Siedzimy obydwie na wysokich stołkach barowych, więc trafienie idealnie w łydkę przychodzi mi bez trudu.
– Nie zamierzam się zaharowywać – prycham, bawiąc się podkładką od piwa, którą dostałam wraz z butelką. – To opieka nad dzieckiem, nie praca w kamieniołomach, Della.
– Przez trzy letnie miesiące – powtarza moja przyjaciółka z przerażeniem w głosie. – Będziesz przez całe wakacje zajmować się cudzym bachorem, zamiast bawić się na plaży w bardzo skąpym bikini?!
Krzywię się, odwracając od niej na chwilę wzrok, by rozejrzeć się po barze, w którym siedzimy. To jedna z tych miejscówek, które studenci z pobliskiego kampusu bardzo lubią, zwłaszcza Niedźwiadki, które często świętują tu swoje zwycięstwa; odkąd jednak skończył się zarówno semestr, jak i rozgrywki, i większość ludzi porozjeżdżała się do domów, wnętrze raczej świeci pustkami. Tego wieczoru widzę trochę nowych twarzy; podejrzewam, że do Los Angeles w związku z początkiem wakacji zaczyna zjeżdżać się coraz więcej turystów.
– Sophie i Garrett mają bardzo duży basen, z którego pozwalają mi korzystać – odpowiadam gładko, chociaż słowa „cudzy bachor" budzą we mnie automatyczny sprzeciw. – Poza tym mogę mieszkać za darmo w ich domku gościnnym i jeszcze dostawać kasę za opiekę nad Josie. Tylko głupi nie zgodziłby się na taki układ.
Josie to siedmiolatka, którą poznałam niecały rok wcześniej, zupełnym przypadkiem, podczas zakupów w jednym z centrów handlowych. Josie zgubiła się i płakała za mamą, a ja pomogłam jej ją odnaleźć. Ostatni raz opiekunką do dzieci byłam, mając jakieś szesnaście lat, ale, jak się wkrótce okazało, nie miało to żadnego znaczenia. Josie od razu mnie polubiła, a jej wiecznie zapracowana mama postanowiła mnie zatrudnić, chociaż nie miałam żadnych referencji. Oświadczyła, że jej doskonała opiekunka z mnóstwem referencji zostawiła ich bez słowa tydzień wcześniej i od tej pory mieli z mężem problem ze znalezieniem zastępstwa.
Trochę się obawiałam, że opieka nad cudzym dzieckiem wpędzi mnie w niepotrzebną depresję, ale stało się wręcz odwrotnie. Josie i ja zaczęłyśmy się naprawdę świetnie dogadywać, więc Sophie chętnie przedłużyła ze mną współpracę, po czym zaproponowała, żebym na czas wakacji wprowadziła się do ich domku dla gości i zajęła się małą na stałe.
Byłabym idiotką, gdybym odmówiła.
– Nie widziałaś rodziców od świąt – przypomina mi niepotrzebnie Della, na co przewracam oczami. – Nie rób takiej miny, wiesz, że mam rację! Dlaczego ich nie odwiedzisz, zamiast zajmować się cudzym dzieckiem?
Bo nie mam na to ochoty, Della. Nie chcę wracać do miasta, które tak źle mi się kojarzy.
Dwa lata temu uciekłam z Half Moon Bay do Los Angeles i nie oglądałam się za siebie. UCLA stał się moim schronieniem i nowym domem, ale nawet Della, moja przyjaciółka i współlokatorka, nie wie, przed czym uciekałam. Wolę, żeby tak zostało. Nie potrzebuję ani zwierzeń, ani pełnych współczucia spojrzeń. Jestem pewna, że gdyby Della znała prawdę, zachowywałaby się przy mnie nieco inaczej i mniej swobodnie.
A ja lubię ją taką, jaką jest.
Kiedy siedzimy razem w barze, zawsze przyciągamy męskie spojrzenia, także dlatego, że wyglądem jesteśmy od siebie kompletnie odmienne. Della to typ bladej piękności o długich, prostych, niemalże czarnych włosach i równie ciemnych oczach. Pochodzi z Portland i bardzo nie chce tam wracać na wakacje. Ja z kolei stanowię przykład typowej kalifornijskiej dziewczyny: mam wiecznie rozwichrzone, jasne blond włosy, naturalnie układające się w fale, które w dodatku potraktowałam dość ostro, robiąc sobie różowe pasemka. Zawsze jestem lekko opalona i mam oczy niebieskie niczym Ocean Spokojny. Obydwie należymy do tych raczej smukłych dziewczyn, ale to Della nie musi robić absolutnie nic, by tak zostało.
Kocham ją niczym siostrę, odkąd na pierwszym roku trafiłyśmy do jednego pokoju w akademiku. Szybko się stamtąd wyprowadziłyśmy i znalazłyśmy sobie własne lokum, które dzielimy z koleżanką Delli z roku, Gią. Gia zdążyła już wyjechać na wakacje do domu, tylko Della ociąga się jeszcze; wiem, że najchętniej zostałaby w mieście, ale musimy do końca miesiąca zwolnić nasze mieszkanie.
– Rodzice wiedzą, że chcę sobie dorobić. – Nie dodaję, że nie są z tego faktu zadowoleni. Stać ich, żeby zapłacić mi te same pieniądze, które dostanę od Sophie i Garretta, tylko po to, żebym nie zostawała na wakacje w Los Angeles. Nigdy mi tego jednak nie zaproponowali, doskonale wiedząc, że tak naprawdę wcale nie chodzi o pieniądze. – Poza tym przecież odwiedzę ich raz albo dwa.
Odczuwam niewielkie wyrzuty sumienia, gdy myślę o rodzicach. Jestem ich jedynym dzieckiem i na pewno chętnie zobaczyliby mnie w domu. Silniejsza od wyrzutów sumienia jest jednak niechęć do powrotu do Half Moon Bay.
Spędziłam tam ostatnie wakacje i były koszmarne.
– Mam nadzieję, że podstarzały tatusiek nie spróbuje cię molestować nad tym basenem – mamrocze Della, po czym upija łyk piwa.
Znowu parskam śmiechem.
– Garrett? Po pierwsze, ma tylko czterdzieści lat, nie nazwałabym go podstarzałym. – Sądząc po protekcjonalnym spojrzeniu Delli, moja przyjaciółka ma na ten temat inne zdanie. Może wynika to z tego, że jestem późnym dzieckiem, więc mam trochę inne spojrzenie na różnice wieku. Mój ojciec ma już sześćdziesiątkę, a mama pięćdziesiąt siedem lat. W porównaniu z tym czterdziestoletni Garrett to dla mnie niemalże młodzieniaszek. – A po drugie, to naprawdę poczciwy człowiek. Nigdy w życiu by mnie nie skrzywdził. Obydwoje z Sophie są świetni.
– To gdzie są teraz ci świetni ludzie? – Della krzywi się, pytając o to, i wiem, że chce mi dopiec. Wszystkie jej narzekania spływają po mnie jednak jak woda po kaczce. – Jak to jest, że masz wolny wieczór, zamiast opiekować się tym dzieciakiem?
– Ten dzieciak ma na imię Josephine – przypominam jej niepotrzebnie. Wiem, że za chwilę i tak znowu zapomni. – Josie razem z rodzicami wyjechała dzisiaj na wycieczkę na wyspę Catalina. Korzystają z weekendu, więc ja też mogę. Wrócą dopiero jutro rano, więc mam wychodne.
Uśmiecham się promiennie do Delli, która kręci głową z niesmakiem. Chyba nie rozumie mojego entuzjazmu.
Problem w tym, że ja naprawdę lubię bycie opiekunką Josie. To słodka dziewczynka i zawsze świetnie się z nią bawię. Jest z rodzaju tych dzieci, które nie są zbyt otwarte i nad którymi trzeba popracować, by obdarzyły cię zaufaniem, a mimo to od razu odnalazłyśmy wspólny język. Czasami widocznie tak bywa, a ja potrafię to docenić. To dużo lepsza praca, niż gdybym miała obsługiwać klientów w jakiejś knajpie.
Czas spędzony z Josie to właściwie zabawa, nie praca.
– Jak to dobrze dla mnie – odpowiada Della z krzywym uśmieszkiem. – Gdyby Spencerowie nie wyjechali, pewnie znowu nie miałabyś dla mnie czasu.
– Wiesz, jak jest. – Wzruszam ramionami. – Sophie ciągle jest znaną aktorką. Okej, teraz gra głównie w serialach na miejscu, ale poza kręceniem zawsze zostają jeszcze wszystkie bankiety, premiery, festiwale filmowe i tego typu sprawy. To część jej pracy. Gdyby nie to, nie potrzebowaliby tak często opiekunki, prawda?
– Oczywiście, że by potrzebowali – prycha moja przyjaciółka. – Mają kasy jak lodu, a dziani ludzie zawsze znajdują sobie kogoś, kto za nich będzie zajmował się ich dzieckiem. To nic nowego.
Nie odpowiadam, tylko kręcę z powątpiewaniem głową. Rozumiem punkt widzenia Delli, ale ona nie zna Spencerów. Sophie i Garrett nie są tacy. Naprawdę kochają małą i jest im przykro, że tak mało czasu mogą z nią spędzać. Sophie myśli nawet nad zakończeniem kariery aktorskiej, żeby mieć więcej czasu dla dziecka. Wiem też – chociaż nigdy nie powiedzieli mi tego głośno – że zastanawiają się obecnie nad drugim. Sophie ma dopiero trzydzieści dwa lata, a Garrett, chociaż kocha Josie jak swoją, nie ma biologicznych dzieci.
Trzymam za nich kciuki i mam nadzieję, że wszystko im się uda.
– Możemy nie rozmawiać dłużej o Spencerach? – Chociaż jestem do nich przywiązana, mam wrażenie, że ostatnio tylko wokół nich kręci się moje życie. – Opowiedz mi lepiej, co będziesz robić w wakacje w Portland.
– Rany, chyba chcesz mnie zdołować – wzdycha Della. – Pewnie się nudzić i płakać w poduszkę. Możesz mnie zaprosić do tego domku gościnnego? Choćby na tydzień?
– Myślę, że tak, ale zapytam jeszcze Sophie. – Uśmiecham się do niej pocieszająco. – Daj spokój, na pewno nie będzie tak źle. Miło będzie zobaczyć rodziców, prawda? I znajomych ze szkoły.
– Nie mam w Portland znajomych ze szkoły – mamrocze w odpowiedzi. – Wszyscy albo się porozjeżdżali, albo są palantami. Wiem, że to beznadziejne, ale moje życie kręci się teraz wokół was. Wokół UCLA.
– To wcale nie jest beznadziejne. – Sięgam po jej dłoń i ściskam ją mocno. Spoglądam na nią ciepło, a Della odpowiada mi uśmiechem. – To naprawdę słodkie. I bardzo się cieszę, że jestem dla ciebie ważna. Może poproszę Sophie o jakiś dzień wolnego i wpadnę odwiedzić cię w Portland, co? Mogłabyś mi pokazać wszystkie fajne miejsca.
Della kiwa głową; widzę, że perspektywa mojej wizyty trochę polepsza jej humor, zanim jednak zdąży coś odpowiedzieć, miejsce przy barze po mojej drugiej stronie zostaje zajęte.
– Co pijecie, dziewczyny? – Krzywię się, słysząc nie do końca trzeźwy głos jakiegoś faceta. Spoglądam na niego niechętnie: nieco starszy od nas, przystojny, dobrze zbudowany i o blond włosach, stanowi przykład mężczyzny, od jakich staram się trzymać z daleka. – Piwo? Pozwólcie, że postawię wam następną kolejkę.
– Nie, dzięki – mamroczę. – Stać nas jeszcze na piwo.
– Hej, nie bądź taka. – Śmieje się i sięga do mnie, zapewne żeby objąć mnie ramieniem; w ostatniej chwili uchylam się i o mało nie spadam ze stołka na podłogę. – Zgrywasz niedostępną, czy jak?
– Odwal się, koleś.
Della marszczy brwi, zapewne zastanawiając się, czy już powinna interweniować. Może i nie zna mojej przeszłości, ale wie, jaki mam stosunek do facetów. Nie, żebym miała jakąś traumę; jestem po prostu ostrożna.
Nigdy nie nazywam tego inaczej.
– Może ty przekonasz koleżankę, żeby była bardziej towarzyska? – Facet tymczasem opiera łokcie na barze i przechyla się w naszą stronę, spoglądając na Dellę. A raczej prosto w jej dekolt. – Gracie w dobrego i złego glinę? Jesteście w pakiecie, dziewczyny?
– Spadaj stąd – odpowiada Della, nie siląc się nawet na uprzejmy ton. – Nie widzisz, że rozmawiamy? Przeszkadzasz nam.
– No weźcie. Możemy sobie wzajemnie poprzeszkadzać, nie?
Czuję jego dłoń na ramieniu i reaguję błyskawicznie. Odwracam się do niego i sięgam nogą do stołka barowego, na którym siedzi; oplatam łydkę wokół jednej z jego nóg i szarpię mocno, gwałtownie, aż facet traci równowagę i z wrzaskiem i przekleństwem na ustach ląduje na podłodze.
Della śmieje się, zasłaniając sobie usta dłonią, ale ja nie jestem rozbawiona. Patrzę na powoli gramolącego się z podłogi faceta ze złością, która wciąż buzuje mi w żyłach. On odpowiada mi podobnym, choć nieco mniej trzeźwym spojrzeniem.
– Co do kurwy? – klnie znowu. – Więc jesteś nie tylko nietowarzyska, ale też niedotykalska? Szkoda na taką pizdę takiej ładnej buźki!
– Lepiej martw się o swoją – odpowiadam natychmiast spokojnie. – Bo za chwilę może przestać być taka ładna.
Gość chce coś odpowiedzieć, na szczęście w tej samej chwili zjawiają się jego kumple; pomagają mu podnieść się z podłogi i przepraszają nas z zażenowaniem na twarzach. Dopijam piwo i wygrzebuję z kieszeni spodni banknot, który kładę na barze.
– Idziemy stąd? – pytam Dellę, która ochoczo kiwa głową. – Możemy poszukać jakiejś imprezy.
Zbieramy się i wychodzimy na zewnątrz, gdzie Della głośno komentuje zachowanie faceta z baru. Jest oburzona i bawi ją, jak go potraktowałam, ale nie odpowiadam, bo ciągle próbuję się uspokoić. Taka jest właśnie między nami różnica. Dla niej to tylko urozmaicenie wieczoru i ciekawa anegdotka do opowiedzenia Gii.
Dla mnie to wydarzenie, które potrafi zepsuć cały wieczór.
Bezmyślnie kieruję się w dół zatłoczoną Sunset Boulevard, nie wiedząc nawet, dokąd idę; Della podąża za mną, żując gumę i sprawdzając coś na telefonie – zapewne najlepsze imprezy na ten wieczór. Gdy słyszę znajomy sygnał mojej komórki – to początkowe tony piosenki Calvina Harrisa i Rage'n'Bone Man – wręcz cieszę się, że mogę odebrać, zwłaszcza że dzwoni Sophie.
– Hej, co tam słychać? Jak wycieczka? – pytam, próbując wyrzucić z pamięci faceta z baru i jego Jesteś nietowarzyska i niedotykalska. Słyszę dzwony pobliskiego kościoła; chyba właśnie minęła równo dziewiąta. – Mam nadzieję, że Josie się podoba.
– Masakra, Reese – jęczy mi w słuchawkę Sophie. – Josie wymiotuje dalej, niż widzi. Wszyscy się czymś zatruliśmy i pochorowaliśmy. Garrett jakoś jedzie do domu, ale też bardzo źle się czuje. Wiem, że to twój wolny wieczór, ale czy dałabyś radę przyjechać i pomóc nam z nią?
Natychmiast włącza mi się instynkt, który każe mi zająć się Josie i pomóc jej rodzicom. W ciągu ostatniego roku wyrobiłam go sobie świetnie.
– Jasne – odpowiadam bez wahania. – Jak złapię ubera, mogę być w ciągu pół godziny.
– Świetnie – odpowiada Sophie i słyszę w jej głosie rozpacz. – My właśnie dojeżdżamy. Zwrócę ci za taksówkę i bardzo cię przepraszam, Reese. Jakoś ci to wynagrodzę, obiecuję!
– Nic się nie stało, Soph. – Spoglądam na oburzoną twarz Delli i dochodzę do wniosku, że może jednak się stało. To jej ostatni weekend w Los Angeles i chciała go spędzić ze mną. – Zdarza się, nie przejmuj się tym.
Kończymy rozmowę, a ja spoglądam na Dellę przepraszająco. Moja przyjaciółka wzdycha i macha w moim kierunku dłonią trzymającą telefon.
– Rozumiem, że mam sobie iść sama do klubu?
– Przepraszam cię strasznie – odpowiadam, po czym włączam na telefonie aplikację, by wezwać sobie ubera. – Sytuacja podbramkowa. Zdzwonimy się? Kiedy masz samolot, może jeszcze uda nam się zobaczyć przed twoim wylotem? Mogę cię odwieźć na lotnisko.
Della przez chwilę wygląda, jakby biła się z myślami, ale w końcu uśmiecha się i wyciąga ramiona, żeby mnie przytulić. Ściskam ją, na moment chowając nos w jej miękkich, pachnących perfumami włosach.
– Spoko, nic się nie stało. – Cieszę się, że mam taką wyrozumiałą przyjaciółkę. – Możemy się umówić na niedzielę, jeśli twoja nowa rodzinka cię puści.
Jest złośliwa, ale to akurat normalne dla Delli. To jeden z powodów, dla których tak przypadłyśmy sobie do gustu, kiedy poznałyśmy się na pierwszym roku w akademiku.
Już po chwili wsiadam do ubera; macham jej jeszcze przez okno, na co Della odpowiada, przesyłając mi pocałunek, po czym ruszamy z miejsca i z westchnieniem kładę głowę na zagłówku fotela.
W zasadzie cieszę się, że mogę wracać. Incydent w barze i tak sprawił, że pewnie przez resztę wieczoru nie bawiłabym się dobrze. Wyglądam przez okno, za którym nad Los Angeles zapada zmierzch. Na Calle Vista Drive mam raptem nieco ponad pięć mil, ale przy wieczornym ruchu i korkach czas, jaki potrzeba na przebycie tej trasy, znacznie się wydłuża. Sunset Boulevard jest załadowany samochodami, gdy kierowca priusa, którym jadę, wbija się na pas. Klimatyzacja w aucie działa sprawnie, dzięki czemu jestem w stanie trochę ochłonąć. Mimo późnej godziny na zewnątrz utrzymuje się wysoka temperatura.
W myślach robię przegląd tego, co powinnam zrobić, gdy już dojadę na miejsce. Bezmyślnie przyglądam się kolorowym neonom i billboardom, których wzdłuż ulicy jest mnóstwo; oślepia mnie światło latarni, więc po chwili odwracam wzrok. Jeśli Josie tylko wymiotuje, w zupełności powinny wystarczyć elektrolity, a te powinny być w domu. Jeśli ma gorączkę, przydałby się też jakiś środek na jej zbicie, pewnie w czopku. Może powinnam jednak zatrzymać się przy aptece.
Dochodzę w końcu do wniosku, że Spencerowie wytrzymają beze mnie dziesięć minut dłużej, i proszę kierowcę o dodatkowy postój po drodze. W okolicznej aptece dokupuję ibuprofen i elektrolity. Jestem spokojna, ale prawda jest taka, że martwię się o Josie i jej stan. Zawsze się o nią martwię i być może Della słusznie zauważyła, że to nie jest do końca zdrowe. Pewnie miała rację, dając mi do zrozumienia, że porzucam moją prawdziwą rodzinę dla ludzi, którzy nią nie są.
Ale Sophie i Garrett nie wiedzą o mnie tego, co wiedzą rodzice. Nie patrzą na mnie w taki sposób, jakbym w każdej chwili mogła się załamać. Nie chodzą wokół mnie na palcach, chociaż minęły dwa lata. Przy nich czuję się normalnie.
Dom Spencerów przy Calle Vista Drive to jedna z tych typowo kalifornijskich, piętrowych hacjend, ogromnych, utrzymanych w ciepłych kolorach, z czerwoną dachówką, dużą ilością łukowych przejść i mnóstwem roślinności – w okolicy rosną palmy i ozdobne krzewy, a ogrodzenie obrośnięte jest bluszczem. Ulica jest wąska i kręta, a pobocza zarastają drzewami; całe wzgórze jest przyjemnie odosobnione od reszty miasta, a poszczególne domy mogą liczyć na sporo prywatności. Domek dla gości, w którym zatrzymałam się na czas wakacji, utrzymany jest w tym samym stylu, co reszta domu, i znajduje się za nim, nad samym basenem.
To naprawdę przyjemne miejsce.
Kierowca zatrzymuje się przy krawężniku; zabieram swoje rzeczy i już po chwili dążę w stronę domu. Wymijam stojące na podjeździe auto Garretta i wchodzę na werandę. Włączona jest fotokomórka nad głównym wejściem, a przez okna wychodzące na podjazd przesącza się światło z salonu, przedpokoju i jadalni. Świecą się również lampy na piętrze, a cały dom wygląda jak bożonarodzeniowa choinka. Marszczę brwi. Czy rzeczywiście ze Spencerami jest aż tak źle, że musieli rozświetlić cały dom, a potem zapomnieli powyłączać światło? Może jednak powinnam się była bardziej pospieszyć.
Drzwi wejściowe są otwarte, wchodzę więc do środka i wykrzykuję imię Sophie. Odpowiada mi dźwięcząca w uszach cisza; zerkam na wyłączony alarm i cofam się o krok do drzwi, zanim zdążę się przekonać, że przecież nic takiego się nie dzieje. Czuję dreszcz wzdłuż kręgosłupa, chociaż sama nie wiem dlaczego.
Na kursach samoobrony uczyli mnie zawsze, żeby ufać swojej intuicji. Zwłaszcza kobiety, które uważnie obserwują otoczenie, często podświadomie wiedzą, kiedy coś jest nie tak. Czasami można uniknąć ataku, nie wybierając tej samej pustej trasy co zwykle, jeśli coś irracjonalnie nam podpowiada, że tym razem nie jest ona bezpieczna. Właśnie takie mam wrażenie, gdy wchodzę do domu Spencerów. Nie mogę się cofnąć, bo to byłoby z mojej strony zwyczajnie głupie, ale czuję, że coś jest nie tak. Zmuszam się do kolejnych kroków i wchodzę do oświetlonego jasno salonu, który jest kompletnie pusty.
– Sophie? Garrett?! – krzyczę znowu. – Josie? Gdzie jesteście?!
Ruszam do kolejnych pomieszczeń; stylowe, urządzone ze smakiem wnętrza domu Spencerów są jednak puste i tylko torby rzucone w przedpokoju świadczą o tym, że ktoś rzeczywiście wrócił z wycieczki. Obchodzę cały parter, ale nikogo nie dostrzegam i nikt nie odpowiada na moje wołania. Pewnie są na piętrze, w sypialni, próbuję się przekonać, ale nie sprawia to, że przestaję się denerwować.
Przeskakuję po dwa stopnie po schodach i po chwili jestem już w korytarzu na piętrze. To pierwsze pomieszczenie, które jest całkiem ciemne, nie świeci się tu ani jedna żarówka. Mimo to w półmroku dostrzegam leżący na podłodze, bezwładny kształt.
Kształt, który przerażająco mocno przypomina ludzkie ciało.
Podbiegam bliżej i na chwilę tracę kontakt z rzeczywistością, gdy w ciele rozpoznaję Sophie. Świecę sobie latarką w komórce, z trudem włączając ją drżącymi palcami, ale nie muszę nawet szukać pulsu. Szkliste oczy Sophie wpatrują się niewidzącym wzrokiem w sufit, a wokół jej głowy niczym rubinowa aureola rozszerza się czerwona plama krwi. To musiało się stać niedawno, przemyka mi przez głowę, po czym podrywam się na nogi i gryzę się w język, gdy mam ochotę ponownie krzyknąć, tym razem imię Garretta.
Sophie nie żyje, myślę półprzytomnie, nie jestem w stanie jednak w pełni tego pojąć, bo adrenalina krąży mi w żyłach, zmuszając mnie do aktywności. Nie wiem, kto to zrobił, i nie wiem, czy kimkolwiek jest napastnik, nie ma go dalej w domu. Wchodząc, narobiłam wystarczająco dużo rabanu, by spłoszyć nawet głuchego emeryta. Wybieram numer alarmowy i ruszam przed siebie, z żalem zostawiając martwe ciało Sophie.
Są jeszcze inne osoby w tym domu, o które muszę się martwić.
– Dziewięćset jedenaście, w czym mogę pomóc? – słyszę w słuchawce głos, którego spokojny ton sprawia, że i ja odzyskuję nieco równowagi umysłu. Tylko dlatego udaje mi się wykrztusić przyciszonym głosem:
– Nazywam się Reese Anderson i jestem na Calle Vista Drive 1151. Ktoś włamał się do domu Sophie i Garretta Spencerów, dla których pracuję. Sophie nie żyje.
– Proszę się nie rozłączać, wysyłam pod podany adres jednostkę policji i karetkę pogotowia – mówi kobiecy głos po drugiej stronie słuchawki. – Mam na imię Muriel i zostanę z panią, aż pomoc znajdzie się na miejscu. Czy jest pani bezpieczna?
– Nie wiem, czy ktoś jeszcze jest w domu – odpowiadam, starając się nie brzmieć na rozhisteryzowaną. – Nie sprawdziłam całego. Muszę znaleźć Garretta i Josie.
– Proszę zamknąć się w bezpiecznym miejscu – protestuje dyspozytorka. – Policja już jest w drodze.
Nie odpowiadam, czując łzy w oczach. Nie mogę uciekać, gdy nie wiem, co dzieje się z resztą rodziny. Z sercem na ramieniu zaglądam do pokoju dziecięcego, który wygląda jednak na pusty. Trzęsę się cała i szczękam zębami, ale idę dalej, zaglądam do kolejnych pomieszczeń. W końcu trafiam do sypialni Sophie i Garretta, gdzie na podłodze widzę kolejne zakrwawione ciało.
Jęczę i przełączam komórkę na tryb głośnomówiący, po czym kładę ją na podłodze obok ciała Garretta. Szukam pulsu, ale nigdzie nie mogę go znaleźć, więc zbliżam się do jego twarzy, sprawdzając, czy poczuję oddech. Nic z tego. Dopiero po chwili zauważam dwie dziury po kulach w jego klatce piersiowej. Z ust wyrywa mi się szloch.
– Co się dzieje, panno Anderson? – Muriel w słuchawce nie daje za wygraną. Unoszę do twarzy drżące ręce i dopiero wtedy orientuję się, że ubrudziłam je sobie krwią. Widzę odciski na panelach w miejscu, gdzie oparłam się, pochylając się nad Garrettem, i robi mi się niedobrze.
– Garrett Spencer nie żyje – jęczę. – Oboje nie żyją.
– Proszę zostać tam, gdzie pani jest. Policja niedługo znajdzie się na miejscu.
Gdy na moment w sypialni zapada cisza, słyszę coś dziwnego. Jakby cichy pisk albo płacz, albo coś podobnego. Rozglądam się dookoła, spanikowana, ale nigdzie nie widzę nikogo poza mną. Jestem sama w tym wielkim domu z dwojgiem martwych ludzi i być może napastnikiem, który doprowadził ich do tego stanu.
Przecież jeszcze czterdzieści minut temu rozmawiałam z Sophie przez telefon...
Dźwięk się powtarza i tym razem słyszę, że dobiega od strony łóżka. Wciąż na kolanach, ruszam w tamtą stronę, przyglądając się uważnie meblowi. Małżeńskie łóżko Sophie i Garretta jest specyficzne: ma pod materacem duże, przesuwne szuflady, do których można schować pościel, czego Spencerowie nigdy nie robią. Szuflady nie są jednak do końca zabudowane, mają coś w rodzaju kratek wentylacyjnych, pewnie po to, żeby pościel miała dostęp do choć odrobiny świeżego powietrza. Oznacza to, że to również świetna kryjówka dla kogoś, kto chciałby się przy okazji nie udusić.
Wycieram zakrwawione dłonie o materiał dżinsów i odsuwam pierwszą szufladę, słysząc syrenę nadjeżdżającego radiowozu policji. Ze środka wpatrują się we mnie śmiertelnie przerażone, rozszerzone w szoku oczy w kolorze whisky.
Z gardła znowu wydobywa mi się płacz, gdy pomagam Josie podnieść się z szuflady i biorę ją w ramiona, praktycznie ją podnosząc, chociaż jest dla mnie za ciężka. Przyciągam jej głowę do mojej klatki piersiowej, nie pozwalając jej nawet zerknąć na martwe ciało ojca, ale wiem, że jest już za późno. Przez dziury w szufladach nie tylko lepiej się oddycha, ale też z pewnością widzi wszystko.
Cokolwiek stało się w sypialni Sophie i Garretta, Josie była tego świadkiem.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top